Historie patykiem pisane - powieść








KAMIL MOŃKO


Historie patykiem pisane
albo pomnik dla wspomnień





                                                                                  
Życie jest serio, a sztuka dla frajdy.
                                                                                                                                 J. Irving






I. COŚ SIĘ ZACZYNA, COŚ SIĘ KOŃCZY

            Wieczorem, kiedy zapadł już zmrok, biegliśmy na górkę we czterech. W dole zostawiliśmy domy, drogę i rzekę, ostatnie drzewa minęliśmy w młodzieńczym, beztroskim pędzie. Sunęliśmy po trawie w euforii pełnej radosnego zapału, i było to bardziej ekscytujące niż wiele z tych rzeczy, które przeżyliśmy dotychczas, i lepsze niż cokolwiek z tego, co przytrafiło nam się później. W ciemności trawa umykała nam spod nóg, a my wspinaliśmy się coraz wyżej i wyżej, czując na plecach spojrzenia latarni, łagodne i spokojne jak dotyk boga. Im byliśmy bliżej krańca tego niewielkiego pagórka, który tylko nasze płonące oczy mogły nazwać szczytem,  tym bardziej wzbierała w nas fala egzaltacji, i wiedzieliśmy, że istnieje między nami jakaś szczególna, niepowtarzalna więź. A jednocześnie czuliśmy, że to, co robimy jest ostatnim, rozpaczliwym buntem wobec upływającego czasu. Tak budowaliśmy nasze najpiękniejsze wspomnienia, w które ostatecznie wszystko miało się zmienić.
             I którymi stawało się, z każdym kolejnym mrugnięciem powiek.
Ale wtedy, przed sobą mając złowrogą i nieznaną ciemność, odwracaliśmy wzrok ku migającym w oddali bladopomarańczowym i brudnożółtym światłom leżącego w dole naszego przedmieścia, a jego znajome ramię oplatało nasze dyszące klatki piersiowe, nasze zmierzwione włosy, buntowało krew. A tam, w górze, było sobie niebo, całe upstrzone gwiazdami; kładliśmy się na plecach i gapiliśmy się na nie, dziwiąc się, czy ktoś je stworzył, czy też są tam przypadkiem. A kiedy każdy z nas poczuł to niezwykłe i jedyne ściśnięcie serca, we wspólnym milczeniu jednak wiedzieliśmy, że to już ostatni, jeden z ostatnich momentów, w którym wolno nam było jeszcze, choć na chwilę, pozostać dziećmi...

II. TRAMWAJ NUMER 40 i 4


                        Jest takie miasto rozparte na ramieniu Odry, w którym urodziłem się, i w którym żyję. Mieszkam na przedmieściu, w starym poniemieckim (czy, jak zawsze chciał mój dziadek-przedwojennym) domu, w który kiedyś podobno uderzyła bomba rozwalając dach werandy i zostawiając swąd spalenizny. Nie wiem, czy to prawda, ale na pewno prawdą jest, że potem przyszli Polacy ze Wschodu, poskładali wszystko na lepik i kradziony cement, i tak to stoi do dzisiaj. I tylko inny od wszystkich kolor dachówek znaczy ślad historii.
            Mam z małego okna, pasującego rozmiarem do rozmiaru mojego pokoju, najbardziej beznadziejny widok, jaki można mieć – na równie małe i przyprawione równą szarością okno sąsiada, za którym dziś nikt już nie mieszka. W tym małym oknie pielęgnuję często swój nałóg papierosowy, i jego zniszczone ramy stają się wówczas bramą na świat, który widać po zachodzie słońca, a który najlepiej odbierać zupełnie innymi zmysłami niż te, co są w użytku od ósmej rano do dziewiętnastej. Budzi się we mnie bakcyl romantyka. Wstaje zawsze lekko podchmielony i myje zęby w papierosowym dymie - zmysł poety.
Dopiero kiedy unoszę wzrok i wychylam się przez parapet, dostrzegam zieleń ogródków i światła latarni na pobliskiej ulicy. W nocy słyszę tramwaje, którymi jeżdżę w dzień, a nawet daleki odgłos pociągów towarowych, doprawiony szumem aut pędzących po trasie przelotowej.

Zawsze chciałem opowiedzieć liczne historie, które przeżyłem lub przynajmniej wymyśliłem,  choć pewnie każdy z was ma do opowiedzenia co najmniej tyle samo własnych. Chcę powiedzieć o czarnowłosej dziewczynie z tramwaju, o śmierci i miłości, o Julii, Kaśce i Dorocie, o rozmowie z bogiem. O przyjaźni, która rodziła się przez całe lata i o lękach, przed którymi nie da się uciec. Nie wszystkie wspomnienia warte są tego, by o nich mówić. Jak to jest, że z biegiem lat mamy coraz więcej wspomnień, a coraz mniej wspominamy? Może dopiero gdy będę stary otworzę album z pożółkłymi fotografiami, przeczytam dawne wiersze, odwiedzę miejsca dziecięcych zabaw. Może dopiero wtedy przypomnę sobie dawnego siebie, by ze zdziwieniem spytać, czy to naprawdę byłem ja?
Zawsze też  lubiłem jeździć tramwajami. Mogę powiedzieć, że spędziłem w nich najlepsze lata młodzieńczego życia. Gdy nie było tłoku, stawałem z tyłu, opierałem plecy o metalową barierkę i obserwowałem. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało powszednie. Zresztą powszednie to nie jest dobre słowo, bo nic, co ludzkie, takie nie jest, tak jak nie jest powszedni człowiek i czas, albo samotny tłum, kiedy trzyma się uchwytów, kołysze się miarowo w rytm podrygów wagonu, choć nikt tego nie widzi, bo wszyscy jednakowo pulsują: to w lewo, to w prawo, to do góry. Mieszają się głosy i spojrzenia, drżą ręce. Mnie z tyłu najbardziej rzucało, ale trzymałem się twardo poręczy żeby nie upaść, i patrzyłem. Widziałem czytanie książek, ciche rozmowy, śmiech, zadumę nad mijającym  krajobrazem, czyjeś oczy wpatrzone w pustkę. Słyszałem trzaskanie drzwi.
            W takich chwilach zapach perfum miesza się z naturalnym zapachem ludzkiego zmęczenia, pogrążonego w letargu. Buntuje się krew na ostrych zakrętach i przy zbyt długiej zmianie świateł. Szyby nie otwarte w ciepły słoneczny dzień pokrywają się kurzem dusznego powietrza. Cieśnią się ciała i dusze, mocniej biją serca jadące na gapę. Widać, jak każdy walczy, żeby nie myśleć, który to już raz przemierza tę samą trasę, żeby nie liczyć, ile jeszcze przystanków do domu, żeby przeczekać. Każdy ma swój kokon szczelnie zaciśnięty, pękający z trzaskiem na ostatnim przystanku.
             Ale im jest duszniej i goręcej, im tłoczniej jest i ciaśniej - tym mniej wina trzeba, by czuć się pijanym! Kolorowy koktajl zapachów, grymasów i dźwięków, jak w obrazach Pollocka.
            Jackson Pollock malował rozkładając na podłodze płótno i wylewając na nie różnokolorową farbę prosto z puszek.
            Pewnej nocy wracałem z miasta do domu. Moje przedmieście, kilka przystanków od pętli, było jeszcze daleko, ale wiedziałem, że im bliżej celu, tym bardziej pusty, zimniejszy i senniejszy będzie tramwaj. Będzie jak działający powoli lek uspokajający, jak ołów w głowie, póki się nie zwiesi na własnym ramieniu. Widziałem grupę młodych chłopaków o dalekich od inteligencji wyrazach twarzy, którzy zaczęli przystawiać się do jadącej samotnie, czarnowłosej dziewczyny. Dziewczyna bała się. Jedna z twarzy, jak się zdawało szefa grupy, była pryszczata jak księżyc z bliska. Biło z niej pierwotne okrucieństwo. Widziałem, jak z każdą chwilą dziewczyna staje się coraz bardziej przerażona. Wiedziałem, że można, że trzeba coś zrobić, ale siedziałem tylko jakby ktoś wylał na moje krzesło butelkę kleju, wkurwiony na nich, lecz trochę też na siebie. Za bezsilność, za własny strach i za udawaną wobec siebie, fałszywą obojętność, która pozwalała mi nie myśleć o tym, co może się stać. Pełne brutalności, buńczuczne spojrzenie, jakim obdarzył mnie pryszczaty, gdy nasze oczy na moment przypadkowo się spotkały, nie pozostawiało wątpliwości. Te oczy podminowały mnie, czułem, że za chwilę wybuchnę, że wystarczy jeden niepotrzebny gest w moją stronę, jedno słowo, a rzucę się na niego z furią wariata. Na szczęście dla mnie, a na pohybel czarnowłosej dziewczynie, obszedłem kolesi tyle, co zeszłoroczny śnieg. Moja skromna postura i zmęczona twarz nie prowokowały do konfrontacji. Nie byłem dla nich zagrożeniem i wiedziałem, że oni to wiedzą. Spuściłem wzrok.
I takim ci ja hardy, jak ręce, co rycerzom przypinają kokardy, w których siłę nie wierzą – przeleciało mi wówczas przez głowę.
            Baczyński, ty draniu.
            W pewnym momencie dziewczyna wstała, zbierając się do wyjścia, ale nie pozwolili jej wyrwać się z siedzenia. Kiedy odwróciła twarz w moją stronę, przez krótką, ulotną chwilę widziałem łzy w jej oczach. Jedna z nich spłynęła po policzku, jakby przelana znad krawędzi pucharu, i utonęła w rękawie kurtki. W nocnym byłem już tylko ja i oni, zbliżał się mój przystanek. Przez cały ten czas rozważałem myśl wcześniejszego opuszczenia tramwaju, umknięcia, wyślizgnięcia się. Nie chciałem do końca być widownią tej doskonałej tragedii. Może też przez chwilę pragnąłem pojechać z nimi kawałek dalej, aż do samej pętli, chciałem dotrwać do końca opowieści, ale to chyba i tak nic by już nie zmieniło. Wiedziałem co jest tam, na końcu, to była moja okolica: kilka ławek oświetlonych latarniami, pojedyncze osoby skulone pod wiatą jak cienie.
            I park w pobliżu, na którego skraju ginęły światła.
            Nie pojechałem dalej. Wysiadłem. Chyba nie mogłem jej pomóc. Nigdy też nie dowiedziałem się, jak zakończyła się ta historia, a tego, co zdarzyło się potem, mogłem się tylko domyślać. Wiedziałem jednak, że ona, czarnowłosa dziewczyna z nocnego, nie zdążyła dotrwać do końca swej młodości, która została jej odebrana siłą.
            Przez ręce, w których diament pęka i rozpada się w pył.

            Jeśli chodzi o tę historię z nocnym tramwajem, to tak naprawdę wcale mnie tam nie było, co nie znaczy oczywiście, że nie jest ona autentyczna. Opowiedział mi ją Grubas,  kolega z klasy licealnej, którego nazywaliśmy tak tylko dlatego, że przy wzroście przekraczającym metr osiemdziesiąt jego waga rzadko sięgała magicznej dla niego granicy sześćdziesięciu kilogramów. Dla Grubasa zresztą ta historia nie miała pewnie większego znaczenia, była jedną z wielu jakie przeżył w trakcie swoich niezliczonych młodzieńczych krucjat alkoholowych tylko po to, by móc opowiadać je za winklem w szkole, w czasie przerw międzylekcyjnych na papierosa. Pewnie dlatego był tak szczupły – palił i za dużo pił, i choć nie był jeszcze alkoholikiem, stanowił żywy dowód samo spełniającego się przeznaczenia.
            W każdym razie nie było mnie tam, ale równie dobrze mogłem być. Paradoksalnie, zawsze można było liczyć na to, że zdarzy się coś zupełnie nieoczekiwanego. Tramwaj bowiem żyje własnym życiem, jak Latający Holender; tuła się po torach z tą swoją trudną do sprecyzowania specyfiką. Za to je kocham, i za to nienawidzę. Nie zawsze to rozumiałem, choć odkąd pamiętam miałem na tym punkcie świra. Podczas gdy jedni próbowali zrobić z małego fiata sportowy samochód, a inni kupowali szóstą z rzędu parę butów do koszykówki, pisali białe wiersze albo umierali ze strachu przed nadchodzącym końcem świata lub przynajmniej pluskwą milenijną – ja zastanawiałem się ile procent słuchu straciłem od dzieciństwa w tej jeżdżącej puszce. Była w tym jakaś paranoja
.
            Od kilku już lat nie mieszkałem w bloku, który wkrótce po naszej wyprowadzce poszedł do rozbiórki. Zajmowaliśmy teraz rodzinny, niewielkich rozmiarów dom na przedmieściu (które szybko zacząłem nazywać moim), jeden z wielu podobnych do siebie szeregowych, przedwojennych budynków, z czerwoną dachówką na skośnych szczytach. Na dziurawej ulicy tylko gdzieniegdzie wystawały placki kamienistego asfaltu, jak relikt złotych czasów dekady Gierkowskiej. Na tej ulicy wychował się mój ojciec i z tego powodu wszyscy sąsiedzi znali nas dużo przedtem, zanim my zdążyliśmy poznać kogokolwiek. Wszyscy wiedzieli, że jestem synem swego ojca, a zarazem, jak mi się zdaje, nikt nie znał mojego imienia.
            To było w dniu kolędy noworocznej. Owego popołudnia cała ulica zastygła w pełnym nerwowego napięcia oczekiwaniu na przybycie księdza. Tylko sąsiadki pozostawały w nieustannym ruchu, zaglądając co chwilę do naszego domu z najświeższymi rewelacjami na temat spodziewanego przybieżenia i w celu zasięgnięcia dalszych informacji. Prawdziwą mistrzynią i niekwestionowanym liderem tego fachu była Mariola, periodycznie bezrobotna matka trójki chłopców i żona robotnika – rencisty, zapalonego wędkarza Gienka.
            Gienek potrafił wydać pół wypłaty na nowe wędziska i kołowrotki, po czym wrócić nad ranem o kiju, przepiwszy uprzednio niemal całą pozostałą część pieniędzy.
            Jednak podczas kolędy zawsze był trzeźwy.
            - Chodzi już? – pytała nas Mariola, i nie czekając na odpowiedź, której i tak nikt z nas nie znał, odpowiadała sobie sama – Chyba jeszcze nie, bo nie widziałam.
            I można było jej wierzyć, Mariola bowiem wiedziała wszystko, co działo się na ulicy. Pod tym względem lepsza od niej była tylko jej matka, która, zanim umarła, lubiła przesiadywać na zielonej, drewnianej ławeczce przed domem, niczym stróż kontrolując przebieg wydarzeń. Nie raz wracając ze szkoły miałem ochotę zapytać ją co jest dzisiaj u mnie na obiad, lub o jakąkolwiek inną rzecz, której nie powinna wiedzieć, a którą wiedziała na pewno. Mariola odziedziczyła po matce jej najbardziej rozwinięte cechy. To, co miała najlepszego.
            - A który, proboszcz czy wikary? – molestowała nas dowiedziawszy się, że ministranci stoją już na końcu ulicy.
            - Proboszcz – mówił mój ojciec, który nie przepadał za nią i chciał ją chyba trochę wystraszyć.
            - Wikary – mówiłem ja z przekorą.
            Niezależnie jednak od odpowiedzi Mariola wówczas rumieniła się, ściągała usta w pełnym podniecenia ni to uśmiechu ni grymasie, i wydobywała z siebie chrapliwy, przeciągły odgłos, coś pomiędzy „ooo”, „uuu” i „yyy”. (Podobny dźwięk wydają w czasie rozmowy Samuraje, o czym przekonałem się oglądając „Szoguna” z Chamberlainem w roli głównej). Potem biegła do domu poprawić włosy i zapalić stojące na białym obrusie świeczki oraz sprawdzić czy koperta wciśnięta pomiędzy nie nadal tam jest.
            Szczerze mówiąc obawiałem się trochę tej kolędy i jednocześnie cieszyłem się z niej. Od dłuższego już czasu unikałem kościoła i wkurzało mnie w nim to wszystko co tylko może wkurzać. I nie ukrywałem tego. Kiedy przyszedł proboszcz, długo rozmawialiśmy o moim stosunku do kleru, który lubiłem wtedy nazywać w myślach „naziemnym personelem boga”, o inkwizycji, wyprawach krzyżowych i roli instytucji kościelnej w dwudziestym wieku..
            Cała ta dyskusja była niepotrzebna, i rozbudzała tylko niezdrowe emocje. Od tamtej pory już nigdy nikogo nie próbowałem przekonać do czegokolwiek w sprawach wiary.
            - Kościół to ludzie, synu – powiedział w pewnym momencie proboszcz. Właściwie nie nazwał mnie synem, ale zabrzmiało to tak ojcowsko i protekcjonalnie, jakby to zrobił.         
            -Proszę księdza-odparłem grzecznie-dla mnie kościół  to budynek, w którym zawsze jest zimniej, niż na zewnątrz.
            – Kościół to nie budynek! – żachnął się proboszcz- tylko coś, co tworzą ludzie uczestniczący we mszy świętej, wspólnota wiernych.
-Proszę księdza-nie dawałem za wygraną-czytałem że więcej jest tych, którzy chodzą do kościoła niż tych, którzy chcą do niego chodzić.
Proboszcz zaczerwienił się i wyraźnie hamując gniew odrzekł zwrócił się wprost do siedzącego obok mojego ojca.
-Och, co za czasy! O tempora, o mores! Widzi pan, co teraz robi z młodych prasa lewicowa?
Pytanie wyraźnie wyrwało ojca z rozmyślań o nowym kołowrotku i parze wspaniałych fluorescencyjnych spławików, jakie upatrzył sobie na pobliskim targu kilka dni wcześniej. Zrobił duże, zaskoczone oczy ale przytaknął uprzejmie, choć z wyrazu jego twarzy wywnioskowałem, że orbituje zawieszony w martwym punkcie pomiędzy „nie wiem o co chodzi” a „mam to gdzieś’.
-Naczytałeś się młody, głupot- kontynuował rozsierdzony proboszcz znów zwróciwszy w moją stronę wymowny czubek wskazującego palca.-Co to było? „Polityka”?-pytał władczo. Pokręciłem głową.-„Trybuna”? „Przegląd”?„Nie”?
-Oscar Wilde, proszę księdza-odrzekłem uprzejmie.
            Pomyślałem, że jeśli kościół to wspólnota ludzi skupiona wokół idei, to czym jest tramwaj pełen ludzi, którzy uczestniczą w codziennym sakramencie powrotu do domu? (W sakramencie pokuty, jeśli chodzi o jazdę w szczycie?). Wydało mi się to niezmiernie głupie.
           

III. EFEBOWIE I NIMFETKI

           
            Kiedy po raz pierwszy w życiu czytałem „Romea i Julię” zastanawiałem się, o co tak naprawdę chodzi w tej historii. Mógł być problemem natury czysto fizycznej, i taką interpretację starałem się przedstawić na lekcji języka polskiego, chociaż wiedziałem ile ryzykuję, i do czego może doprowadzić moje wyłamywanie się z edukacyjnych ram. Mimo to nigdy nie ustępowałem przed własnym sposobem rozumienia czegokolwiek, to była moja licentia poetica. Co byście powiedzieli na to, że Julia była w ciąży i zabiła się, aby uciec przed konsekwencjami, a Romeo widząc to doznał szoku, bo chciał tego dziecka, i straciwszy sens życia również je sobie odebrał? A może Julia chciała dziecka, ale Romeo nie mógł jej go dać, co również doprowadziło do fatalnego końca? Czy któreś z nich  było bezpłodne? Czy Romeo był impotentem? Mnożą się pytania. Z pewnością Szekspir nie mógł w XVII wieku jawnie i wprost pisać o takich sprawach, co oczywiście nie oznacza, że się nie zdarzały. Dziś wielu szokuje antykoncepcja i aborcja, jako zło naszych czasów i znak rozluźnienia moralnego, ale przecież kiedyś kobiety nosiły pasy cnoty, które, nie zdejmowane przez kilka miesięcy, były z pewnością równie niehigieniczne i niebezpieczne co dziś nieautoryzowana aborcja. Albo dla ochrony przed niechcianą ciążą tuż po stosunku wpychały sobie w t o miejsce liście albo wodorosty, wierząc, że poskutkują. I nikt nie protestował, nawet Greenpeace.
            Szekspir nie mógł pisać o problemach życia erotycznego, więc uśmiercił kochanków ich własną miłością, a całą winę zrzucił na ich rodziny.
            Co za obłuda.
            Zresztą zdawałem sobie w pełni sprawę, że nie trzeba być bohaterem żadnej fikcji literackiej, by przeżyć własną słabość seksualną, i mnie też się to zdarzyło. Było to na moich dwudziestych pierwszych urodzinach, które postanowiłem uczcić w domu, wydając przyjęcie dla kilku znajomych, rozpoczęte grilowaniem na ogródku, a zakończone posiadówą w moim małym pokoju. Miałem trochę szczęścia, bo goście zwinęli się akurat w tym momencie, w którym zacząłem zdawać sobie sprawę, że trochę za dużo wypiłem.
            Kiedy pogasły światła i ucichły głosy, wślizgnąłem się do ciepłego łóżka, chwilę przedtem zagrzanego przez Dorotę, moją ówczesną dziewczynę. Zdawałem sobie sprawę, że prezent, jaki miała dla mnie tej nocy, leży na wciągnięcie ręki, i bóg mi świadkiem – pragnąłem go odebrać równie mocno, jak ona chciała mi go dać. Ale nie mogłem. Czułem się fatalnie, wirowało mi w głowie, wstałem więc i poszedłem do łazienki. Nawet nie musiałem wkładać palców do ust.
            Kiedy było po wszystkim umyłem zęby i wróciłem na górę, szukając jakiegoś dobrego wytłumaczenia. Ale chyba wyglądałem tak, jak się czułem, bo Dorota spojrzała na mnie i nie rzekła nic, a tego, co z pewnością chciały mi powiedzieć wpatrzone we mnie jej brązowe oczy, wolałem nie wiedzieć. Nie rozmawialiśmy więc ani o tym, co miało się stać zanim zszedłem na dół, ani o tym, co tam się stało. W tym meczu oddałem walkowera i bujający jak wezbrane morze helikopter zabrał mnie z boiska w upiorny lot, wprost w objęcia Morfeusza.
            Innym razem, jakiś czas wcześniej, kiedy pierwszy raz próbowaliśmy zrobić to z Dorotą, znów coś się zacięło, ale wtedy przestraszyłem się nie na żarty. Świadomość przeżycia inicjacji seksualnej, w dodatku w domu jej matki, która mogła w każdej chwili wrócić, wcale nie pomagała. Widząc, że coś jest nie tak, zestresowałem się, a im bardziej się stresowałem, tym bardziej coś było nie tak. Czułem się głupio, jak mężczyzna ofiarowujący kobiecie dawno zwiędłe kwiaty. Na moralnego kaca, jakiego wtedy czułem, pomogła szczera rozmowa, i chociaż wiedziałem, że Dorota jest zawiedziona, odpokutowałem to później po stokroć.
            Albo nawet bardziej.
            Jednak mój pierwszy raz był niczym w porównaniu do pierwszego razu Grubego i wtedy, w domu matki Doroty, pocieszałem się bardzo tą myślą. O pierwszym razie Grubego dowiedzieliśmy się pijąc tanie wino za garażem niedaleko naszego liceum, gdzie chodziliśmy czasem po lekcjach. Oprócz mnie i Grubego były tam jeszcze dwie osoby: Jan Bracki, czyli Johny, którego szybko wszyscy zaczęli nazywać Szpikulcem Johnym, pewnie ze względu na relacje, jakie zwykł miewać z kobietami, oraz Julia, jedna z niewielu osób, i jedna z jeszcze bardziej niewielu kobiet, których nie mogłem nigdy do końca rozgryźć, ale z którymi mogłem naprawdę szczerze porozmawiać. Umówiliśmy się, że każdy opowie o swoim pierwszym razie. Doprawdy do dzisiaj nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego tę rozmowę sprowokowałem ja, który jako jedyny z całej czwórki, miłosny akt miałem wciąż przed sobą.
            Pierwszy odezwał się Szpikulec Johny. On zawsze miał w sobie dużo inicjatywy, i mało było tematów, na które bałby się, lub wstydził rozmawiać.
            - To ja zacznę- powiedział z szelmowskim uśmieszkiem, a oczy rozbłysły mu jak dwa małe ognie świętego Elma – Miałem siedem lat...
            - Dobra, Szpikulec, miało być na poważnie – przerwał mu Gruby.
            - Ok., w porządku – odparł Szpikulec Johny, ale wyraz jego twarzy nie mienił się ani odrobinę. – To było w podstawówce, w siódmej klasie...
            - Jak miała na imię? – wtrąciła się Julia. Chyba chciała złapać moment, w którym ta historia stanie się jednym wielkim blefem.
            - Nie pamiętam, to było dawno, kurdę. Wiem tylko, że była starsza ode mnie o cztery lata i miała cholerną ochotę. Spotkałem ją na imprezce i bawiliśmy się normalnie, a potem ona zaciągnęła mnie do pokoju, no i stało się.
            - Mamy uwierzyć, że prawie dorosła panienka poleciała na szczyla z podstawówki? – zapytałem ze śmiechem.
            - Nie chcesz to nie wierz, ale tak było. Co z tego, że była starsza? Przynajmniej pomyślała o gumce.
            - Aha, czyli nie była taka całkiem głupia – zakpił Gruby. Wybuchliśmy śmiechem.
            - Spadaj, Gruby! – rzucił Szpikulec Johny ale zupełnie bez złości. – A ty Julia? Teraz ty opowiedz.
            - Ja... no to...- zaczęła niepewnie. – To było całkiem niedawno, na tych wakacjach. Pojechaliśmy pod namiot, rozbiliśmy się gdzieś pod sosnami, było ciemno... no i już. – powiedziała podnosząc ręce dla podkreślenia ostatnich słów, tak jakby brak światła i kawałek impregnowanego płótna były najoczywistszym motywem na tak zwane przez gmin pójście z chłopakiem do łóżka.
            - O kurdę, Julia, zrobiliście to na szyszkach! – parsknął śmiechem Szpikulec Johny.
            - Odwal się Szpikulec! – odparła Julia zaciskając usta i tupiąc nogą jak mała dziewczynka, której brakuje słów do wyrażenia tego, co czuje.
            - Och! Julia, ależ ty jesteś groźna – powiedziałem.
            - Przestań, bo zaraz ty też oberwiesz – odrzekła wykonując swój kolejny teatralny gest grożąc mi palcem. – To teraz ty mów! – rzekła nie spuszczając ze mnie swoich ślicznych, tajemniczych oczu.
            Czekałem na ten moment i przygotowywałem się do niego w myślach. Mogłem oczywiście zmyślić jakąś opowieść, ale to nie byłoby w moim stylu, więc postanowiłem, że i tym razem nie będę szukał powodu do ubierania historii w barwy, których nie ma.
            - Ja właściwie jeszcze tego nie robiłem. – powiedziałem. - Miałem wprawdzie parę okazji – tłumaczyłem się, żeby nie wypaść całkiem blado – i dużo razy, że tak powiem, otarłem się o seks, ale jakoś się to jeszcze nie stało. Można powiedzieć, że mam spore doświadczenie we wszystkim co tego dotyczy, oprócz sedna sprawy. Ale jestem zajebiście przygotowany teoretycznie.
            - To też się liczy – powiedział całkiem poważnie Szpikulec Johny. Pozostali zgodzili się.
            - A ty Gruby? Może ty zdradzisz nam jakieś szczegóły?
            - Obawiam się, że nie, he, he – zaśmiał się sucho.
            - No dawaj, opowiadaj! – stymulowałem go, bo chciałem to usłyszeć, a wino już się kończyło.
            - No... ja bym bardzo chciał zaskoczyć was jakąś opowieścią – wymigiwał się -  ale... co wam mogę powiedzieć? Podobno to robiłem, ktoś mi mówił, ale ja tego nie pamiętam, byłem pijany. Nie wiem nawet jak ta panienka wyglądała. Różni ludzie próbowali mi ją potem pokazać, ale wybierali najbrzydsze w szkole, więc im nie wierzę. To jakiś wkręt.
            Patrzyliśmy na niego z mieszaniną podziwu i politowania, ale trwało to bardzo krótko, bo zaraz potem znów wybuchliśmy jak hiroszimska bomba, ze śmiechu kładąc się niemal na ziemi.
            - Może to wcale nie była panienka, Gruby? – ryknął Szpikulec Johny jedną ręką trzymając się za brzuch a drugą łapiąc łzy płynące z oczu.
            - To mogła być nawet dzika kaczka – odparł ze śmiechem Gruby – wieloryb, albo Pies Pluto. To chyba dobrze, że nic nie pamiętam.
            Płakaliśmy ze śmiechu. Nasze twarze były czerwone, bolały nas brzuchy, a na koniec smarkając i ocierając łzy zużyliśmy całą paczkę moich chusteczek higienicznych, które ze względu na częsty katar zawsze noszę przy sobie.
            Wracając do domu myślałem o tym, co powiedziałem, o tych wszystkich dziewczynach z którymi prawie spałem, i z którymi wkraczałem w świat pręcików, słupków i spółkowania, ucząc się dorosłości. Ale tak naprawdę wiedziałem, że póki co nie będzie żadnej konkluzji.

            Jeśli chodzi o naukę dorosłości to  najlepiej wychodziło nam to podczas wyjazdów wakacyjnych i wycieczek szkolnych. Pozbawieni praktycznie opieki i nadzoru dorosłych, mogliśmy robić, co nam się żywnie podobało. Mogliśmy też ponosić tego konsekwencje, w myśl zasady, że najłatwiej uczyć się na własnych błędach. Zasady, której druga część powinna brzmieć tak, że równie łatwo uczyć się na własnych sukcesach, ale o tym nikt nigdy nam nie mówił.
            I może dlatego zazwyczaj popełnialiśmy błędy?
            Piliśmy więc więcej niż zwykle, bo nikt później nie musiał nigdzie wracać i żaden z rodziców nie musiał oglądać swojego dziecka. A po przyjeździe mówiło się im, że było fajnie i pokazywało starannie wyselekcjonowane zdjęcia. Czy nasi starzy byli na tyle naiwni, żeby kupić ten kit, który im sprzedawaliśmy? Myślę, że nie wszyscy. Nam może wydawało się, że zręcznie odgrywamy role dobrych dzieci, ale mało kto z nas pamiętał, że oni też jeździli na wycieczki. Chyba więc była to sytuacja, w której dwie strony oszukują się wzajemnie i za jednym zamachem oszukują również same siebie. To były jedne z tych rzeczy, o których nie mówi się głośno, a kto tak robi, od razu odkrywa karty i z góry skazuje się na niepowodzenie. Wszyscy, niezależnie od wieku, mieliśmy prawo do intymności i niedomówień, i w takich sytuacjach z niego korzystaliśmy.
            Z tych wszystkich naszych wspólnych klasowych wyjazdów najbardziej zapadły mi w pamięć wyjazdy do Osoli. Osola jest niewielką miejscowością turystyczną...
            Dobra, bez ściemniania:
            Osola jest wiochą zabitą dechami, w której prawie nikt nie mieszkał, i która poza sezonem letniskowym, kiedy spragnieni odpoczynku ludzie z dużego miasta zjeżdżali się do swych domków, była ostoją marazmu i nudy, i nie miała kompletnie nic ciekawego do zaoferowania. Otaczający miejscowość las sosnowy stanowił naturalną izolację od zewnętrznego świata, a jedyna droga asfaltowa prowadziła z jej jednego końca wprost ku drugiemu, nie zachęcając do spędzenia w tym miejscu ani chwili dłużej, niż to naprawdę konieczne. Ale kiedy my tam przyjeżdżaliśmy, klimat zmieniał się nie do poznania. Nasza młodzieńcza radość udzielała się nawet pijaczkom spod jedynego w wiosce sklepu, gdzie kupowaliśmy alkohol, którzy nagle stawali się rozmowni i nabierali chęci do życia.
            Do Osoli przyjeżdżaliśmy na weekend co roku w czerwcu, począwszy od pierwszej klasy liceum, kiedy zabrała się z nami również Joanna, nasza wychowawczyni. Joasia rozbrykała się bardzo, śpiewała z nami Do Ani, piła piwo i w ogóle widać było, że dobrze się bawi. Wówczas była jeszcze młodą nauczycielką, niedługo po studiach, a my byliśmy jej pierwszą klasą. Widocznie więc chciała się z nami zaprzyjaźnić, a może też nieco się odmłodzić. Ale potem weszła jednak w swoją rolę belfra, co zresztą prędzej czy później było nieuniknione, i już nie chciała więcej z nami jeździć. A my rozumieliśmy to doskonale.
            Za pierwszym razem ja, Gruby i Szpikulec Johny, przyjechaliśmy dzień wcześniej, bo nie mieliśmy co robić. Wiedzieliśmy tylko, jak nazywa się miejscowość i to, że dom, do którego mieli wszyscy zjechać, będzie widoczny z pociągu, ma skośny góralski dach i stoi obok drugiego podobnego, z identycznym skośnym dachem. Zauważywszy go z brudnego okna pociągu, chwilę później chwyciliśmy plecaki i gitary, wyskoczyliśmy na stacji i pognaliśmy z powrotem po torach, bo nie znaliśmy innej drogi. Kiedy doszliśmy do punktu, z którego między liśćmi mogliśmy dostrzec oba budynki, Gruby ruszył przed siebie i na przełaj, prosto w ich kierunku. Oddalał się od torów i brodząc w gęstych krzakach coraz bardziej niknął nam z oczu.
            - Gdzie jest Gruby? – w pewnym momencie spytał Szpikulec Johny.
            - Jezu, nie widać go! – wykrzyknąłem zdumiony – Gdzie on się podział?
            Wpatrując się w położoną w dole zarośniętą polanę wołaliśmy Grubego, aż w końcu gdzieś spod gałęzi usłyszeliśmy jego stęknięcie, a za chwilę przytłumiony roślinnością głos.
            - Uch! – jęczał Gruby. – Idę już, idę. Uch! Uch! Tędy nie można przejść.
            - No co ty?! – wykrzyknąłem ze śmiechem, kiedy wreszcie wygramolił się z krzaków i stanął przed nami. Był cały poharatany, sweter miał oblepiony kolczastymi roślinami i wyglądał jak ktoś, kto próbuje udawać Tarzana, nie wiedząc nawet co to takiego puszcza.
            W związku z tym, że Kaśka, która trzymała klucze,  miała przyjechać dopiero nazajutrz, postanowiliśmy przenocować pod namiotem. Obok prowadzącej do domu Kaśki, zarośniętej polany, widniała kilkumetrowa górka, porośnięta brzozami i świerkami, u stóp której kończyły się chaszcze. Na jej grzbiecie, pomiędzy pniami brzóz, dostrzegliśmy niewielką  trawiastą polanę i postanowiliśmy rozbić tam obóz. Ze szczytu widzieliśmy całą wioskę, ale sami byliśmy schowani przed oczyma innych. W dole, z pogmatwanej zieleni roślinności wyłaniały się tu i ówdzie dachy domków, a po drugiej stronie kotlinki ciemniała ściana lasu, jak złowrogi, nieprzebyty mur, odcinający tę cichą okolicę od całego zewnętrznego świata. Stojąc tak na wzniesieniu czuliśmy zapach drzew i słyszeliśmy szelest wiatru w ich wysokich koronach. Nikt się nie odzywał; nic nie zakłócało naszego spokoju, naszej zadumy. Byliśmy młodzi, wolni i szczęśliwi. Miałem wrażenie, jakbym stał na dachu wszechświata. Wyobrażałem sobie, że jestem bogiem, wszystko jedno jakim, a ziemia leży u moich stóp. To było lepsze niż medytacja, lepsze niż narkotyki, bo rzeczywiste, i lepsze niż seks, bo niepowtarzalne. Przed nami ciążyło widmo Czatyrdahu, rozbrzmiewała pieśń Sonetów krymskich, chociaż nie wiedzieliśmy o tym, bo nikt z nas ich jeszcze wtedy nie przeczytał. Kiedy kilka lat później znalazłem się na Krymie, w pewien słoneczny dzień wszedłem na Czatyrdah, i z góry ujrzałem jeden z najpiękniejszych obrazków, jakie dane mi było w życiu oglądać. Widziałem słońce odbite w lustrze fal, kilka tysięcy stóp pode mną i jeszcze więcej przede mną, i góry chylące się do morza jakby spragnione wody, jak nadstawiający ucha cierpliwi słuchacze odwiecznej melodii ukrytej w morskiej bryzie.
            A jednocześnie wiedziałem, że tysiąc Czatyrdahów nie może równać się z widokiem z górki w Osoli, i że oddałbym fale wszystkich mórz i wszystkie szepty bryz, za jeden szept tej chwili wśród drzew, pod którymi stał nasz namiot.
            U schyłku dnia, kiedy powoli wszystko zaczynało szarzeć, rozpaliliśmy ognisko i zaczęliśmy grać na gitarach. Ja brzdąkałem na swojej kolorowej, robionej na zamówienie gitarze typu hollow – body, którą kupiłem za pięćdziesiąt złotych od kumpla pod koniec szóstej klasiy podstawówki. Cała była pomalowana białym i niebieskim sprayem, oraz czarnym markerem i białym korektorem, jakich używały dziewczyny do poprawiania błędów w zeszytach. Szpikulec Johny miał zwyczajne i trochę już zużyte pudło, będące wytworem masowego przemysłu muzycznego, a Gruby szarpał grube struny elektroakustycznego basu firmy „Muza” (w którym brakowało przetwornika), z pewnością pamiętającego czasy, których my nie mogliśmy pamiętać. Potem piliśmy piwo i w blasku ognia rozmawialiśmy o ważnych sprawach, takich jak życie –w szerokim znaczeniu tego słowa, i kobiety-w znaczeniu nieco węższym. Późno w nocy położyliśmy się w namiocie i długo nie mogliśmy zasnąć, co pewien czas słysząc wyraźny i głośny stukot pobliskich pociągów, i wściekaliśmy się na siebie za wybór tego miejsca. W środku nocy Gruby miał sen, w którym stał na torach nie mogąc ruszyć z miejsca, oślepiony światłami i sparaliżowany hukiem pędzącej maszyny, aż w ostatniej chwili uskoczył w bok budząc się i stwierdzając, że noc minęła.
            Wstaliśmy i ubraliśmy się czym prędzej, bo o jedenastej miała przyjechać reszta klasy, z którą umówiliśmy się na dworcu. Nikt z nas wtedy jeszcze nie nosił zegarka i baliśmy się przegapić godzinę przyjazdu, dlatego udaliśmy się na dworzec, gdzie jednak nie było ani pociągu, ani żywej duszy. Dopiero po kilkunastu minutach błąkania się spotkaliśmy człowieka zdążającego do pracy, który oświadczył, że jest dopiero szósta. Mogliśmy jeszcze pospać, ale nikt nie chciał tracić czasu. Byliśmy zbyt podekscytowani.
            Kiedy zjawiła się Kaśka, Joanna i wszyscy pozostali, udaliśmy się do domku i natychmiast się w nim rozgościliśmy. W środku cały był wyłożony drewnem. Był tam kominek, na którym stała kolekcja złoconych dzwonków góralskich z Zakopanego, Bieszczad, i jeszcze kilku innych odległych i wspaniałych miejsc, a na brzozowych półkach poukładane było całe mnóstwo rozmaitych książek, od poradników kucharskich do ambitnych tłumaczeń klasycznej rosyjskiej literatury pięknej. Pachniało lasem i mchem. Na zewnątrz do domku przylegał niewielki i okropnie zarośnięty ogród, który nasuwał skojarzenia z malinowym chruśniakiem z wierszy Leśmiana, tak zręcznie ukrywał nas przed okalającym  światem. Stała tam ławka grubo ciosana z bukowego drewna, a obok w kilku grządkach rosły truskawki. Pamiętam, że wieczorem, kiedy impreza rozkręciła się i świętowaliśmy hucznie urodziny Kaśki, ktoś wylądował w nich nosem, twarzą do ziemi.
             Tym ktosiem był Piotr, najsilniejszy chłopak w klasie, ale – jak nam się wtedy wydawało-w porównaniu do mnie czy Szpikulca Johnego, słabo jeszcze znający życie. Gdy dziś czytam te słowa, śmiać mi się chce, bo jakżesz mogliśmy znać wtedy  życie? Dość powiedzieć, że Piotr dotychczas nie bywał na imprezach i nie pił prawie wcale, a teraz próbował nadgonić stracony czas wlewając w siebie w ciągu niespełna godziny cztery czy pięć mocnych piw. Wtórował mu Maciek, obaj zaś byli jak na swój wiek mocno zdziwaczali. Piotr i Maciek poza tym, że byli świetnymi kumplami, zdolni byli do czynów przewyższających wyobraźnię największych nawet poetów. Zdarzało im się czasem po lekcjach kupić  w spożywczym niedaleko szkoły po litrze lodów na głowę tylko po to, by zjeść je potem siedząc na drzewie w parku, dopóki nie przegoniła ich Straż Miejska. W czwartki natomiast, kiedy wracaliśmy z miasta z zajęć filmowych,  Piotr i Maciek lubili zajadać się kurczakiem z rożna w przejściu podziemnym w samym sercu miasta, a potem wcierali tłuszcz jaki został im na palcach w skórę na przedramieniu.
            - Dobrze działa na cerę – mawiali przy tym z przekonaniem. – Widzieliśmy w telewizji, że tak robili Indianie.
             Ku memu przerażeniu nie dostrzegłem ani jednego znaku, który mógłby zaświadczyć, że nie mówią poważnie.
            W Osoli jednak, na jednej z pierwszych  wspólnych imprez, na których mieliśmy się przecież zintegrować, nie chcieliśmy nikogo przedwcześnie tracić, więc podnieśliśmy Piotra z truskawek i posadziliśmy między nami na kanapie. Ktoś przyniósł wiadro, „na wszelki wypadek”, który, kiedy patrzyliśmy na twarz Piotra, nie wydawał nam się wcale „wszelki”. Jakoż wkrótce okazało się, że mieliśmy rację, bo uzewnętrznił się przed nami dość obficie, tyle że zamiast do wiadra, uczynił to wprost do stojącego obok, otwartego plecaka Grubego.
            Gruby dowiedział się o tym dopiero nazajutrz, kiedy papka już zaschła i usunięcie jej z materiału nastręczało pewne trudności. Na całe szczęście Gruby jeszcze w dniu przyjazdu, zaraz po naszym ulokowaniu się w chatce, rozpakował ciuchy z plecaka. Następnego dnia Piotr tylko namoczył plecak w misce zimnej wody i wysuszył potem na słońcu, uważając, że jest wyprany. Wbrew jego zapewnieniom plecak wciąż roztaczał niemiłą woń, więc ubrania Grubego wracały do domu w plecaku Szpikulca Johnego i w moim.
            Tak więc integrowaliśmy się, jak integrują się wszystkie klasy świata na swoich wspólnych wypadach za miasto. Chłonęliśmy alkohol, paliliśmy, graliśmy na gitarach stare przeboje i bawiliśmy się przednio. Piliśmy zdrowie Kaśki, która podobała mi się nawet na trzeźwo, a bardzo, gdy byłem wstawiony, i chodziły słuchy, że ja też podobam się Kaśce. Nie wiedziałem tylko – na trzeźwo, czy ubzdryngolony? I kto niby miał być trzeźwy? W każdym razie późno w nocy, kiedy prawie wszyscy poszli spać i zrobiło się spokojniej i mniej ruchliwie, postanowiłem wykorzystać sytuację.
            Ale to wszystko nie było wcale takie proste.
            Słabość Kaśki do mnie, choć jeszcze nie zdawałem sobie sprawy jak wiele może to oznaczać,  determinowała moją słabość do Kaśki. Podsycała pewność siebie tak, że czułem przewagę i siłę, jaką tylko może czuć mężczyzna wobec kobiety, kiedy oboje idealnie wejdą w swe naznaczone naturą role. Jednak to ona podejmowała decyzję o tym, jak daleko sięgnie nasza wspólna granica, chociaż nie robiła tego, dopóki jej nie zacząłem nalegać. Wówczas kończyła się sfera mojej złudnej dominacji i musiałem już działać ostrożniej. I robiłem to w obawie przed odmową tak zwanego wspólnego ze mną pójścia do łóżka, co w tamtych warunkach brzmiało o tyle zabawnie, że łóżko było na t e rzeczy miejscem równie prawdopodobnym jak cokolwiek innego. W każdym razie sugerując przesunięcie linii miłosnego frontu, zachowywałem przezorność i ubezpieczałem tyły przed poniżającą męską godność klęską z ust kobiety. Dużo zresztą zależało tu od samej Kaśki, która, jeśli tylko raczyła być na tyle delikatna, dawała mi do zrozumienia na co ona n i e m a ochoty, albo po prostu kręciła głową na boki. W ten sposób, pozwalając mi wszystkiego się domyślać, chroniła mnie przed tym, przed czym chciałem chronić się sam. Jednocześnie, nie zdając sobie chyba z tego sprawy, działała na własną niekorzyść, bo nie uzyskawszy stanowczej i dobitnej odpowiedzi, lgnąłem do niej jak trzmiel przez cały czas, tym zajadlej, im bardziej huczało mi w głowie, dając za wygraną dopiero wtedy, kiedy, jak gdyby dla równowagi, z głodu zaczynało burczeć mi w brzuchu, i nie mogłem już myśleć o niczym innym.
            Kurt Vonnegut napisał kiedyś: wciąż jeszcze pamiętam, co czułem mając szesnaście lat. To piekielna tortura być tak podnieconym. Ani wtedy, ani teraz orgazm nie przynosi ukojenia. Orgazm, potem mija dziesięć minut, no i co? Nie pozostaje nic innego, tylko zafundować sobie następny. A tu jeszcze trzeba odrobić lekcje. 
            No cóż, Kaśka była psem ogrodnika, a ja dałem się na to nabrać jak głupek.

            Później jeszcze niejednokrotnie zdarzało mi się zostawać z nią sam na sam, i wtedy nasze dłonie błądziły po naszych ciałach, jakby szukając możliwości, próbując dociec, dotrzeć do sedna sprawy, ale nie mieliśmy klucza do tego zamka i nigdy nie wyszło z tego nic więcej. Zdarzało się to podczas kolejnych wyjazdów do Osoli, a także u niej w domu, kiedy wsłuchiwaliśmy się w oddech jej brata, śpiącego w pokoju obok. Zdarzało się na kurtkach rozłożonych wśród ciszy miejskich ogródków działkowych, a nawet w niezupełnych ciemnościach osiedlowego placu zabaw, gdzie podglądały nas błyszczące okna jedenastopiętrowych bloków.
            I jeszcze raz na studiach, kilka lat po skończeniu liceum, podczas ostatniego wyjazdu do Osoli, kiedy Kaśka – choć nie brzmi to zbyt dobrze -  miała już narzeczonego, podobno jakiegoś Anglika, który był jednak zbyt daleko, żeby nam przeszkodzić.
            Właściwie tylko raz zdarzyło mi się otwarcie, śmiało i bezpośrednio zaproponować seks kobiecie, z którą nie spałem już wcześniej. Los sprawił, że ona również miała na imię Kaśka, a ironia losu, że imię to nosiła także moja pierwsza prawdziwa miłość, którą przeżyłem w wieku dziesięciu lat.
            Tę pierwszą Kaśkę pamiętasz bardzo dobrze. Byliśmy z tego samego bloku i było to o tyle korzystne, że pierwsza, młodzieńcza miłość nigdy nie szuka daleko. Drzwi naszych domów oddalone były od siebie zaledwie o kilka metrów na tym samym, obskurnym korytarzu, a nasi rodzice znali się i spotykali czasem na lampce wina z okazji czyichś imienin, a czasem też bez okazji.
            Był jednak mały szkopuł. Moja pierwsza wielka romantyczna miłość była bowiem o rok starsza, i mnie więcej o tyle samo wyższa ode mnie, i świadomość tego straszliwego faktu onieśmielała i paraliżowała mnie całkowicie. Nie mogąc zdobyć się na wyznanie miłosne i płosząc się okropnie, gdy tylko pozostawałem  w zasięgu jej wzroku, postanowiłem uciec się do nader sprytnego,  a jednocześnie romantycznego, jak mi się wówczas wydawało, fortelu. Wyczekawszy odpowiedniego momentu, zakradłem się w pobliże stojącego przed państwowym budynkiem równie państwowego klombu, po czym, czując się jak przestępca dokonujący z drżeniem rąk i dudnieniem serca swojego pierwszego występku, zerwałem jedną z rosnących tam kolczastych róż. Schowawszy ją pod koszulką, nie zauważony przez nikogo, pomknąłem do domu, a biegnąc byłem tak zadowolony i dumny z siebie, że nie czułem wcale, jak ukryte pod materiałem kolce delikatnie ranią moją młodą skórę.
            Chwilę później dołączyłem do łupu malutką kartkę. Najstaranniej, jak tylko umiałem, czerwonym flamastrem napisałem na niej:  „KOCHAM CIĘ”.  Kartka była wyrwana z zeszytu w grube linie (boże, ale byłem wtedy głupi!). Zakradłem się w pobliże drzwi jej mieszkania, położyłem niespodziankę na wycieraczce,  i nacisnąłem dzwonek.
            Kiedy tylko sygnał przebrzmiał, wziąłem nogi za pas. Nie wiedziałem dokąd biegnę, ani ile minęło czasu, ale wydaje mi się, że dotarcie przed blok zajęło mi zaledwie połowę czasu, jakiego potrzebowałbym na to w zwykłej sytuacji. W nerwowym oczekiwaniu, nie dając jednak niczego po sobie poznać, usiadłem na ławce obok sąsiadki robiącej na drutach coś, czego kształtu ani wtedy, ani tym bardziej teraz, nie byłbym w stanie określić. Siedziałem więc, nie wiedząc za bardzo co ze sobą zrobić, a każda minuta zdawała mi się wiecznością, aż w końcu uświadomiłem sobie straszliwy, okrutny i niewybaczalny błąd, jaki popełniłem. Błąd, który zepsuł całe to starannie przygotowanie i wyreżyserowane przedstawienie.      
            Otóż uświadomiłem sobie, że nie podpisałem dołączonej do róży kartki.
            Być może długo nie mógłbym wybaczyć sobie tego niedopatrzenia, gdyby chwilę później w drzwiach do budynku nie ukazała się, trzymająca w rękach kwiat i liścik, Marietta, matka Kaśki. Jej pełne zdziwienia słowa skierowane były do siedzącej obok mnie sąsiadki.
            - Zobacz, co leżało u mnie pod drzwiami. Róża i liścik. – mówiąc to, naturalnym ruchem poprawiła swoje olbrzymie, przyciemniane na styl Cybulskiego okulary, ale na mnie nawet nie spojrzała. Jeśli udawała, że niczego się nie domyśla, robiła to naprawdę bardzo dobrze.
            - Jakiś cichy wielbiciel? – zapytała z uśmiechem sąsiadka, odkładając na moment robótkę na kolana.
            - Tak, cichy i anonimowy. Nie podpisał się.- powiedziała Marietta, a ja odetchnąłem z ulgą.
            - Ooo, a co tam jest napisane? – ciekawość świata u kobiet jest chyba cechą naturalną.
            - Tylko: „Kocham cię”.
            Gdybym był wtedy w moim obecnym wieku, pewnie powiedziałbym: ładne „tylko”, kurwa. Ale ponieważ szedłem wtedy do pierwszej komunii,  pomyślałem tylko: o, Jezu!
Cóż, najwyraźniej wraz z wiekiem ekspresja przybiera nieco bardziej agnostyczne formy.
            Widziałem, jak usta Marietty wymawiając te słowa przybrały kształt nieśmiałego uśmiechu, o trudnym do określenia znaczeniu. Tylko da Vinci potrafiłby namalować coś takiego.
            - Aha – odparła sąsiadka i powróciła do przerwanej pracy.
            Marietta odwróciła się i lekko jak motyl rozpłynęła się w wejściu do bloku.
            Pozostałem więc sam ze swoim uczuciem i szmerem szydełek jak wołaniem świerszczy w przedwieczornej trawie. W takich okolicznościach po raz pierwszy zdeflorowałem się wewnętrznie. Naraziwszy duszę na romantyczne cierpienie kształtowałem, wykuwałem swoją osobowość, która kiedyś miała mi się dać mocno we znaki i przynieść wiele rozczarowań.
            Miała też być autorką najwspanialszych chwil mego życia.
            W ładnych kilka lat później, kiedy lekko podchmielony inną Kaśkę pytałem o coś zupełnie innego, po mojej dziecięcej nieśmiałości nie było już śladu.


III. ROBOTA, VERMUT I DZIURA W SPODNIACH

W ładnych kilka lat później, kiedy lekko podchmielony inną Kaśkę pytałem, czy umówi się ze mną na randkę, po mojej dziecięcej nieśmiałości nie było już śladu.
Spotkałem ją podczas upalnego lata, gdzieś między trzecim i czwartym rokiem studiów. Zatrudniłem się wtedy przy remoncie głównego gmachu uniwersytetu, na którym studiowałem. Co za ironia: przez większość roku pobierałem tam nauki tylko po to, by przez pozostałą jego część dbać, żeby to wszystko dosłownie nie rozsypało się w pył. Takich jak ja studentów było tam zresztą wielu: historycy i językoznawcy, kulturoznawcy i pedagodzy, teologowie i fizycy. Podczas przerw i w czasie gdy kierownik szedł na obiad i nie miał kto nas pilnować, kładliśmy się w poprzek rusztowania, pod głowę wsuwając plastikowe butelki z wodą mineralną.  Przymykaliśmy powieki i delektując się chwilą spokoju dyskutowaliśmy o życiu, bogu, demokracji,  i innych bezdennych rzeczach, o których nie mieliśmy pojęcia. Oczywiście wśród nas nie zabrakło i zwykłych fizoli o bicepsach i brzuchach dużo większych od głów, którzy za pomocą liny i kółka z prowadnicą potrafili wciągnąć wiadro z zaprawą na wysokość dwudziestu  pięciu metrów nad poziomem ulicy, co dla większości z nas wydawało się ponad siły. Mimo to nie mam wątpliwości, że była to najlepiej wykształcona i najinteligentniejsza budowa  w tej części świata.
W każdym razie zatrudniłem się bez umowy o pracę za pięć złotych na godzinę, przez jedenaście godzin dziennie zbijając tynk ze ścian budynku. Waliłem młotkiem w twardą, pionową powierzchnię i patrzyłem, jak kawałki gruzu  rozpryskują się i lecąc w dół  uderzają o ziemię. Nie była to praca, która dawałaby większe powody do zastanowienia się nad czymkolwiek.
Budziłem się kwadrans przed szóstą, jadłem śniadanie i robiłem kanapki na później. Potem wsiadałem w tramwaj, by po trzydziestu minutach jazdy i pięciu szybkiego spaceru, dotrzeć na miejsce. O szóstej wieczorem kończyliśmy pracę, chyba że akurat było coś pilnego do roboty i znaleźli się chętni, by zostać po godzinach. Nigdy nie miałem na to sił, więc otrzepywałem się z pyłu, wracałem do szatni, przebierałem się i około siódmej byłem już w domu. Ślęcząc nad zupą starałem się nie usnąć. Musiałem też uważać, żeby okruchy tynku z mych włosów nie wpadły mi do talerza. Potem szedłem pod prysznic i przez dłuższą chwilę próbowałem zmoczyć włosy, które były tak sztywne i zapylone, że woda spływała po nich tak, jak krople deszczu spływają po gałęziach drzew. Najpóźniej o wpół do dziewiątej szedłem do łóżka i czułem, że zasnąłbym natychmiast, gdyby moje nadgarstki i przedramiona nie pulsowały boleśnie od ciągłego uderzania młotkiem, a odciski na dłoniach nie piekły nawet przy najlżejszym dotknięciu. Każdego ranka zsuwałem się obolały z łóżka i powtarzałem ten sam rytuał. Po tygodniu lub dwóch nauczyłem się trzymać trzonek młotka w ten sposób, by jak najmniej ranił dłoń i pracować tylko wtedy, gdy z dołu patrzył kierownik. Przynajmniej raz dziennie schodziłem do baraku ze sprzętem po nowe rękawice, których zazwyczaj wcale tam nie było, co jednak zajmowało mi jakieś dziesięć minut, podczas których mogłem choć trochę odpocząć. Nie byłem obibokiem,  chciałem po prostu przetrwać. Włosy myłem raz na dwa lub trzy dni bo uznałem, że robienie tego częściej nie ma większego sensu.
Ci z nas, którzy pracowali tam dłużej, dostawali pięć pięćdziesiąt na godzinę, co w porównaniu do naszych pięciu nie było aż tak znaczną różnicą, jednak za nic w świecie nie mogłem pojąć, w czym byli oni lepsi od nas. Po całym dniu pracy wszyscy byliśmy tak samo brudni i zmęczeni. Różnicę pojąłem dopiero wtedy, gdy przyjechał samochód z cementem. Majster ściągnął mnie z rusztowania, żebym pomógł przy rozładunku. Robota prosta-chwytać trzydziestokilogramowe worki cementu zrzucane z naczepy i układać je na stos obok baraku. Przy pierwszym worku poradziłem sobie całkiem nieźle, choć wymagało to ode mnie sporo wysiłku. Przy drugim ledwo utrzymałem się na nogach uświadamiając sobie, że taki ciężar, zrzucony z wysokości dwóch metrów łatwo może mnie przeważyć. Trzeci przechwyt upewnił mnie w słuszności moich przypuszczeń, czwarty zaś z impetem oderwał mnie od podłoża i z workiem na piersiach oraz pyłem na twarzy wylądowałem  na ziemi, ku ogólnej wesołości . Kierownik uznał jednak, że nie ma powodu do przerwania pracy i ledwo uszedłem przed nadlatującymi workami. Kiedy sto dwadzieścia worków znalazło się na ziemi, czułem się tak wyczerpany, jakbym za chwilę miał umrzeć. Wróciłem na rusztowanie i przez godzinę obijałem się perfidnie, żeby jakoś dojść do siebie. Od tej pory nie myślałem już o tym, jak podwyższyć stawkę, za to przy każdej dostawie cementu szedłem na dłużej do toalety.
W mojej opinii złą sławą cieszyła się również betoniarka, która miała nieszczelną instalację elektryczną i raziła prądem za każdym razem, gdy dostała choć trochę wilgoci, co przy jej stanie technicznym było nieuniknione. Cieszyłem się na myśl o tym, że nigdy nie kazano mi jej obsługiwać.
Wszystko to razem wzięte powodowało, że budowa ta nie była najprzyjemniejszym miejscem na ziemi. Zauroczyć się drugą osobą w takim miejscu to prawdziwy cud.
A jednak stało się.
Spodobała mi się i odleciałem – zakochałem się. Zakochaliśmy się wszyscy, gdy z wysokości rusztowania spostrzegliśmy grupę dziewczyn wkraczającą na naszą budowę niczym świeży promień słońca w półmroku. Wyglądały bardzo seksownie w poplamionych ubraniach roboczych, z luźno opiętymi na biodrach skórzanymi pasami na narzędzia, wymachujące trzymanymi w rękach kaskami ochronnymi jak koszykami malin. Było w tym coś z socrealistycznego obrazka budowniczych Polski Ludowej. Byliśmy oszołomieni i zauroczeni, i żaden z nas z pewnością nie miał nic przeciw temu.
Nie dostrzegłem jej od razu: wydawała się bardzo niepozorna w tych swoich szarych obcisłych dżinsach i krótkich, czarnych zmierzwionych włosach, do tego nie wybijająca się wzrostem zanadto w górę. Na początku zastanawiałem się, co kobieta może robić w takim miejscu jak to, gdzie skóra na dłoniach ściera się szybciej niż podeszwy butów. Ale kiedy ujrzałem, z jaką delikatnością i precyzją jej dłonie muskają zwisające ze ścian budynku osiemnastowieczne rzeźby z piaskowca, ożywiając  je na nowo, z jaką lekkością suną po delikatnym gzymsie, wiedziałem że żaden facet nie zrobiłby tego równie dobrze. Uzbrojone w pędzle, farby, dłuta, papier ścierny i kobiecość, Kaśka i jej koleżanki dokonywały rzeczy niezwykłych.
Zawsze starałem się pracować jak najbliżej dziewczyn, flirtując z nimi od czasu do czasu i pożyczając kolejne butelki wody mineralnej, narzekając na skwar , duchotę i kierownika.
Jednak z samą Kaśką nie łatwo było mi nawiązać rozmowę. Może byłoby inaczej, gdyby była seks-bombą pustą w środku i śmiejącą się na zawołanie z byle czego. Ale Kaśka pod przeciętnej urody maską skrywała coś, co mnie intrygowało i fascynowało-coś szalonego i niepokojącego. Rzadko odzywała się nie pytana i trudno było ją czymś zaskoczyć, zupełnie jakby w środku kłębiących się myśli miała odpowiedź na wszystko. Starałem się temu zaradzić układając zawczasu odpowiednie zdania, ale za każdym razem, kiedy z udawaną obojętnością zbliżałem się do niej, dudniąc butami po rusztowaniu, serce przyspieszało mi ostentacyjnie i traciłem pewność siebie. Miałem wrażenie, że zdradza mnie każdy krok, że każde uderzenie podeszwy o deskę rusztowania odbija się echem na odległość stu metrów i wszyscy wlepiają we mnie wzrok i przeszywają mnie nim na wskroś, jakbym był z kryształu (Tuwim napisał kiedyś, że mężczyzna podchodząc do kobiety ma wzrok przerażonego konia). Stąpając ostrożnie po chwiejnym pokładzie rusztowania , zbliżałem się powoli do upragnionego celu. I kiedy w końcu stawałem przed nią, a ona w zaciekawieniu odwracała ku mnie głowę, nagle słowa więzły mi w gardle i rozczarowany stwierdzałem, że nie mam kompletnie nic do powiedzenia. 
-Ej, zdechło coś?!-krzyczał z dołu kierownik mierząc we mnie wyciągniętym paluchem, podczas gdy ja stałem tak zahipnotyzowany, nie mogąc się ruszyć.
-Przyszedłem po wodę, panie kierowniku-odkrzykiwałem mu z góry starając się, by zabrzmiało to jak najbardziej wiarygodnie. Za pierwszym razem spanikowałem na tyle, że odwróciłem się na pięcie i-nie patrząc nawet na stojące obok mnie butelki-ruszyłem z powrotem. Niezręczność tej sytuacji przeraziła mnie i czułem się potwornie głupio, jednak z każdym następnym razem szło mi lepiej. Przed każdą eskapadą robiłem trzy głębokie wdechy, wyprostowywałem się, i dla większej pewności siebie zabierałem ze sobą młotek. Ciężki przedmiot w dłoni dodawał mi odwagi. Po pewnym czasie zaczęliśmy nieśmiało ze sobą rozmawiać-widać było, że i ona musi się trochę przełamać-co uznałem za dobry znak. W końcu potrafiliśmy gadać ze sobą bez przerwy, trochę nawet zaniedbując robotę, ku wściekłości czającego się w dole kierownika. To było coś!
Ponieważ dziewczyny miały fajrant godzinę przed nami, końcówka pracy stanowiła najgorsze chwile w moim życiu. Mimo to od tej pory z lekkością wstawałem rano do pracy i ze smutkiem kończyłem ją późnym popołudniem, bo wiedziałem, że ujrzę Kaśkę dopiero nazajutrz.
Wreszcie, pewnego pięknego dnia doszło do spotkania poza pracą, i wtedy dopiero naprawdę się przed sobą otworzyliśmy. Zostawialiśmy z boku te wszystkie martwe, pierwsze tematy, tę gadkę-szmatkę. Przez prawie dwie godziny spieraliśmy się o to, czy jest coś takiego jak prawda absolutna. Ja mówiłem, że nie ma. I nie miało to dla mnie większego znaczenia, ważne, że rozmawialiśmy. Dla niej miało to znaczenie i długo nie dawała za wygraną; wystarczająco długo żebym pomyślał, że mam tego dosyć. Teraz myślę, że to jednak było wspaniale rozmawiać o takich rzeczach przy pierwszym wspólnym piwku. Lubiłem patrzeć w jej ciemne oczy i słuchać tego, co mówi, i jak mówi. W jej głębokim głosie było coś cudownego i hipnotycznego, coś, co przyciągało mnie jak magnes i sprawiało, że chciałem go słuchać bez przerwy. Kilka dni później stwierdziłem, że ta dziewczyna naprawdę mi się podoba i obiecałem sobie spróbować trochę się do niej zbliżyć. Podobało mi się jej ciało, wyzute z powszechnie uznanych kanonów piękna i przez to takie inne. Było piękne samo w sobie i same dla siebie, nie potrzebując niczyjego uznania. Oszalałem, ale było to szaleństwo metodyczne, uzbrojone w misternie utkany, przebiegły plan.
Któregoś deszczowego popołudnia umówiliśmy się u niej w mieszkaniu. To jest szansa, której nie mogę zmarnować-pomyślałem i wiedziałem, że ona też to wie. Ponieważ byłem pewien, że będziemy sami, po drodze zakupiłem w monopolowym  butelkę vermutu, i tak wyposażony niedługo później stanąłem przed drzwiami.
 Nacisnąłem dzwonek. Po chwili otworzyła i z uśmiechem zaprosiła mnie do środka. Przestąpiłem próg i wyciągnąłem zza pleców butelkę trunku, a wtedy ona, zobaczywszy alkohol uśmiechnęła się niepewnie i jakby z zaskoczeniem. Gdy usiedliśmy w pokoju gościnnym, napełniłem kieliszki i po raz pierwszy poczułem, że coś jest nie tak. Choć rozmawialiśmy sporo, nie było w tym nic niezwykłego, czułem po prostu, że z jej strony nie dochodzi do mnie żaden impuls. Po prostu żaden. Nadajnik milczał jak zaklęty. Spodziewałem się, że wie, jak na nią patrzę, co mówię, do czego zmierzam. Mogłaby chociaż przyciemnić światła, puścić jakąś nastrojową muzykę, pomyślałem A tu wielkie, ogromniaste nic. A kiedy po pierwszym kieliszku odmówiła dalszych, to było tak, jakby mi podała czarną polewkę. Nie miałem pojęcia jak to rozegrać, pozostało więc obrócić wszystko w żart.
-Dziewczyno! - wyrzekłem z udaną przesadą -Ta odrobina trunku kosztowała mnie trzy godziny ciężkiej, męskiej pracy w upalny letni dzień, więc jeśli odmawiasz, obrażasz mnie i tracisz wiele ze swojego życia!
-Dobrze, dobrze! - odparła również z przesadą, choć była przy tym zdecydowanie mniej przekonująca niż ja.-W takim razie nie mogę pozwolić, żebyś trwonił na mnie pieniądze-dodała zdawkowo.
Tocząc dość nieudolną rozmowę przesiedzieliśmy jakieś pół godziny albo trochę dłużej, podczas której udając, że dobrze się bawię, wciąż próbowałem w jakiś nierzucający się w oczy sposób zbliżyć się do Kaśki. Nie bardzo wiedziałem, jak to zrobić-czy chwycić jej dłoń, czy może nachylić się i zaryzykować pocałunek, choćby w policzek? Jakoś nie mogłem się przemóc, bo każdy z tych manewrów wymagał sporo odwagi i całkowicie obnażał moje niecne zamiary. Czułem, że się pocę, jakbym miał gorączkę. Przesunąłem palcami po swoim czole-została na nich lepka wilgoć.
Nagle spostrzegłem, że ze zdenerwowania, choć zupełnie nieświadomie, w tym relatywnie krótkim czasie opróżniłem niemal całą butelkę vermutu.  Niechybnie dodało mi to odwagi, bo kiedy przyszło mi na myśl, że być może jednak mylę się co do Kaśki, i sytuacja nie jest wcale taka znów beznadziejna, w końcu postanowiłem zabrać głos i wyrzec, co mi leży na sercu.
-Wiesz...-zacząłem niepewnie-Chciałem ci powiedzieć, że mi się podobasz... Chciałem powiedzieć...
Chciałem powiedzieć więcej, miliony słów kotłowało mi się w głowie, ale jej zimny wzrok paraliżował mnie całkowicie. Spuściłem głowę, dopiłem resztkę wina majaczącą na dnie kieliszka, po czym zacząłem obracać go w ręku wpatrując się uparcie w rozbłyski światła na krawędzi wilgotnego szkła.
-Przychodzę na tę cholerną budowę tylko dlatego, żeby cię spotkać-wyjąkałem zrezygnowany, jakby sam do siebie.-Podobasz mi się!
Mówiąc to zdało mi się, że odgrywam jakąś postać z taniej brazylijskiej opery mydlanej, a wrażenie to pogłębiło jeszcze milczenie Kaśki, która siedziała niepewnie,  nie bardzo chyba zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje, i wpatrywała się we mnie beznamiętnie.
-Co ty na to?- dodałem jeszcze próbując ratować sytuację, ale znów nie zabrzmiało to najlepiej, więc ugryzłem się w język i zamilkłem.
Przyczajona za poręczą fotela Kaśka obserwowała mnie uważnie z coraz bardziej zdziwioną miną, jakbym niespodziewanie wyjawił jej jakąś dotychczas skrywaną skrzętnie, niezwykłą i okropną tajemnicę ze swego życia. Mnie zaś zdawało się, że siedzę nie przed Kaśką, ale przed uważnie słuchającym lekarzem w zaciszu jego gabinetu, próbując przyznać się do wstydliwej choroby, i to w taki sposób, by robiąc to, powiedzieć jak najmniej. Złudzenie to prysło, gdy nagle dziewczyna otrząsnęła się i zerwała z kanapy. Rzuciła mi szybkie, nic nie znaczące spojrzenie, obróciła się na pięcie i pod jakimś błahym pretekstem uciekła do kuchni zostawiając mnie samego w salonie. Zaraz jednak wróciła, stanęła w progu, i przebiwszy mnie wzrokiem jak włócznią powiedziała:
- Skoro już to wiemy, zapomnijmy o tym jak najszybciej.
Widziałem, że sprawiło jej to sporo wysiłku. Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, znów zręcznym, jakby wyćwiczonym ruchem odwróciła się na pięcie, zostawiwszy mnie w towarzystwie ciszy i pustej butelki.
Wiedziałem, że to nokaut.
Ze zdenerwowania, którego za wszelką cenę nie chciałem dać po sobie poznać, a może też pod wpływem alkoholu, nogi zrobiły mi się jak z gumy i nie miałem siły wstać. Odstawiłem pusty kieliszek na ławę i  dźwignąwszy się z kanapy wyszedłem do przedpokoju. Chciałem doprowadzić do konfrontacji, tak jak bokser, który przegrywając walkę na kilkanaście sekund przed jej końcem, zbiera całą energię i rzuca się do ataku narażając się na ostateczny cios i upadek na deski.
Natknąłem się na nią gdy ze spuszczoną głową wychodziła z sąsiedniego pokoju. Nie miałem pojęcia, co mogła tam robić, i nie byłem pewien czy ma to dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Zobaczywszy mnie przystanęła. Jakby dla lepszej równowagi oparła się dłonią o szafkę na buty patrząc na mnie oczami pełnymi oczekiwania. Myślę, że równie dobrze mogły to być moje oczy odbite w jej zimnych jak lód źrenicach. Naprawdę nie wiem.
- Nic nie powiesz? – spytałem cichutko, starając się opanować trzęsącą się we mnie galaretę .
- Nie ma o czym mówić – odrzekła tonem, który mógł znaczyć tylko tyle, że nie ma o czym mówić.
Poczułem się tak, jakby zakręciło mi się w głowie, a może rzeczywiście mi się zakręciło i zapragnąłem czym prędzej opuścić to miejsce. Ubrałem kurtkę, chwyciłem plecak i wyszedłem rozczarowany.
Toczyłem się po chodniku i było mi obojętne, dokąd idę, bo i tak nigdzie nie mogłem dojść. Nagle wszystko straciło sens. Moja neurotyczna osobowość tym razem wzięła górę. Najbardziej żałowałem tego, że się otworzyłem niepotrzebnie, że opuściłem gardę nie mając szans na wygraną, że nie potrafiłem ukryć w sobie tych najgłębszych, najważniejszych myśli. To był emocjonalny boks, i to ja zacząłem, i to ja przegrałem. Toczyłem się z wiatrem po chodniku bełkocząc sam do siebie, przeklinając swoją naiwność i zimno tej dziewczyny, które zmroziło mnie całego.
Przeszył mnie dreszcz.
- Na deski, cholera-wzdychałem pod nosem mijając jakiś przystanek- Twarzą prosto na twarde, nieheblowane dechy. Teraz to już leżę naprawdę.
Nagle poczułem, że ktoś się we mnie wpatruje. Odwróciłem głowę i zobaczyłem twarz staruszki skierowaną w moją stronę. Na pewno słyszała, co mówiłem, i nie pierwszy raz w życiu, zrobiło mi się głupio. Ale ona tylko uśmiechnęła się, tak szczerze i głęboko, że nie wytrzymałem i uśmiechnąłem się również. Przez krótką jak myśl chwilę gdzieś w środku poczułem ciepło. Trwało to zaledwie kilka sekund i zniknęło nagle, jak dym rozwiany wiatrem. Doszedłszy do świateł na skrzyżowaniu odwróciłem się jeszcze raz, ale jej już nie było.
Stałem przed przejściem dla pieszych, kiedy zapaliło się zielone światło, jednakże nie mogłem ruszyć z miejsca. Ludzie obchodzili mnie z lewej i z prawej, szturchali łokciami i torbami, bełkotali coś nieprzyjaźnie pod nosem, a jednak to nie było ważne. Stałem na brzegu chodnika i myślałem o uśmiechu staruszki, i chyba tylko to nie pozwalało mi ostatecznie zwątpić w  szczerość ludzkich uczuć. Jak wiele ryzykowała uśmiechając się do obcego człowieka? Mogłem ją odtrącić, przejść obojętnie, pokazać język, nawet wyzwać, mogłem nie zrozumieć i pójść dalej. A jednak ten gest był piękny i prosty. No i jeszcze to ciepło, przenikające całe ciało aż do szpiku kości. A z drugiej strony wątpliwości, że może jednak lepiej być zimnym i twardym jak żelazo, człowiekiem nie do zranienia? Może nie warto mówić o uczuciach, może nie warto ich mieć?
Dopadło mnie dziwne uczucie powątpiewania we wszystko, co do tej pory było niepodważalne i oczywiste.  Kodeksy moralne z lektur szkolnych, wzorce zachowań z baśni dla dzieci, katechizm dla przedszkolaka i Biblia w obrazkach naraz wydały mi się jedną wielką bajką, jedną wielką ozdobą, malowanym freskiem jak w Kaplicy Sykstyńskiej, pod którym daleko w dole toczy się zwykłe życie. Czasem pewnie ktoś spojrzy w górę i westchnie, że pięknie byłoby móc sięgnąć tak wysoko, dosięgnąć gwiazd, po czym spuściwszy wzrok oddali się z rękami w kieszeniach.
Oparty wzrokiem o betonowy krawężnik pomyślałem, że nie wiem już, w co mam wierzyć.

-Najlepiej nie wierz w nic-wybełkotałem pod nosem chwilę później, stojąc w deszczu na przystanku. A już na pewno nie w to, że będziesz miał ostatni dzienny autobus wtedy, kiedy tak bardzo pragniesz być już w domu. Spostrzegłem, że dawno zrobiło się ciemno. Parszywa pogoda, parszywy nastrój i parszywe pół godziny czekania. Zapaliłem ostatniego papierosa i rzuciłem zmiętą paczkę do kosza. Musiałem osłaniać fajkę dłonią przed wiatrem i kroplami deszczu żeby nie zgasła i marzyłem o tym, żeby ktoś zrobił to samo ze mną. Zacząłem dygotać z zimna i kląć pod nosem, i wtedy, w gęstniejącym mroku dostrzegłem przed sobą wieżę kościoła. Wyłaniała się niczym mityczna budowla sponad kłębowiska drzew w pobliskim parku. Ponieważ miałem sporo czasu, ruszyłem w tamtą stronę przemykając skulony ciemną ścieżką wśród drzew. Omijałem czerniejące w mroku pnie i starałem się nie zdeptać odbitego w kałużach księżyca, który przedzierał się spomiędzy deszczowych chmur. Po chwili znalazłem się przed kamiennym portalem, niemal niewidocznym w okalającym go cieniu. Gdzieniegdzie żółte światła latarni, wychynąwszy spomiędzy liści, odkrywały chropowatą fakturę kamiennych brył. Krople wody spływały po nich jak krople potu, uzmysławiając wysiłek włożony w ułożenie kamieni w ostateczną i skończoną całość. Dzień po dniu, rok po roku, kamień po kamieniu-ponad wierzchołki drzew.
Nacisnąłem zardzewiałą klamkę i z wysiłkiem pchnąłem ciężkie, drewniane drzwi.
Wnętrze tonęło w półmroku. Przede mną ciągnęła się podłużna nawa, kołysząca się w rytm migotliwych płomieni zawieszonych na kolumnach świec. Na granicy światła i ciemności, tam, gdzie załamywało się światło kandelabrów, tańczyły migotliwe cienie, na przemian to wydobywając, to skrywając tajemnice wnętrza. W powietrzu czuć było duchotę i lekki, hipnotyzujący zapach palonych kadzideł.
 Dałem krok do przodu, potem drugi, z wolna posuwając się w stronę majaczącego w głębi ołtarza. Wokół mnie wirowały kamienne rzeźby świętych i miałem wrażenie, jakby każda z nich wpatrywała się we mnie odwiecznym wzrokiem. Czułem się jak na rusztowaniu, jakby każdy spoglądał na mnie, czaił się gdzieś w mroku i obserwował.
Usiadłem w środku rzędu na starej drewnianej ławce, która zaskrzypiała z wyrzutem, czując pod sobą mój ciężar. Pomyślałem, jakie wrażenie musiały robić na prostych ludziach jakieś pięćset albo więcej lat temu te dymiące kadzidła i kolorowe światła witraży, gdy prześwieca przez nie słońce, ta potęga kamieni, ociosanych i ułożonych w pewną i przemyślaną całość. Ale i dla mnie wychowanego wśród barwnych świateł współczesnego świata uczucie to stało się naraz pożądane i bliskie. Tutaj panowała prawdziwa cisza-taka cisza, jakiej nie można spotkać na miejskich osiedlach nawet w najczarniejszą i najdłuższą noc. Tu był spokój-ponadczasowy, wieczny, święty spokój. Któż zgadłby, że to, czego wszyscy pragniemy, jest tak blisko nas? Kto zdaje sobie sprawę, że to, co przez całe życie staramy się kupić, możemy mieć za darmo, gdy tylko zatrzymamy się na moment i rozejrzymy wokół siebie? Cisza i spokój, spokój i cisza, takie namacalne i ciężkie. Takie prawdziwe.
Mimowolnie ukląkłem, pochyliłem głowę i zacisnąwszy powieki zacząłem szeptać dawno wyuczone, a teraz prawie już zapomniane modlitwy. Ten rytuał miał coś w sobie, jak słuchanie po latach ulubionej niegdyś płyty. Jak wspominanie dobrych chwil.
 Jak przypominanie.
Modliłem się, sam nie wiem dlaczego-chyba dlatego, że tak mnie nauczono. Modliłem się, bo pragnąłem poznać odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Modliłem się, bo jeśli jest ktoś w górze, to chciałem, aby pokierował moim życiem, abym uniknął pułapek, i żebym już więcej nie popełniał pomyłek. Nic nie przeszkadzało mi w koncentracji, nie słyszałem nawet deszczu, który gdzieś tam na zewnątrz musiał bębnić o dachy i liście drzew. Dopiero po pewnym czasie, kiedy nogi zdrętwiały mi od klęczenia na twardej desce, zacząłem zastanawiać się, po co właściwie to robię, i czy to wszystko nie jest tylko jednym wielkim nieporozumieniem.
Nagle uświadomiłem sobie upływ czasu i stwierdziłem, że muszę się pospieszyć, jeśli chcę zdążyć na nocny autobus. Poruszyłem się chcąc wstać, i  wtedy poczułem szarpnięcie a jednocześnie usłyszałem dźwięk rozdzieranego materiału. Spojrzałem pod ławkę i zobaczyłem strzępek moich dżinsów zaczepiony o wystający z deski, zardzewiały gwóźdź. Niech to szlag! - zakląłem pod nosem widząc w spodniach dziurę na szerokość palca i zaraz zreflektowałem się-byłem przecież w kościele. Odhaczyłem strzępek materiału i już miałem się podnieść, gdy tuż pod występem na modlitewnik spostrzegłem wypalony w ławce napis. Wydawało mi się, że nie było go tam wcześniej, ale przecież mogłem się mylić, bowiem pod ławkę nie docierało migotliwe światło świec. Przesunąłem dłonią wzdłuż czerniejących na drewnie znaków, wyczuwając wyraźne wgłębienia. Cofnąłem rękę-skóra palców była brudna od popiołu. Nachyliłem się niżej, jednak wciąż nie mogłem rozróżnić kształtu liter. Namacałem w kieszeni zapalniczkę i skrzesiwszy płomień rozświetliłem ciemne miejsce. Moim oczom ukazał się wyraźny, choć niezrozumiały napis:

fiat ius, et pereas mundus

Gotyckie litery na wewnętrznej stronie oparcia ławki wyglądały, jakby były tam od zawsze, ale przecież popiół na mojej dłoni był zupełnie świeży. Fiat ius, et pereas mundus. Nie miałem pojęcia, co to znaczy, choć przez wiele lat próbowałem pojąć łacinę, język mędrców i poetów. Chciałem jeszcze raz przyjrzeć się napisowi, ale w tym samym momencie płomień zapalniczki poparzył mi palec, więc dałem spokój. Wybiegłem z kościoła i nie zwalniając kroku ruszyłem w stronę przystanku. Z daleka widziałem nadjeżdżający autobus. Zwiększyłem tempo i resztkami sił dotarłem do drzwi pojazdu. Wszedłszy do środka stwierdziłem, że jest prawie pusto, z zadowoleniem więc opadłem na miękkie podwójne siedzenie. Czekała mnie godzinna jazda na drugi koniec miasta. Zmęczony butelką vermutu, biegiem i późną porą, ukołysany muzyką silnika i kroplami deszczu spływającymi po szybach, nie spostrzegłem nawet, kiedy zapadłem w sen.
Obudziłem się dopiero na pętli. Kierowca krzyczał coś do mnie z kabiny, próbując mnie obudzić. Zerwałem się i wyszedłem na chodnik. Rozejrzawszy się rozpoznałem znajomą okolicę. Półprzytomny dowlokłem się do domu. Pospiesznie zzułem z siebie zabłocone i przemoczone ubranie rozrzucając je przy tym po całym mieszkaniu i wskoczywszy w pidżamę padłem na łóżko. Gdy tylko zamknąłem powieki Morfeusz bez chwili wahania znów porwał mnie w swoje objęcia.


Ranek wstał słoneczny i ciepły. Walcząc z potwornym bólem głowy próbowałem przypomnieć sobie wydarzenia wczorajszego dnia. Złe samopoczucie nie pozwalało mi jasno myśleć, toteż wszystko wydało mi się jakieś zamglone i dalekie. Jedynie to, że dostałem kosza od Kaśki docierało do mnie w sposób precyzyjny i jasny. Dopiero przy śniadaniu spostrzegłem, że mam brudne dłonie. Przesunąłem kciukiem po reszcie palców próbując zetrzeć z nich czarny osad, a zarazem zrozumieć skąd się tam u licha wziął. Nic jednak nie przychodziło mi do głowy. Po śniadaniu zacząłem grzać wodę na kawę i w oczekiwaniu na wrzątek położyłem się na chwilę na łóżku. Wtedy jak echo dotarły do mnie jakieś słowa, których sensu nie rozumiałem, i naraz przypomniała mi się wczorajsza wizyta w kościele. Czy rzeczywiście byłem tam, klęczałem i modliłem się? Ja, którego codzienność jest tak ciasna, że nie wystarcza już miejsca na żadne z bóstw?Nie chciało mi się w to wierzyć, mógłbym przysiąc raczej, że wyszedłszy od Kaśki pojechałem prosto do domu. Może to wszystko tylko mi się przyśniło, a te słowa, które dudnią w mojej głowie, są tylko bezsensownym rykoszetem wyuczonych kiedyś łacińskich deklinacji i przysłów, skleconych ze sobą w jakiś pijacki sposób po butelce vermutu? A jednak było w tym coś dziwnego i niepokojącego. Sięgnąłem po słownik i pod „f” odnalazłem bez trudu to, czego szukałem: fiat ius, et pereas mundus. To, co dotychczas wydawało się tylko snem, majakiem, wyobrażeniem - nagle nabrało realnego kształtu. Potrzebowałem jeszcze tylko ostatecznego dowodu - czegoś, co utwierdziłoby mnie w przekonaniu, że to wszystko nie jest tylko nocnym majakiem. Zacząłem biegać po mieszkaniu szukając porzuconych wczoraj spodni. Czajnik z wodą zaczął denerwująco gwizdać, ale zajęty szukaniem nie zwróciłem na to większej uwagi. Przetrząsnowszy bezskutecznie niemal wszystko do góry nogami zacząłem sądzić, że kiedy słodko spałem ktoś zakradł się do mieszkania i zwinął poszukiwaną przeze mnie część odzienia, ale przecież cała reszta sprzętów była na swoim miejscu. Czajnik mocno już zaczął działać mi na nerwy, lecz zamiast go wyłączyć, w ostatnim akcie desperacji ruszyłem do łazienki i zacząłem usilnie grzebać w koszu na brudne ubrania, jakby było to ostatnim miejscem, w którym można znaleźć to, czego szukałem. Natrafiwszy ręką na wciąż wilgotne spodnie jednym szarpnięciem wyciągnąłem je z kosza. Pełen nijakich przeczuć rozłożyłem je przed sobą i rozprostowałem zmięte nogawki.
Wlepiłem w nie wzrok.
Rozszarpana gwoździem dziura w dżinsach jaśniała na szerokość palca.


IV. FIAT IUS, ET PEREAS MUNDUS


            Fiat ius, et pereas mundus znaczy mniej więcej tyle, że prawo musi działać, nawet gdyby miał zginąć świat. Dosyć szybko zostałem przekonany, że słowa te rzeczywiście się sprawdzają, i było to doświadczenie tyleż ważne, co okrutne. Przekonała mnie o tym historia Roksany, którą chciałbym teraz opowiedzieć, głównie dlatego, że zdarzyła się naprawdę.
            I trochę też dlatego, że uzmysłowiła mi, jak kruche i ulotne bywa to, co wydaje się stabilne i trwałe, a jeden zdeptany kwiat potrafi zrodzić więcej łez, niż cały bukiet wrzucony do kosza niechcianą ręką.
            Znakomity amerykański pisarz Kurt Vonnegut z pewnością zacząłby tak: A teraz posłuchajcie.
            A teraz posłuchajcie:
            Roksanę znałem jeszcze z podstawówki. Pamiętam, że zawsze uczyła się dobrze, tak jak ja, jak ja chciała zostać przewodniczącą klasy, ale w przeciwieństwie do mnie – udawało jej się to. Była największą dziewczyną w klasie, tak że nawet największe chłopaki bali się jej i chyba dlatego trochę jej dokuczali. A najbardziej rajcowało to tych, których Roksana przewyższała o głowę. Dla niej byliśmy kurduplami, do których ja również się zaliczałem, i nawet kiedy już podrośliśmy i poszliśmy do liceum, okazało się, że Roksana urosła jeszcze bardziej i zawsze była wyższa ode mnie. Przezywaliśmy ją wielkoludem i nabijaliśmy się z jej kujoństwa, o którym nie mogliśmy nic wiedzieć. W gruncie rzeczy żaden z nas nie znał jej zbyt dobrze, ale to w niczym nie przeszkadzało nam świetnie się bawić jej kosztem. Zachowywaliśmy się tak, jak przystało na prawdziwych podlotków, czyli głupio. Szarpaliśmy dziewczyny na korytarzu, podrywaliśmy je tylko po to, żeby zaimponować kolegom, a kiedy dawały nam kosza wyzywaliśmy je i dokuczaliśmy im jeszcze bardziej, a te młodsze i bardziej bezbronne zamykaliśmy nawet w szatni na całą lekcję.
            Ale Roksana nigdy nie pozwoliłaby sobie na tego typu przeżycia. Była zbyt silna i miała za dużo ugruntowanej dumy na takie numery. Nie zawsze jednak o tym pamiętaliśmy, i przez to zdarzały się czasem różne wpadki. Uzmysławiam to sobie dzisiaj za każdym razem, kiedy patrzę na niewielką bliznę na mojej lewej dłoni, w miejscu gdzie kiedyś zagłębiły się w złości paznokcie Roksany. Chyba już wtedy była bardziej dorosła od nas, bo traktowała nas z góry, dosłownie i w przenośni. Pamiętam, że blizna długo nie chciała ściemnieć, mimo że rana nie była głęboka, i dopiero teraz, kiedy moja skóra straciła swoją nastoletnią gładkość, memento Roksany stało się jakby mniej wyraźne, zmatowiało, zmalało. Jednak ja chyba już do końca życia będę wiedział, że ono tam jest. Nawet kiedy czas pokryje moje ciało zmarszczkami, a włosy posiwieją mi i wypadną, nie zapomnę kto zostawił mi ten drobny ślad na lewej dłoni.
            Bo tego kogoś już nie ma.
            To wszystko, co mi po niej zostało oprócz wspomnień, ale to i tak nieporównywalnie więcej niż mają większość z tych, którzy znali ją tak jak ja.
            Mimo, że w szczeniackich latach podstawówki Roksanę nazywaliśmy wielkoludem, to kiedy potem ona i ja wydorośleliśmy trochę i trafiliśmy do tego samego liceum (choć do innych klas), to przezwisko jakoś przestało mi odpowiadać. Kojarzyło się za bardzo ze starymi czasami, dlatego wolałem ją nazywać po prostu Dużą. Kiedy mijaliśmy się na szkolnym korytarzu zawsze myślałem: „O, idzie Duża!”, ale nigdy nie przyznałem jej się do tych myśli, i podczas naszych sporadycznych kontaktów używałem po prostu jej imienia, które kojarzyło mi się z filmem ze Steve Martinem oraz piosenką Stinga.
            Rzadko ze sobą rozmawialiśmy. Poza palarnią, czyli miejscem przy schodach do szkolnej kotłowni albo za winklem garażu, gdzie nie było nas widać z okna pokoju nauczycielskiego, raczej ograniczałem bliższe kontakty towarzyskie do grona ludzi z mojej klasy. Być może właśnie z tego powodu dość późno dowiedziałem się o tym, co się stało. A stało się wiele.
            Wszystko zaczęło się od tego, że Duża zniknęła ze szkoły. Nie, nie zniknęła z dnia na dzień i niespodziewanie dla wszystkich, lecz tylko dla mnie. Z niewiadomych powodów pewnego dnia spostrzegłem, że od jakiegoś czasu nie mijam jej na korytarzu, ani nie widuję jej w żadnym z tych wszystkich innych miejsc, w których można było ją spotkać. Właśnie za winklem, paląc papierosa w towarzystwie ludzi z innych klas, powodowany zwykłą ciekawością, zapytałem co się dzieje z Dużą. Był tam jeden koleś z jej klasy, którego imienia nie pamiętam, ale to właśnie on mnie oświecił.
            - Roksana jest w szpitalu – powiedział.
            - Nie wiedziałeś? – spytał ktoś z boku.
            Nie wiedziałem. Byłem kompletnie zielony.
            - Już długo, ze dwa, albo trzy miesiące. – powiedział.
            Dwa, albo trzy miesiące to rzeczywiście bardzo długo, pomyślałem. To wyjaśniało, dlaczego nie przychodziła na lekcje. Dużo trudniej było wyjaśnić, dlaczego znalazła się w szpitalu. Krążyły plotki o cukrzycy, białaczce, coś o węzłach chłonnych i drogich lekach. Nie wiedziałem komu wierzyć, póki co nie wierzyłem więc nikomu. Szybko zresztą przestałem się tym zbytnio przejmować, bo wiedziałem niewiele, a poza tym wtedy jeszcze nikt nie robił z tego problemu. Na razie wszyscy byli przekonani, że to tylko jedna z tych chorób, które przykuwają człowieka do łóżka, serwują mu ból i bezsiłę, ale w końcu ustępują, pozwalają podnieść się i iść dalej.
            I ja, póki co, wierzyłem w to również.
            Jakoś tak po pół roku doszły mnie słuchy, że Duża znowu chodzi do szkoły, że wprawdzie ma do nadrobienia sporo materiału i prawdopodobnie będzie musiała powtarzać klasę, ale nauczyciele idą jej na rękę i pomagają wszystko pozaliczać. Znając możliwości Dużej, nigdy nie wątpiłem, że sobie poradzi, mimo ogromu pracy, jaki przed nią leżał. Wątpliwości ogarnęły mnie dopiero kiedy zobaczyłem ją w końcu przypadkowo w korytarzu na parterze szkoły, tuż obok stolika dyżurnych. Przyczepiała jakieś ogłoszenia na tablicy samorządu szkolnego, widać do końca nie chciała rezygnować ze swojego dotychczasowego, aktywnego życia. Cała Duża, pomyślałem, ale jej widok przeraził mnie.
            Była wychudła, bardziej niż zwykle blada i jakaś taka mniejsza. Na skórze pod jej oczami pojawiły się niezdrowe cienie, a same oczy zmatowiały i straciły dawny, młodzieńczy blask. Obcięła włosy. Wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że to nie mogła być zwykła choroba, którą z pomocą wiary i cierpliwości można w końcu pokonać, lecz coś co zostawia trwały ślad w człowieku. Widziałem ten ślad w Dużej, jak odcisk boskiej stopy na ścieżce życia, i czułem go w sobie, bo serce na chwilę przestało mi bić, a oddech zatrzymał się i nie mogłem rzec ani słowa. Duża nie wyglądała jak ktoś, kto właśnie wygrał.
            Nie wiedziałem, co mam powiedzieć, więc pozdrowiłem ją tylko krótko i poszedłem dalej, ze wszystkich sił starając się, by wyglądało to naturalnie. Kiedy tylko zniknąłem z jej pola widzenia, pobiegłem co sił w nogach na drugie, najwyższe piętro, jakbym chciał uciec od tego strasznego widoku. Zadyszałem się. Byłem przerażony. Pomyślałem o jej zmizerniałym ciele, o tym jak schudła, a pod jej skórą pojawiły się wyraźne zarysy kości, których nigdy wcześniej nie widziałem, i wówczas zdałem sobie sprawę z tego, że już nie mogę jej nazywać Dużą, i że chyba nigdy więcej tego nie zrobię. Już nie miałem do tego prawa. Nie tylko dlatego, że jej wygląd prawie w niczym nie przypominał tamtego dawnego, który zapamiętałem i do którego się przyzwyczaiłem, lecz również dlatego, iż wiedziałem, że gdyby teraz Duża chciała zostawić mi bliznę na dłoni, to jej paznokcie z pewnością połamałyby się na mojej cienkiej jak pergamin skórze.
            Po raz drugi Duża zniknęła równie nagle, jak pojawiła się za pierwszym razem. Trafiła z powrotem do szpitala i wtedy dla wszystkich stało się jasne, że umiera.
            - Białaczka – mówili ludzie, i rzeczywiście była to białaczka. Perfidny i rzadki rodzaj białaczki, który nikt tak naprawdę nie wiedział jak leczyć. Pamiętam, że wiele osób mocno się wtedy zaangażowało w ratowanie Dużej. Odwiedzali ją w szpitalu, pocieszali, był nawet koncert charytatywny połączony ze zbiórką pieniędzy na wyjazd Dużej na leczenie do Niemiec, a nawet reportaż w regionalnej telewizji. Robiono wszystko, co można było zrobić w tej sytuacji, czyli w praktyce bardzo niewiele, ale nie myślę, że to wszystko było pozbawione sensu. Nie wiem, na ile miało to znaczenie dla Dużej, ale na pewno fakt, że nie pozostaliśmy obojętni, miał olbrzymie znaczenie dla nas.
            Dla nas, których nagle połączyła wspólna więź bezsilności.
            Los nie kazał nam długo czekać, i Roksana wkrótce umarła. Był pożegnalny apel w szkole, jakieś podziękowania i przemowy. Harcerze, do których należała, zorganizowali na jej cześć poczet sztandarowy. Na pogrzeb oprócz rodziny przybyło całe liceum (uczniowie, nauczyciele, dozorcy, sprzątaczki), księża z parafii, rzesza ludzi z osiedla i jeszcze wielu innych połączonych z nią jakąkolwiek więzią, która nagle nabrała niezwykłego znaczenia; słowem – chmara ludzi, kilkaset osób, prawdziwy tłum. Kwiatów, wieńców i zniczy było tyle, że całkiem zakryły grób, tworząc pagórek kolorów, zapachów i świateł. Płakali wszyscy, ale łzy jej matki chyba na zawsze pozostaną w mojej pamięci. To były łzy, z których powstają strumienie i rzeki, które potrafią zalać jak powódź nawet najtwardszą i najsuchszą ziemię; łzy, jakich nie zapomina się nigdy, tak jak dziecko nigdy nie zapomni, kiedy po raz pierwszy usłyszało szum morza w muszelce przystawionej do ucha.
            -Jak w tym wierszu-szepnęła mi wówczas do ucha stojąca obok mnie dziewczyna.
            -W jakim wierszu?- spytałem, nachylając się ukradkiem w jej stronę.
            Dziewczyna zamyśliła się, a po chwili wyszeptała słowa tak cicho, że tylko wpatrując się w jej usta zdołałem zrozumieć ich wyraźny, niezaprzeczalny sens:

                                               Łzy są krwią duszy.
Bolą bardziej niż zraniona ręka,
i dłużej niż obcięta głowa, bo ponoć
dusza nie jest śmiertelna.

Dziewczyna zamilkła i pochyliła twarz, jakby wstydząc się tego, co powiedziała.
-To piękne-powiedziałem, aby dodać jej otuchy.-Różewicz?
Nieznajoma uniosła głowę i szklistym wzrokiem przebiegła po zasnutym chmurami niebie, po  tańczących wokół płomieniach świec i skupionych twarzach ludzi.
-Życie-odparła cicho i-nie patrząc na mnie-zniknęła gdzieś w tłumie.
Wracając po pogrzebie pomyślałem jeszcze raz o dziewczynie i o tym, co powiedziała. Zrazu zdało mi się, że jej słowa są piękne i prawdziwe, głębokie i mądre, ale w końcu dotarło do mnie, że to nie życie pisze najpiękniejsze wiersze. Dotarło do mnie, że najpiękniejsze wiersze pisze śmierć. Zrozumiałem, jaką cholerną, piekielną i wkurzającą rację miał Weyston Hugh Auden, kiedy w ciszy letniego poranka, na białej kartce papieru, czarnym piórem skrobał swój blues pogrzebowy:

Niech staną zegary
Zamilkną telefony
Dajcie psu kość
Niech nie szczeka, niech śpi najedzony.
Niech milczą fortepiany
I w miękkiej werbli ciszy
Wynieście trumnę
Niech przyjdą żałobnicy
Niech głośno łkając samolot pod chmury się wzbije
I kreśli na niebie napis „Ona nie żyje!”
Włóżcie żałobne wstążki na białe szyje gołębi ulicznych
Policjanci na skrzyżowaniach niech noszą czarne rękawiczki.
W niej miałem moją północ, południe i zachód i wschód
Niedzielny odpoczynek i codzienny trud.
Jasność dnia i mrok nocy, moje słowa i śpiew
Miłość, myślałem, będzie trwała wiecznie,
Myliłem się.
Nie potrzeba już gwiazd – zgaście wszystkie – do końca
Zdejmijcie z nieba księżyc i rozmontujcie słońce
Wylejcie wodę z morza, odbierzcie drzewom cień
Teraz już nigdy na nic nie przydadzą się.

Właściwie to, co stało się z Dużą napawało mnie wstrętem, bo nie umiałem sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego młodzi, niewinni ludzie muszą ginąć. Dlaczego muszą ginąć, kiedy nie ma ani wojny, ani zarazy, ani powodzi, a wulkany śpią cicho i spokojnie. I dlaczego muszą ginąć kiedy jest wojna, strzelając do innych młodych ludzi po drugiej stronie, którzy muszą strzelać do nich.
Tej nocy nie spałem dobrze. Przed snem wyobrażałem sobie, jak staję przed obliczem bóstwa. Nie jestem pewien czy był to Bóg, czy tylko bóg, ale chyba nie ma to znaczenia. Zastanawiałem się, co miałbym mu do powiedzenia.
            - A więc jednak istniejesz! – rzekłbym zaskoczony.
            - Owszem, istnieję, i właśnie zamierzam cię osądzić – odpowiedziałby surowo Bóg bóg.
            - Czy w takim razie mógłbym najpierw powiedzieć coś na swoje usprawiedliwienie? – zapytałbym z nadzieją.
            - Oczywiście, proszę – odpowiedziałby miłosiernie Bóg bóg.
            - Szczerze mówiąc nie mam sobie zbyt wiele do zarzucenia – rzekłbym wtedy. - W każdym razie niewiele więcej niż każdy. Parę razy skłamałem i zawsze kłamstwo wyszło na jaw, więc tę sprawę możemy uznać za załatwioną. Poniosłem już konsekwencje. Bywałem też niegrzeczny, co gorsza zarówno dla rodziny i znajomych, jak i osób obcych. Ale inni też byli dla mnie czasem niegrzeczni, więc właściwie nie ma o czy mówić. Fifty-fifty. A poza tym ukradłem kilka rzeczy w życiu, choć tak naprawdę bez wysiłku przypominam sobie tylko tę gumę do żucia ze szkolnego sklepiku w czwartej klasie podstawówki. Ale dam głowę, że wartość żadnej z tych rzeczy nie była tak wielka, żebym nie mógł jej sobie po prostu kupić. To było głupie z mojej strony, ale muszę wyznać z żalem, że nie żałuję za to, bo nawet nie bardzo pamiętam, za co miałbym żałować. Po prostu luka w pamięci, zresztą... sam wiesz najlepiej, w końcu to ty mnie stworzyłeś.
            Bóg bóg żachnąłby się niecierpliwie, a ja widząc jego minę postarałbym się kończyć przemówienie.
            - Czy już skończyłeś przemówienie? – spytałby Bóg bóg znudzony.
            - Jeszcze tylko parę słów. Jak już się spowiadam to do końca – odrzekłbym, po czym wypaliłbym szybko, wstydliwie i nie za głośno – Miałem też wiele razy nieczyste myśli, a nawet... a nawet zdarzało mi się dość często od czasu do czasu mieć nieczyste uczynki.
I jak gdyby dla zatarcia tej niefortunnej odpowiedzi ciągnąłbym dalej:
- No i przeszedłem też parę razy na czerwonym świetle, piłem piwo na skwerku koło rynku, chociaż wiedziałem, że nie wolno, i omal nie zapłaciłem za to mandatu; kilkakrotnie jechałem bez biletu w tramwaju choć nie zawsze świadomie, i nawet dwa razy mnie złapali, ale wykpiłem się tanim kosztem wysypując garść monet na złożone dłonie kontrolera. Dopiero za trzecim razem wpadłem na dobre i straciłem kupę forsy. A najlepsze jest to, że jechałem wtedy na gapę, bo nie miałem forsy. Nie bardzo to sprawiedliwe.
            - Twierdzisz, że nie jestem sprawiedliwy? – zapytałby Bóg bóg zdziwiony.- Za obrażanie mnie mogę cię wysłać na długie wakacje w tropiki. W bardzo upalne tropiki – rzekłby Bóg bóg, ostentacyjnie przeciągając „bardzo”.
            - Nikogo nie chcę obrażać. Ja tylko twierdzę, że to nie było sprawiedliwe. I że ten świat w ogóle czasami działa jakoś dziwacznie, czasem wręcz okrutnie, bez sensu, wywrotowo, żeby nie powiedzieć rewolucyjnie. Całe życie człowiek na próżno stara się pojąć, o co w tym wszystkim chodzi. Nie spotkałem też nikogo, kto by wiedział. Wszyscy mają tylko pytania, pretensje albo wątpliwości.
            W miarę jak wyrzucałbym z siebie te na poły bluźniercze słowa, oblicze Boga boga marszczyłoby się coraz bardziej, gniewało i rozciągało we wszystkie strony w przypływie nagłego wzburzenia. Jednak ostatecznie Bóg bóg opanowałby się i uspokoił, bo jakby to wyglądało, gdyby było inaczej. Mógłby nadwerężyć swój autorytet. A w dzisiejszych czasach nawet on nie może sobie na to pozwolić.
Zwłaszcza on.
            - Może rzeczywiście – powiedziałby Bóg bóg pojednawczo  na koniec, z wyrazem melancholijnej zadumy – Może rzeczywiście nie wszystko poszło tak, jak należy.
            - I młodzi ludzie – dodałbym, skoro byłaby o tym mowa – I młodzi ludzie, Bogu ducha winni... w każdym razie nie mogę pojąć jaki jest sens w tym ,że czasem tak wcześnie odchodzą? Wpadają pod ciężarówkę albo chorują na rzadkie nieuleczalne choroby, albo po prostu skaczą z siódmego piętra z rozpędem i plaskiem uderzając czaszką w betonowe płyty chodnika w centrum miasta.
            - No tak, no tak – przytaknąłby niepewnie Bóg bóg, ale potem jakby się ocknął z zadumy i powiedziałby wojskowym tonem – W takim razie mam już dla ciebie karę za grzechy, które popełniłeś. Cóż, nie było to zbyt trudne. W każdym razie łatwiejsze niż stworzenie świata. No i oczywiście trwało znacznie krócej.
            Spodziewając się otwarcia jakiejś piekielnej czeluści popatrzyłbym niepewnie pod nogi, ale Bóg bóg tylko podniósłby mi spojrzeniem głowę i popatrzył głęboko w oczy.
            - Za karę wracasz! – wyrzekłby gromowładnym głosem, celując we mnie nie znoszącym sprzeciwu palcem.
            - Za karę co? – spytałbym oszołomiony.
            - Za karę wracasz! – powtórzyłby Bóg bóg jeszcze bardziej gromowładnym głosem, celując we mnie jeszcze bardziej nie znoszącym sprzeciwu palcem.
            - Wracam? Dokąd?
            - Tam, skąd przybyłeś!
            - Tam, na ziemię?
            - Tak, właśnie tak – odrzekłby Bóg bóg już spokojnie i jakby do siebie – Za karę wracasz na ziemię.

Na ziemi staliśmy ścieśnieni wdychając woń zniczy i wpatrując się w ich migotliwy płomień. Wcale nie padał deszcz, i wcale nie wszyscy byli ubrani na czarno od stóp do głów. Wystarczy, że myśli mieliśmy czarne jak smoła  i zamęt w sercach.
John Irving napisał kiedyś: Płyniemy wielką łajbą, w każdej chwili może nas zmyć z pokładu.
            Jeśli jest tak rzeczywiście, to ktoś, kto być może jest nad nami i nad tym wszystkim, wybrał dla Roksany najgorszy z możliwych sposobów wyrzucenia za burtę. Pozostały wspomnienia i niewielka, dziś już prawie niewidoczna blizna na grzbiecie lewej dłoni, tuż obok kostki wskazującego palca.
Nie, to jednak nie jest wszystko jedno, kto umiera. Jak ten tam, syn sklepikarki z osiedla. Był jedynakiem, miał dwadzieścia trzy lata, dziewczynę i, jak to się mówi, życie przed sobą. Uderzył głową w kafelki podczas kąpieli w basenie, niemal łamiąc kark. Potem męczył się tydzień w łóżku szpitalnym, a rodzinę karmił płonną nadzieją. W końcu nie przetrzymał kolejnej upiornej nocy.
            Po jego śmierci matka wycofała się z życia, zamknęła sklep i zaszyła się gdzieś w zacisznym kącie, z dala od zgiełku świata. Rok później los zmiótł ze sceny jej męża. Ludzie przychodzili składać jej kondolencje, lecz w jej oczach nie było już łez.
            - Czym jest śmierć męża, wobec śmierci syna? – mówiła wówczas, niejako na przekór łzom, które ją otaczały. Niezbadane są wyroki boskie, i nigdy nie wiadomo, kiedy łajba zakołysze wyrzucając nas za burtę na pełne morze.

            Trzymaj się, Duża, gdziekolwiek jesteś!

V. MIĘDZY ROCK’N’ROLLEM A DANSE MACABRE


            Tak więc dojrzewałem zakochując się bez wzajemności w wieku dziesięciu lat i pijąc tanie wino za garażem po lekcjach. Zdecydowanie zbyt długo próbowałem uwieść koleżankę z klasy, a potem, kiedy uwiodłem już inną, zmagałem się z własną niemocą. Dowiadywałem się, jak mocno może kołysać łajba, którą wszyscy płyniemy, i próbowałem być mądry przekonując księdza do własnej niewiary. Męczyłem się jeżdżąc tramwajami i odpoczywałem spoglądając na świat z górki w Osoli.
            Zresztą nie wiem, czy dojrzewałem, czy tylko dorastałem, a może po prostu stawałem się coraz większy i wyższy, i niejako w konsekwencji musiałem palić coraz więcej papierosów, żeby wypełnić powstającą we mnie przestrzeń.
            Hermann Hesse zwykł mawiać, że człowiek władzy ginie od władzy, człowiek pieniędzy od pieniędzy, poddany od służenia, a rozpustnik od rozpusty.
            A ja zawsze wiedziałem, że pisarze giną od własnych słów.
            Nie ukrywam, w ciągu tych paru lat życia, jakie mam za sobą przemknęło przez moje płuca nieco zielonego dymu. Czasem nawet było tego naprawdę sporo. W każdym razie było tak, że zioło zazwyczaj dostarczał ktoś mniej lub bardziej znajomy, a swego czasu tym znajomym był Ziołas. Wtedy właśnie zasłużył na to miano jak na medal, chociaż nie sądzę, aby był z niego specjalnie dumny.
            Kiedyś Ziołas zadzwonił do mnie, i z charakterystycznym dla siebie brakiem wylewności spytał:
            - Cześć, masz ochotę trochę się spalić?
            Zanim zastanowiłem się nad odpowiedzią usłyszałem, jak ktoś mówi moim głosem:
            - Czemu nie.
            Umówiliśmy się w parku za pół godziny, a kiedy się spotkaliśmy, z Ziołasem przyszedł jeszcze jego kolega, niejaki Izajasz, którego dotychczas znałem tylko z opowieści. Nie wiem kto wymyślił mu to przezwisko, i jaki był jego związek z pierwszym wielkim prorokiem Izraela, ale podobało mi się to imię, więc szybko się do niego przyzwyczaiłem. Bawiliśmy się świetnie, i wtedy przypomniałem sobie znakomitą książkę o dzieciakach z berlińskiego dworca, które bawiły się wprawdzie lepiej od nas, za to tylko przez jakiś czas. Kiedy to czytałem, byłem naprawdę przerażony, bo uzmysłowiłem sobie, że narkotyki niszczą związki z innymi ludźmi, a byłem już dawno po pierwszym paleniu. Ale mimo to, siedząc w parku z Ziołasem i Izajaszem, nie miałem wątpliwości, że między nami dzieje się coś dokładnie przeciwnego, rodzi się jakaś szczególna więź, którą czasem miałbym prawo nazwać przyjaźnią. Zdawałem sobie sprawę, że to, co wtedy czułem, myślałem i mówiłem, i to, jak się zachowywałem, nie było przeznaczone dla każdego. Jednak na tym etapie przygody z narkotykami, na którym wtedy byliśmy, i którego granic nigdy nie mieliśmy śmiałości przekroczyć, nic nam właściwie nie groziło. Wszyscy mieliśmy bardzo pragmatyczne i czysto utylitarne podejście do tych spraw, więc paliliśmy tylko wtedy, kiedy naprawdę mieliśmy na to ochotę, a nie było to wcale tak często.
            Ale z używkami to jest tak, jak z kobietami – niewiele wiadomo, dopóki naprawdę się nie spróbuje. A wierzcie mi, i kobiety i używki, potrafią zaskakiwać.
            Są bowiem takie chwile w życiu mężczyzny, kiedy musi upaść. Kiedy musi wyrżnąć zębami w metalową barierkę i roztrzaskać łeb na kamiennych schodach, dopóki przed oczami nie staną mu wszystkie wirujące gwiazdy, a z ust nie wyrwie się jęk bezsilności. Mówi się, że jest źle, kiedy żołnierz pada na twarz, i wiem, co to znaczy, bo sam też upadłem kilka razy. Raz zdarzyło się to przez marihuanę, raz przez alkohol, i raz przez kobietę (właściwie z alkoholem i kobietą to był ten sam raz). I chociaż moje upadki nie były aż tak beznadziejne, jak miewają niektórzy, to jednak wystarczająco silne, bym nadszarpnął moje zaufanie do marihuany, alkoholu i kobiet. Zaufanie, które dotychczas miało się całkiem nieźle. A kiedy traci się zaufanie do czegoś, to zarazem traci się zaufanie do samego siebie, do własnych przekonań i czynów. Wtedy pada się twarzą prosto w ziemię, i ogląda swoje odbicie w kałuży.
            Z marihuaną to było tak, że zabraliśmy ją tylko na wszelki wypadek, i początkowo nie mieliśmy wcale zamiaru jej palić. W któreś wakacje, a dokładniej w lipcowy weekend, pojechaliśmy  do Lubiąża na festiwal, posłuchać dobrej muzyki, obejrzeć liczne warsztaty i dobrze się bawić. Na miejsce zawiózł nas ojciec Ziołasa, pomógł nam wygramolić się z bagażami z samochodu, i odprowadził do bramy wejściowej. Festiwal odbywał się na terenie pocysterskiego klasztoru, ale nie wiedzieliśmy, że nie jest to jedyny jego związek z kulturą chrześcijańską. Pełni radosnego optymizmu szliśmy z plecakami pod bramę, w rękach taszcząc reklamówki z alkoholem, w których wesoło  pobrzękiwały butelki. A Ziołasa uwierał schowany w skarpetce woreczek z marihuaną.
            Ale o tym mogliśmy wiedzieć tylko my trzej.
             Tuż przed wejściem zaczepiła nas jakaś dziewczyna i patrząc na nasze torby powiedziała:
            - Zapomnijcie, jeżeli chcecie z tym wejść.
            Popatrzyliśmy na nią, na siebie, potem na reklamówki, i z powrotem na nią, i nie mogliśmy uwierzyć w to, co słyszymy.
            - Jak to nie wejdziemy? – zapytałem zdziwiony.
            - Nie można wnosić alkoholu? – wtórował mi Izajasz.
            - Niby nie można, ale jak chcecie to możecie zaryzykować. Schowajcie to do plecaków.
            W plecakach i tak już coś było.
            - I tak już za późno – powiedział Ziołas, wskazując na gapiących się na nas ochroniarzy, pilnujących wejścia na teren obiektu.
            - No, prawdopodobnie by wam się nie udało, tak jak mi wczoraj – powiedziała dziewczyna – wprawdzie ja miałam tylko dwa piwa, ale jak otworzyli plecak, to mi je zabrali, i jeszcze musiałam ich przekonywać, żeby mnie wpuścili.
            - Jezu! – zakrzyknąłem z odrazą.
            - Dokładnie – powiedział Izajasz patrząc w bok, a Ziołas i ja pobiegliśmy za jego wzrokiem. Na murze prowadzącym do klasztoru wisiało ogłoszenie, którego wcześniej nie zauważyliśmy. Na nim zaś było napisane mniej więcej tak: „ Festiwal w Lubiążu. Stop narkotykom! Jezus żyje!”. Niżej widniała lista zespołów, jakie miały zagrać i ogólny program imprezy.
            - No to ładnie – zauważyłem.
            - To co teraz robimy? – zapytał Izajasz – Chyba tu nie zostaniemy?
            - Skoro nie możemy wnieść alkoholu, to może przynajmniej w środku kupimy jakiś browar – rzuciłem - A to co mamy, możemy dać na przechowanie ojcowi Ziołasa. Z tego cztery piwa odpalimy mu za transport.
            - W środku też nic nie kupicie – powiedziała dziewczyna – chyba, że interesują was kiełbaski, albo kiełki rzeżuchy. Możecie też kupić różańce i kieszonkowe wersje Pisma Świętego. Tak to wygląda.
            Zrobiliśmy głupie miny, a dziewczyna wzruszyła bezradnie ramionami i odeszła.
            - Jeśli już tu przyjechaliśmy, to zostańmy chociaż do jutra – powiedziałem.
            - Stracimy tylko kasę - odparł Ziołas – a nawet nie będziemy mogli się napić.
            Staliśmy chwilę w milczeniu, szukając odpowiednich słów.
            - A mój stary nie weźmie piwa, bo zaraz będzie chciał to wypić, a wiecie, co powiedziałaby na coś takiego moja matka.
            - To samo, co moja – powiedziałem.
Wyobraziłem sobie poziomą linię, na której jednym końcu był alkohol i ateizm, a na drugim abstynencja i wiara. Próbowałem zgadnąć, co powinno być pośrodku.
            Izajasz nie słuchał nas, wpatrując się w mur okalający teren byłego klasztoru.
            - Hej, Izajasz, co się tak gapisz? – krzyknąłem do niego zniecierpliwiony - Mamy problem do rozwiązania, a ty podziwiasz zabytki.
            Izajasz jednak stał niewzruszony, a po chwili odwrócił się w naszą stronę i powiedział:
            - Przemycimy je.
            - Co przemycimy? – nie zrozumieliśmy od razu.
            - Butelki – odrzekł Izajasz – Ten mur jest tak stary i rozwalony, że na pewno uda nam się go przeskoczyć w jakimś miejscu. Ukryjemy alkohol w krzakach, wejdziemy na festiwal, poczekamy, aż się ściemni, i przemycimy wszystko przez mur.
            - Dobry pomysł – odrzekł Ziołas – Tak właśnie zrobimy.
            Zgodziliśmy się, że to jedyne rozwiązanie. Wróciliśmy do samochodu i wyjęliśmy pozostały alkohol z plecaków, chowając wszystko do jednej torby. Ojciec Ziołasa patrzył na nas w milczeniu.
            - Nie za mało tego wzięliście?- spytał w końcu. Przed nami widniała wypełniona po brzeg sporych rozmiarów reklamówka.
            Wyjaśniliśmy mu sytuację, więc zgodził się podwieźć nas do najbliższego miejsca, które nadawałoby się do ukrycia naszego „bagażu”. Wysiedliśmy kilkaset metrów od klasztoru, obok nieczynnej linii kolejowej ze starą stacją przeładunkową, wyciągnęliśmy rzeczy, i pożegnaliśmy kierowcę. Potem ukryliśmy alkohol w krzakach, przykrywając wszystko zwiędłymi liśćmi. Nieźle się przy tym pokłuliśmy, bo droga do kryjówki prowadziła przez gęstwinę jeżyn, ale z drugiej strony dawało nam to pewność, że nie będzie tamtędy przechodził nikt niepowołany. Na drogę każdy z nas wziął po jednym piwie, i wypiliśmy je siedząc na podeście starej stacji, rozkoszując się pięknem lipcowego dnia.
            Na festiwal weszliśmy kupując od jakiegoś podlotka lewe karnety po niższej cenie, znaleźliśmy pole namiotowe, i rozbiliśmy tam naszą trójkę. Było tam tak ciasno, że linki namiotów zachodziły na siebie tworząc coś w rodzaju pajęczyny, i nie wyobrażałem sobie, żeby można było tamtędy bezpiecznie przejść, kiedy zrobi się ciemno.
            Tuż przed zmrokiem wybraliśmy się na zwiad i znaleźliśmy wyłom w murze, przez który z łatwością mogliśmy przejść. Po drugiej stronie był płytki rów, a dalej szosa prowadząca do wioski. Całe to miejsce było dodatkowo zasłonięte niewielkim polem kukurydzy, rosnącej na terenie klasztoru, zupełnie jak za dawnych lat, kiedy mnisi uprawiali tu swoje przydomowe działki. Kiedy ściemniło się już na dobre, wróciliśmy po ukryty w krzakach alkohol, i odnaleźliśmy wyłom od zewnętrznej strony. Przeskoczyliśmy rów, wspięliśmy się na pokruszone zębem czasu cegły i ruszyliśmy w stronę namiotu.
            Nagle na ścieżce wzdłuż muru zaskoczyło nas światło latarki, bezładnie omiatające teren między ścianą a polem kukurydzy. Okazało się, że nawet w nocy przejścia do klasztoru pilnują ochroniarze z tak zwanego pokojowego patrolu. Poczuliśmy się jak w obozie jenieckim, albo jak komandosi podczas jakiejś ważnej i delikatnej akcji. Widzieliśmy rozbiegane światło latarki i odblaskową kamizelkę ochroniarza. Przez chwilę zastygliśmy w mroku i zupełnej ciszy nie wiedząc co robić, i zdawało nam się, że słyszymy tylko własne oddechy i przyspieszone bicie naszych serc. Dopiero kiedy światło latarki zbliżyło się niebezpiecznie, rzuciliśmy się pędem przez pole kukurydzy. Na chwilę straciliśmy orientację w ciemności i gęstwinie liści i łodyg. Pędziliśmy na zgiętych nogach najszybciej i najciszej jak potrafiliśmy, a rozmiękła, gliniasta ziemia oblepiała nam buty i nogawki spodni. Byliśmy jak małe dzieci, bawiące się w podchody, albo w Indian, brakowało nam tylko drewnianych łuków i strzał, które były naszą bronią w dzieciństwie. Namiot był naszą bazą, naszym celem, w których pragnęliśmy ukryć siebie i nasze łupy przed wzrokiem dorosłych.
            - Zajebiście! – szepnął podekscytowany Izajasz, gdy na moment przystanęliśmy, żeby sprawdzić, czy nikt nas nie goni. – Po prostu zajebiście!
            Ziołas ani ja nie odezwaliśmy się, bo z podniecenia i wysiłku mieliśmy trochę ściśnięte gardła, ale każdy z nas czuł to samo. Na tych kilka ulotnych chwil staliśmy się znów podlotkami, beztroskimi dziećmi, których świat znajdował się gdzieś między ziemią i rozgwieżdżonym niebem, którego znajome i ściśle określone ramy dawały poczucie bezpieczeństwa i wolności. Rozkoszowaliśmy się autystyczną głębią naszych myśli i wierzyliśmy we wszystko to, co dyktowała nam dawno zapomniana moc wyobraźni. Byliśmy szczęśliwi, bo czas jakby się nagle zatrzymał, a my wracaliśmy jak we śnie lub najskrytszym marzeniu do zakamarków naszych dusz, i na nowo odkrywaliśmy świat, który przeminął. Świat, w którym żadna z wojen nie jest na serio, gdzie rany zadane dziecięcym spojrzeniem lub ręką są płytkie i goją się szybko, gdzie kwiaty pachną mocniej i nikt nie pragnie ich zerwać, a sen jest głęboki i czysty.
            Nagle oślepiło mnie światło latarki. Odwróciłem wzrok i co sił w nogach pobiegłem w stronę namiotu. Za sobą słyszałem przyspieszone oddechy Ziołasa i Izajasza, i bałem się, żebyśmy nie potłukli butelek. Nie wiem, czy ochroniarz nas widział, a nawet jeśli tak było, to mogło to trwać tylko ułamek sekundy. Ilekroć o tym później myślałem wydawało mi się, że gdybym to ja zobaczył przycupniętych w polu kukurydzy, umazanych błotem trzech dorosłych facetów z reklamówkami w rękach, to z pewnością nie od razu uwierzyłbym swoim oczom.
            Dotarłszy na skraj kukurydzianego pola odetchnęliśmy z ulgą. Biegnąc dalej w stronę namiotu śmialiśmy się z siebie i z tego, co zrobiliśmy, i o mało nie zdeptaliśmy jakiejś pary, gżącej się na dmuchanym materacu w cieniu rosnącego przy polu namiotowym drzewa. Potykając się o linki znaleźliśmy nasz namiot i wcisnęliśmy się w niego zasuwając za sobą zamek. Usiedliśmy i patrzyliśmy na siebie, śmiejąc się i dysząc ciężko. Potem nasłuchiwaliśmy pilnie, żeby sprawdzić, czy ktoś nas nie zauważył, ale nic się nie działo.
            - O kurwa, ale jazda! – zakrzyknął Ziołas, przełamując milczenie.
            Poczułem, że znowu jesteśmy w swoim świecie.
            - To było coś – odrzekłem – nieźli byliby z nas partyzanci.
            - Partyzanci nie przemycali alkoholu – zauważył Izajasz – Ale zawsze mogliby zacząć – dodał po chwili. – Mieliśmy farta, że nie zobaczył nas ten ochroniarz z latarką.
            - A zatem, panowie! – rzekł Ziołas otwierając butelkę piwa – wypijmy za zwycięstwo ciem nad świetlikami.
            Wznieśliśmy toast szczęśliwi, zmęczeni i zadowoleni.
            - Może nie będzie tutaj tak źle – zauważyłem.
            - Nie myślmy o tym, co będzie, ale o tym, co jest – odparł Izajasz. – Powiedz mi, czy czujesz się teraz szczęśliwy?
            Przyznałem, że tak.
            - No więc delektuj się tą chwilą, bo to tylko chwila, która w każdej chwili może się skończyć.
            - Nie filozuj – rzucił Ziołas, ale ja wiedziałem, że w tym, co powiedział Izajasz, kryje się ziarno prawdy.
            Już niedługo wszyscy mieliśmy się o tym przekonać na własnej skórze.
            Kiedy dopiliśmy piwa, postanowiliśmy zapalić trochę marihuany, aby podtrzymać nastrój. Każdy wziął jeden oddech i czekaliśmy na to, co się stanie. Kiedy tak siedzieliśmy w namiocie pełnym zielonego dymu, usłyszeliśmy nagle dziewczęcy głos, niewyraźny i przytłumiony płótnem namiotu, ale wystarczająco zrozumiały, żebyśmy mogli pojąć, co znaczy.
            - Czujesz? – pytała dziewczyna – Kto tu pali?
            Zerknęliśmy po sobie.
            - To chyba tam, w tamtym namiocie – odpowiedział jakiś inny dziewczęcy głos, równie przytłumiony i niewyraźny.
            - Głupie baby – zaklął Ziołas gasząc lufkę i chowając ją do skarpetki.
            - Podejrzewam, że chodziło o nas – powiedział Izajasz.
            - Czego oni chcą, kogo obchodzi, co robimy w namiocie?
            - Pamiętaj, że to impreza antynarkotykowa – zauważył Ziołas – lepiej zapalmy fajki. Trzeba stworzyć pozory legalności.
            - Zupełnie jak na szczytach władzy – powiedziałem.
            Ledwo zdążyliśmy zaciągnąć się dymem, a suwak naszego namiotu podniósł się, i do wnętrza zajrzała jakaś dziewczyna. Nie widzieliśmy jej twarzy, bo było zbyt ciemno, a poza tym trwało to bardzo krótko.
            - O, przepraszam – powiedziała znikając równie szybko, jak się pojawiła.
            Chociaż pozornie nic na to nie wskazywało, nie mieliśmy wątpliwości, że była z pokojowego patrolu.
            - Chyba poszła poskarżyć – zauważyłem – spieszyło jej się, bo nie domknęła zamka.
            Ziołas i Izajasz spojrzeli w kierunku wejścia. Sprzączka była zaciągnięta ledwie do połowy.
            - Czy wy też czujecie się, jakbyście byli śledzeni? – zagadnął Izajasz – Te podsłuchy, szepty i ciągła obserwacja, a potem zgrywanie się i robienie z ludzi idiotów. Z czym wam się to kojarzy?
            - Jezu! Państwo totalitarne – wykrzyknąłem zdumiony.
            - Raczej zakon totalitarny, jesteśmy przecież w klasztorze – sprostował Ziołas - Lepiej zastanówmy się, co robić.
            - Mamy dwa wyjścia – powiedziałem – Zostajemy tutaj, albo idziemy się przejść, dopóki wszystko nie ucichnie. Jeśli zostaniemy, to będziemy musieli gadać z ochroniarzami, ale jeśli pójdziemy, przeszukają nam namiot i znajdą alkohol. A nie wyniesiemy go stąd teraz.
            - Najpierw trzeba wynieść puste butelki – zauważył Izajasz – Zrobię to, a wy zaczekajcie tutaj i schowajcie wszystko do plecaków.
            Kiedy wrócił, zapytał:
            - I co w końcu robimy?
            W tym momencie namiot otworzył się, i zobaczyliśmy dwóch kolesi z pokojowego patrolu. Jeden był wysoki i miał kruczoczarne włosy, drugi był niższy ale nie widziałem jego twarzy ginącej w mroku.
            - O co chodzi? – spytałem.
            - Zaraz się dowiesz – odparł jeden z nich
            Kazali nam wyjść przed namiot, a my byliśmy tak przestraszeni, że nie protestowaliśmy.
            - Podobno ktoś tu pali marihuanę – powiedział drugi.
            Spojrzałem na Ziołasa i Izajasza, i ich oczy zdradziły mi wszystko. Byli spaleni, i z nas trzech tylko ja czułem się dobrze, więc podjąłem się trudu rozmowy. Patrzyłem ochroniarzowi o kruczoczarnych włosach głęboko w oczy, aby dostrzegł, że moje źrenice są całkiem w porządku i przekonywałem go o naszej niewinności.
            - Piliście coś? – spytał ten mały, a ja poczułem, że najniebezpieczniejszy temat jest już za nami.
            - Piliśmy po jednym piwie – powiedziałem.
            - A ile tego macie? – dopytywał się czarny.
            - Zostały nam cztery – odpowiedziałem, i był to mocny blef, bo w plecakach mieliśmy jeszcze co najmniej dziesięć piw i butelkę wódki. Izajasz stał przerażony, a Ziołas kołysał się lekko na piętach, próbując wyglądać naturalnie.
            - Możemy przeszukać namiot – powiedział czarny patrząc mi w oczy.
            - Nie wiem, czy naprawdę możecie – odparłem – czy mówicie tak tylko po to, żeby nas przestraszyć. Ale mówię, jak jest, i jeśli mi nie wierzycie, to proszę bardzo.
            Balansowałem na krawędzi urwiska.
            - Wierzymy – odparł mały po chwili wahania -  Mamy dla was propozycję: weźcie te cztery piwa, wypijcie je za bramą i wróćcie trzeźwi za parę godzin, a nic się nie stanie i zapomnimy o całej sprawie. Albo będziemy musieli was stąd wyrzucić, bo złamaliście przepisy obowiązujące na festiwalu. Te dotyczące picia alkoholu.
            Propozycja była całkiem sensowna, więc zgodziliśmy się bez oporu. Wszedłem do namiotu i ostrożnie wyciągnąłem z plecaka czteropak, starając się sprawiać wrażenie, że nie ma tam nic więcej. Kiedy już mieliśmy odchodzić, zjawili się jeszcze dwaj ochroniarze, ale tym razem byli to zawodowcy z „Impelu”. Jakoś udało mi się ich przekonać, że sprawa już załatwiona, ale straciłem przy tym piwo. Chyba potraktowali to jak okup, jednak my chcieliśmy już tylko rozładować sytuację, więc nikt nie stawił oporu.
            Kiedy nasza trójka została już sama przypomniałem sobie słowa Izajasza.
            - Skąd wiedziałeś, że coś się stanie? – spytałem.
            - Zawsze coś się dzieje – odpowiedział, a ja i Ziołas znowu musieliśmy domyślać się, o co mu chodzi – Musi się zawsze coś dziać, bo inaczej piękne chwile trwałyby zbyt długo, i przestałyby być piękne. Musi być coś, co przeszkadza szczęściu, co rwie je na strzępy i nie pozwala cieszyć się nim zbyt często. W przeciwnym razie nigdy nie docenilibyśmy jego wartości.
            - Może rzeczywiście tak jest – przytaknąłem niepewnie, ale to wszystko wcale nie wydało mi się sprawiedliwe. Czy życie miało być tylko ustawiczną walką o krótkie chwile szczęścia, które zawsze przemijają zbyt szybko, byśmy mogli do końca się nimi nasycić? Czy to właśnie tak miało wyglądać? Sekunda szczęścia, sekunda strachu; śmiech, krew, zmęczenie, zadowolenie, pot, łzy, znowu szczęście, a potem znowu strach. A na końcu zmęczenie i pytanie samych siebie, czy wykorzystaliśmy w pełni te chwile, które były nam dane?
            Byłem zbyt zmęczony, by o tym myśleć, zmęczony dzisiejszym dniem, który potrafił być zarówno marzeniem sennym, jak i koszmarem, i zdaje mi się, że Izajasz i Ziołas czuli to samo. Postanowiliśmy wyjechać jutro, najwcześniej, jak tylko się da, byle by tylko znaleźć się z dala od tego miejsca. Położyliśmy się w namiocie, jednak, mimo zmęczenia, do późna w nocy nie mogłem zasnąć, wsłuchując się we własne myśli jak w odgłosy muzyki dochodzące z wnętrza klasztoru, i wyobrażając sobie ludzi potykających się w ciemnościach o linki namiotów. A kiedy wreszcie nad ranem udało mi się zasnąć, zaraz potem zbudziło mnie światło i ciepło lipcowego słońca.
            Spakowaliśmy się czym prędzej i z uczuciem ulgi opuściliśmy teren klasztoru. Jeszcze przed południem dotarliśmy do przystanku autobusowego, ale słońce prażyło już niemiłosiernie, a ciężar plecaków sprawił, że byliśmy mokrzy od potu. Autobus mieliśmy o dwunastej, czternastej i szesnastej, jednak do południa nic nie przyjechało, musieliśmy więc czekać jeszcze dwie godziny. W pobliżu przystanku był sklep, gdzie wiedzeni pragnieniem kupiliśmy po piwie, którego jedyną zaletą było to, że było zimne. Od sprzedawczyni, która okazała się bardziej kompetentna od rozkładu jazdy dowiedzieliśmy się, że autobus o czternastej również nie przyjedzie, mieliśmy więc cztery godziny czasu. Nie chcieliśmy czekać na przystanku, poszliśmy więc szosą wzdłuż wioski, aż odnaleźliśmy trawiastą drogę, która doprowadziła nas poza obszar zabudowań, na brzeg łąki. Ściągnęliśmy plecaki i położyliśmy się na trawie w słońcu. Leżeliśmy tak chwilę, aż w końcu Ziołas wyciągnął lufkę i powiedział:
            - Słuchajcie, mamy trochę czasu, więc może odrobinę palenia nie zaszkodzi. Myślę, że tutaj już nikt nam nie będzie przeszkadzał.
            Zaciągnęliśmy się każdy po razie, ale nic się nie działo, więc zrobiliśmy jeszcze kolejkę. Kiedy ściągnąłem swoją, jeszcze zanim oderwałem lufkę od ust, w głowie zawirowało mi i runąłem plecami w miękką trawę. Ktoś wyjął mi lufkę z ręki, ale ja nie miałem nawet siły spojrzeć. Leżałem bezwiednie i wpatrywałem się w słoneczne niebo, które wydało mi się nieruchome jak obraz, słyszałem śpiew ptaków i szelest trawy. Nie mogłem się poruszyć, a nade mną pulsowało słońce, jak wygaszacz ekranu.
            Ziołas i Izajasz wypalili jeszcze trochę, a mimo to trzymali się nieźle. Uśmiechali się wpatrując się w łąkę i niebo. W pewnym momencie usłyszeliśmy pianie koguta, które wydało mi się tak wyraźne i czyste, jakby jego źródło znajdowało się tuż obok mnie. Kiedy kogut nie przestawał piać, Ziołas stanął na czworakach w trawie i zaczął naśladować jego głos. Wyglądało to jak rozmowa dwóch kogutów, z których jeden próbuję przekonać drugiego, pytanie – odpowiedź. Trwało to chyba kilka minut, aż wszyscy zaczęliśmy płakać ze śmiechu. Śmiałem się nawet ja, chociaż nie mogłem się podnieść, a ręce zwisały mi bezwładnie wzdłuż tułowia. Od wpatrywania się w słońce kręciło mi się w głowie i bolały mnie oczy, mimo że miałem założone przyciemniane okulary.
            - Chodźmy do cienia, ja już nie mogę leżeć na tym słońcu – wybełkotałem, kiedy wreszcie udało mi się trochę unieść ciało. Wydawało mi się, że jestem z ołowiu, a do tego słabiutki jak niemowlę.
            Położyliśmy się na trawiastej ścieżce, przy której rosło kilka drzew dających zbawienny cień. Był tam też stary, drewniany, porośnięty mchem  płot, w którym brakowało kilu szczebli. Izajasz i Ziołas oparli o niego plecy, a wtedy płot zatrzeszczał i przechylił się niebezpiecznie. Czułem, że gdybym jeszcze ja powierzył na wpół zbutwiałym tyczkom ciężar mojego ciała (który wówczas wydawał mi się  szczególnie wielki), cała konstrukcja zawaliłaby się z hukiem. Rozciągnąłem się więc w poprzek dróżki, tak że moje stopy sięgały niemal jej drugiego końca. W miejscach, gdzie koła samochodów zdarły trawę do ziemi, czułem przenikającą ciało wilgoć, ale nie miałem siły, żeby zmienić pozycję.
            - Która godzina? – spytałem w końcu, bo moje samopoczucie spadało z każdą minutą. Chciałem już być w domu.
            - Minęła pierwsza – odpowiedział Izajasz – Mamy jeszcze prawie trzy godziny.
            - Nie wytrzymam – wybełkotałem. Język miałem jak z gumy.
            - Stary, co ci jest? – zaniepokoił się Ziołas – Jesteś blady jak prześcieradło.
            - Chyba umieram – odparłem – Nie dam rady wsiąść do żadnego autobusu.
            Popatrzyli na mnie, ale widziałem, że nie mają pojęcia, co mi odpowiedzieć.
            Nagle na ścieżce pojawili się dwaj ludzie, pchając przed sobą wózek, który był tak szeroki, że zajmował prawie całą ścieżkę. Ziołas i Izajasz wstali, aby ułatwić im przejazd, ale ja z przerażeniem stwierdziłem, że nie mogę się ruszyć. Tylko sile woli mogę zawdzięczać, że udało mi się poruszyć rękami, chwyciłem swoje bezwładne nogi pod kolanami i przysunąłem je do siebie. Nic więcej nie byłem w stanie zrobić. Kątem oka widziałem, jak wózek zjechał na skraj drogi aby mnie ominąć, i nie miałem odwagi spojrzeć w oczy pchającym go mężczyznom.
            - Może zadzwonimy po Chomika? – zaproponowałem, kiedy przeszli i nie czekając na decyzję chłopaków, z najwyższym trudem, korzystając z chwilowego panowania nad rękami, wyjąłem telefon i zadzwoniłem. Chomik był w tak komfortowej sytuacji, że zawsze miał do dyspozycji któreś ze służbowych aut firmy jego ojca, i tym razem było podobnie. Bez trudu zgodził się przyjechać, ale wydaje mi się, że bardziej niż argumenty, przekonał go mój słaby i mętny głos w słuchawce.
            - Ile tu się jedzie od nas? – spytałem chłopaków.
            - Z ojcem Ziołasa jechaliśmy około dwóch i pół godziny – odparł Izajasz – Ale Chomik to pirat drogowy, więc daję mu jakieś godzinę czterdzieści pięć.
            - Albo nawet godzinę czterdzieści – dodałem, bo nie raz już miałem okazję widzieć Chomika w akcji.
            Ale Chomik zaskoczył nas wszystkich, zjawiając się już po dziewięćdziesięciu minutach. Wyskoczył z samochodu i oznajmił:
            - Czołem chłopaki! Sory za spóźnienie, ale pobłądziłem troszkę. Strasznie trudno was znaleźć w tym zaułku, dwa razy musiałem przejechać wzdłuż wioski, zanim was zobaczyłem.
            Patrzyliśmy na niego zdumieni i przerażeni.
            - Ty świrze! – powiedział Ziołas.
            -  Ja z nim nie jadę – rzekłem cicho, ale wiedziałem, że nie mam innego wyjścia. Ziołas wziął mój plecak, a ja resztką sił dotarłem do samochodu. Kiedy ruszyliśmy zebrało mi się na wymioty, więc Chomik, jakby z góry przewidział tę sytuację, wyjął ze schowka foliowy worek i podał mi go na tylne siedzenie.
            - Dzięki, stary, za pomoc.
            - Nie ma za co – odparł – Po waszych minach widzę, że nie za bardzo nadajecie się do jazdy publicznym środkiem komunikacji.
            Rzeczywiście wyglądaliśmy nieszczególnie.
            A kiedy zacząłem wymiotować, dodał:
            - Paw transport, zawsze do usług. Wystarczy jeden telefon.
            Wszyscy zaczęli się śmiać; śmiałem się nawet ja, chociaż tylko w duchu, bo inaczej nie mogłem. Później często spieraliśmy się z Ziołasem, czy powiedział „Paw transport”, czy „Paw trans”, jakkolwiek by jednak nie było, wszyscy wiedzieliśmy, o co chodzi.
            - Więcej nie palę – zacząłem się zarzekać, kiedy zapełniłem worek i poczułem się lepiej.
            - Zawsze się tak mówi – stwierdził Ziołas.
            - Wiem – odparłem, a wtedy Izajasz odwrócił się w moją stronę i zaczął śpiewać tę piosenkę:

A kiedy wrócisz, to opowiedz mi,
czy dalej warto mówić „nie”.
A może powiesz, że to wszystko jest
nie takie śmieszne, jak się chce?

            Kazałem mu się zamknąć, ale uczynił to dopiero gdy zagroziłem, że zawartość woreczka, który trzymałem między nogami, wyląduje u niego na kolanach.
            Kiedy dojechaliśmy na miejsce, ktoś wziął ode mnie worek. Wyturlałem się z samochodu i nie oglądając się na nikogo udałem się wprost do swojego pokoju. Przez ten cały czas miałem na nosie okulary przeciwsłoneczne, i nie zdjąłem ich również w pomieszczeniu, aby choć częściowo ukryć wyraz swej twarzy.
            - Jak było? – pytała matka – Wcześnie wróciliście.
            Ale ja nie odezwałem się ani słowem i przemknąłem szybko obok niej.
            -  Wszystko w porządku? – zabrzmiało za moimi plecami, jednak i tym razem nie odważyłem się na odpowiedź.
            Słyszałem jeszcze, jak chłopaki przekonują ją, że po prostu za dużo wypiłem, ale koniec tej rozmowy już do mnie nie dotarł, bo w tym momencie otworzyłem drzwi pokoju i rzuciłem się w ubraniu na łóżko. Zasnąłem natychmiast i spałem do wieczora, a kiedy się obudziłem, wciąż miałem na sobie ubranie i okulary przeciwsłoneczne. Czułem się dziwnie wstając z łóżka w chwili, kiedy wszyscy inni dopiero kładą się spać, ale dzięki temu mogłem na świeżo przeanalizować to, co się stało. I już wtedy zacząłem się śmiać z tej przygody i z samego siebie, i robię to do dzisiaj, ilekroć przydarzy mi się podobna sytuacja. I chociaż zwykle wychodziło mi to bardziej na zdrowie psychiczne niż fizyczne, to jednak często zastanawiałem się, czy nie były to najwartościowsze lekcje mojego życia, i ile jest tak naprawdę warta wiedza i doświadczenie, których nie można wydobyć z książek. Nikt jeszcze nie napisał, jak używać, żeby nie nadużywać, zawsze wszyscy są tylko za albo przeciw. Za seksem przedmałżeńskim, albo przeciwko seksowi przedmałżeńskiemu. Za aborcją, albo przeciwko aborcji. Za klonowaniem i narkotykami, lub przeciwko klonowaniu i narkotykom. Za czymkolwiek innym, bądź przeciwko czemukolwiek innemu. Paranoja.
            A ja widocznie potrzebowałem tego – paradoksalnie -  trzeźwego, empirycznego spojrzenia na to, co sam robię, musiałem przekonać się na własnej skórze, co znaczy przejść o jeden most za daleko. A kiedy już się dowiedziałem, chciałem natychmiast zawrócić.
            Tak więc uczyłem się na własnych błędach i śmiałem się z nich, kiedy tylko dopisywał mi dobry humor. Kwitowałem uśmiechem najgorsze chwile mego życia, i tego samego próbowałem nauczyć Dorotę, kiedy jeszcze byliśmy razem.
            Siedzieliśmy kiedyś w jej pokoju i rozmawiając pieściliśmy się wzajemnie. Mimo że nasz związek trwał zaledwie od kilku tygodni, już wtedy wiedzieliśmy, że łączy nas coś szczególnego, czuliśmy się sobie przeznaczeni. Rozmawialiśmy o miłości i smutku, o marzeniach i przyszłości, o przeszłości i wspomnieniach, o cierpieniu i śmiechu, a to, czego nie byliśmy w stanie wyrazić słowami, mówiły nam nasze pocałunki i rozgrzane spojrzenia.
            - A więc to wszystko jest dla ciebie tylko żartem? – spytała przerywając pocałunek i odsuwając się lekko ode mnie – Tak po prostu śmiać się jak wariat?
            - Posłuchaj, Dorota – rzekłem cicho i na chwilę przestałem głaskać jej policzek – Chcesz wiedzieć, czy dla mnie wszystko jest żartem? Przecież ten świat, w którym żyjemy i z którego nie ma ucieczki, to jeden wielki, przeraźliwy i nieco przydługi żart; to powtarzany w kółko dowcip, którego sens nie zawsze jest jasny, a jedyną rzeczą, jaką możemy zrobić, to spróbować śmiać się z niego, zanim ten, kto to wszystko wymyślił, zacznie się śmiać z nas. Pamiętaj, że najlepszym lekarzem duszy jest każdy sam, bo tylko on zna siebie w pełni. Ale bez względu na rodzaj diagnozy śmiech pozostaje najlepszym lekarstwem na wszystkie choroby; to zdrowie i uroda naszych osobowości.
            Dorota spoglądała na mnie w milczeniu, ale po jej twarzy widziałem, że zastanawia się nad moimi słowami, więc ciągnąłem:
            - Trzeba oczywiście być trochę wariatem, żeby móc się śmiać widząc ten cały smutek dookoła, żeby umieć śmiać się przez łzy i mimo łez. Ale myślę, że w chwili próby, jaka prędzej czy później musi nadejść, właśnie to pozwoli nam przetrwać. Niech się przepełniają kielichy goryczy, niech się rozlewają w rwące potoki bez dna, niech plączą myśli i rujnują serca. Niech smutek i rozpacz zalęgną się w ludzkich głowach jak rak, i pomieszają zmysły. A kiedy już wszyscy staną się wariatami, tylko wariaci przestaną nimi być, i staną się znów normalni. Pokonamy nasze lęki i smutki, nasze słabości i wady, a wtedy będzie nam już wolno  przestać się śmiać, będzie wolno być po prostu szczęśliwymi ludźmi. Ale teraz symbolicznie wkładamy biały kaftan jak mundur i ruszamy na wojnę. Książę Strach i księżniczka Depresja stoją u wrót naszych dusz. Stawmy im czoła!
            Ostatnie zdanie wykrzyknąłem stojąc na łóżku ze wzrokiem wbitym w przeciwległą ścianę i unosząc rękę do przodu w napoleońskim geście. Dorota śmiała się ze mnie, a ja robiłem poważną minę i udawałem, że mówię to wszystko całkiem serio.
            I chyba rzeczywiście mówiłem serio, i cały czas zachowywałem powagę myśli, choć nie do końca udało mi się zachować powagę słów i gestów. Mimo to Dorota słuchała mnie z uwagą, a na koniec chwyciła moją rękę i znów przysunęła się do mnie, tak że czułem na twarzy jej gorący i wilgotny oddech.
            - Jeśli chcesz oszaleć – szepnęła – to ja chcę oszaleć razem z tobą.
            Było to najpiękniejsze wyznanie miłości, jakie kiedykolwiek słyszałem i byłem pewien, że mi uwierzyła, i że przekonało ją to, co mówiłem. I wydaje mi się, że te kilkanaście naszych wspólnych miesięcy, które później spędziliśmy razem, raczej to potwierdzało. Cieszyły i smuciły nas te same rzeczy, potrafiliśmy dawać sobie szczęście i przeżywać je wspólnie, a wtedy ono rozrastało się na naszych barkach i błyszczało w naszych spojrzeniach. Ale los jest przewrotny, a właściwie to przewrotni są ludzie, bo właśnie Dorota przyprawiła moje życie o momenty tak ostre i przerażające, że nigdy nie potrafiłem się z nich śmiać i nie wiem, czy kiedykolwiek mi się to jeszcze uda.
            To właśnie był mój drugi upadek w życiu, ten spowodowany przez kobietę i alkohol.
Kobietą była Dorota, a alkoholem był rum.
            Jest taki szczególny, czarno-biały obraz, namalowany przez Bridget Riley i zatytułowany Prąd. Kiedy na niego spojrzeć, w oczach rzeczywiście pojawia się energia elektryczna, źrenice zaczynają drżeć i boleć. Gdy po raz pierwszy ujrzałem Dorotę, czułem się dokładnie tak, jakbym spoglądał na obraz Riley. Dorota bowiem wysyłała wokół siebie jakieś niezwykłe prądy, które poprzez oczy docierały nawet do płuc, wstrzymując oddech, a potem jeszcze dalej, ściskając żołądek i onieśmielając mięśnie. Nie wyobrażałem sobie, by ktoś mógł przejść obok niej obojętnie.
            Ja nie przeszedłem i dlatego później jeszcze niejednokrotnie miałem okazję doświadczyć przyciągającej jak magnez elektryczności Doroty, ale wydaje mi się, że nigdy nie była ona tak wyraźna, jak za pierwszym razem. A kiedy już stała się przyczyną mojej klęski, mojego niechlubnego upadku i mojej zguby, elektryczność Doroty, a raczej moja na nią wrażliwość, zmieniła biegun, i tak, jak kiedyś przyciągała, tak teraz odpychała mnie na kilometr, przynajmniej przez pierwszych kilka tygodni po tym wszystkim.
            A to wszystko stało się przez pewnego holendra, znajomego Doroty jeszcze z początku studiów. Będę pisał „holender” z małej litery ponieważ ten gość, szczerze wyznawszy, bardzo mnie w życiu wkurwił. Pewnego dnia w rozmowie telefonicznej oświadczył, że przyjedzie do nas, do Polski w odwiedziny, bo akurat ma urlop, i rzeczywiście w kilka tygodni później zjawił się na dworcu, taszcząc w ręku ogromniastą torbę podróżną Reeboka. On miał w portfelu euro i chciał się zabawić, a my mieliśmy tylko złotówki z marnego uniwersyteckiego stypendium ale za to zawsze wiedzieliśmy gdzie trwa impreza. Kiedy ciągał nas po knajpach zwykle stawiał piwo a czasem też rozmaite kolorowe trunki, a potem śmialiśmy się razem, piliśmy razem i razem jedliśmy. A gdy wracałem do domu, on nocował u Doroty w wynajętym mieszkaniu, na podłodze tuż obok jej łóżka. W sąsiednim pokoju mieszkała jakaś para, ale ponieważ między ich pomieszczeniem a wspólnym korytarzem nie było drzwi, a ściany były cienkie, najlżejszy szmer było słychać w całym mieszkaniu. Ten brak całkowitej intymności był podstawą dla mojego zaufania i wierzę, że wtedy między Dorotą i holendrem do niczego nie doszło, ale wiem też, że właśnie wtedy wszystko miało swój początek. Wiele dni potem Dorota wyznała mi, że tamtej nocy rozmawiała z holendrem do późna, i że on wyznał jej miłość i swoje nieszczęście z powodu, którym byłem ja. Brazylijski serial, słowo daję. Ale ja dowiedziałem się o tym wszystkim dopiero później, kiedy holender był już daleko, i żałowałem mej wiary, gdy kilka dni przed swoim wyjazdem łamaną angielszczyzną dawał mi do zrozumienia, jak bardzo mnie lubi. Na pamiątkę dałem mu nawet swój sweter, który jedna z ciotek zrobiła na drutach. Sweter był bardzo
 gruby i bardzo kolorowy.
            Że coś jest nie tak, po raz pierwszy poczułem na dworcu PKS – u, gdzie żegnaliśmy naszego gościa. Dorota rzuciła mu się na szyję, a kiedy autobus ruszył i holender naprawdę i nieodwołalnie zaczął odjeżdżać, w jej oczach pojawiły się łzy. Łzy czego? – pytałem później ją i siebie. Łzy żalu? Łzy tęsknoty? Czego, do cholery, były to łzy? Patrzyłem na nią zmieszany i wówczas zdałem sobie sprawę, że w życiu wiele można udawać, że można nie być sobą, że można być kimś innym, nawet o tym nie wiedząc; rozumiałem, że można nawet nikim nie być, ale byłem pewien, że nie można udawać łez. Wiedziałem to dobrze i zarazem nie mogłem tego pojąć, i miałem o te łzy i o ten mój brak pojęcia pretensje do Doroty, ale ona przekonywała, że  kocha tylko i wyłącznie mnie, że tylko ja jestem jej miłością, a łzy nic nie znaczą. holender – mówiła - jest tylko przyjacielem, który już zniknął w sinej dali, i nieprędko go znów zobaczymy. A ja byłem zakochany i uwierzyłem w to wszystko, i zaufałem jej, i dałem się przekonać. Wtedy na dworcu ważne było tylko to, że im bardziej oddala się nasz fatalny gość, tym bardziej zasychają i nikną łzy na jej policzku. A jednak ten widok ostatecznie okazał się złudą, Dorota zaś była tego wieczoru moją femme fatale. W imię miłości dałem sobie wbić w serce drzazgę, chociaż sprawiała mi ból; przekonywałem sam siebie i byłem przekonywany, że jej tam wcale nie ma, mimo że była, i że nie boli, mimo że bolało jak diabli.
            W jakiś rok później holender zaprosił nas do siebie na kilka dni, i to spowodowało, że drzazga w moim sercu jakby przebudziła się i zaczęła mocniej uwierać. Dorota oczywiście chciała jechać, ja oczywiście chciałem zostać. Ale w końcu uległem, bo miłość była we mnie jeszcze silna, i uległem, żeby przekonać się, jak silna jest miłość Doroty. Ale w tych zapasach wygrałem walkowerem. Dorota po kilku dniach w Holandii, z niewiadomych i zarazem zupełnie dla mnie jasnych powodów, przestała się do mnie odzywać, i prawie cały czas spędzała w towarzystwie holendra. Nie warto opisywać tego wszystkiego, dość powiedzieć, że czułem się tak, jakbym to ja przyjechał w gości do niego i Doroty, a przecież nie tak miało to wyglądać. W głębi duszy czułem, że mój związek się rozpada, podczas gdy zdrowy chłopski rozum podpowiadał, że z tego związku już dawno zostały tylko strzępy. Przybity, wściekły i pozbawiony złudzeń,  próbowałem zachować resztki przyzwoitości: przeklinałem dwa razy mniej niż chciałem, a zarazem dwa razy więcej niż przystoi człowiekowi nawet w gniewie; odganiałem od siebie uporczywą jak komary latem myśl o wytłuczeniu wszystkich talerzy w domu holendra, i udało mi się nie pójść na piechotę do domu, tranzytem przez Niemcy, mimo że miewałem na to czasem cholerną ochotę.
            Dzień przed wyjazdem były moje urodziny, i nawet jeśli nie miałem okazji do świętowania, to do picia jak najbardziej. Przyszli rodzice holendra i w piątkę wypiliśmy po kilka piw, w milczeniu robiąc dobre miny do złej gry. Ojciec holendra próbował zagaić rozmowę, mówiąc że on kiedyś też odbił kobietę jakiemuś facetowi, i że tą kobietą jest jego żona, ale jak patrzyłem na tę dwójkę to ciężko było mi w to uwierzyć. Chudy, niski, gadatliwy facet, palący papierosa za papierosem i jego wielka, milcząca, nieruchoma żona, z ciągle załzawionymi oczami – to nie była najlepsza kompozycja. Więcej - to był kompletny dysonans. To co powiedział nie wydało mi się zresztą zbyt zabawne ani taktowne, za to na pewno było wyrachowane. W końcu jednak wszyscy się rozeszli i zostałem sam. Dorota i holender poszli po drewnianych schodach na górę, gdzie były dwa pokoje, nasz i jego, rozdzielone korytarzem; a ja, mimo że zazdrosny jak szlag, zostałem na dole, jakby było mi zupełnie obojętne, co się teraz stanie. Odprowadziłem ich tylko wzrokiem, ale, wierzcie mi, w tamtej chwili nie chcielibyście popatrzeć mi w oczy, bo była w nich nienawiść i wściekłość. Dziś dałbym za to w mordę, wtedy nie mogłem się ruszyć. Co jest, do cholery pięknego w miłości, która obezwładnia? W uczuciu, które zaślepia? W nadziei, która druzgoce? Drzazga w sercu raniła jak nigdy dotąd, za każdym jej ruchem, gdy wbijała się głębiej i głębiej, ogarniał mnie ból.
            Musiałem zrobić coś, by go uśmierzyć. W szafce znalazłem butelkę czeskiego rumu i lekko już wstawiony nalałem sobie pełną szklankę. Siedząc zdołowany sączyłem bez popity, a potem jeszcze jedną, aż zakręciło mi się w głowie. Otumaniony trunkiem, zasnąłem na kanapie w pokoju gościnnym.
            Zanim jednak zapadłem ostatecznie w ciężki i głęboki sen, jeszcze przez chwilę walczyłem z myślami. Właśnie wtedy po raz pierwszy i wyraźny zrozumiałem, czym jest zdrada, i poczułem się naprawdę fatalnie. Wolałem myśleć, że miała ona mentalny, a nie fizyczny charakter, choć z drugiej strony nie wiadomo, co tak naprawdę jest gorsze, i czy rzeczywiście może istnieć jedno bez drugiego. W każdym razie wierzyłem i wierzę w to do dzisiaj, bo prawdy i tak się nie dowiem. Tak jak święty Tomasz musiał dotknąć ran Chrystusa, żeby ujrzeć w nim zmartwychwstałego Mesjasza, tak ja musiałbym być tam z nimi na górze i jak ukryta kamera filmować wszystko; być i widzieć, i być, żeby wiedzieć, co zaszło naprawdę. Ale w tym filmie nazwanym życiem , nie można cofnąć taśmy, ani tym bardziej czasu i straty zaufania.
            Jakkolwiek by jednak nie było, zacząłem wówczas myśleć, że obok śmierci, pedofilii, gwałtu i samotności zdrada jest jedną z najgorszych rzeczy, jakie mogą przytrafić się człowiekowi.
            Chociaż co do śmierci, to nie byłem tego wtedy taki pewien.

            Następnego dnia od rana wymiotowałem. Kiedy ten gnojek holender odwoził nas na dworzec do Antwerpii tylko kilka sekund uratowało tapicerkę w jego samochodzie. Zupełnie nie wiem, czemu się powstrzymałem. Czekając na autobus trzymałem się płotu, bo nogi miałem jak z waty. Drżały mi ręce, drętwiał język i czoło, pociłem się na zimno i na gorąco, serce waliło jak młotem. Ledwo mówiłem. Przez dwadzieścia trzy godziny jazdy autobusem nie zjadłem nic, za to wypiłem trzy łyki nie gazowanej wody, i po każdym chciałem wymiotować.
            Po powrocie przespałem prawie dwa dni, a potem spotkałem się z Dorotą i ostatecznie się rozstaliśmy. Nie było to wcale proste, bo zawsze kiedy byłem na nią wściekły potrafiłem tylko z furią zaciskać zęby, z nabrzmiałą do czerwoności twarzą cedzić przez usta poślinione słowa. Najczęściej jednak milczałem jak grób i dusiłem całą złość w kościstym rondlu swego ciała, aż drżały mi ręce, jakby to wszystko daremnie próbowało wydostać się ze mnie. Wszystko, co chciałem powiedzieć, co huczało mi w głowie, napływało mi do ust wraz z kawalkadami śliny z takim impetem, że w końcu zamieniało się w niezgrabny jęk. Wiedziałem, że gdybym wydobył z siebie choć jedno zdanie, i tak byłby to tylko niewyraźny bełkot furiata, który z pianą na ustach szuka posłuchu.
Tym jednak razem nastał mój szczęśliwy dzień i osiągnąłem nienawiść całkowitą. Gotowy do konfrontacji wjechałem wlokącą się windą na piąte piętro, a kiedy Dorota otworzyła mi drzwi, wpakowałem się od razu do pokoju. Po drodze jednak zrzuciłem buty, choć zupełnie nie mam pojęcia dlaczego to zrobiłem, przecież byłem wściekły, a wściekli ludzie mają gdzieś konwenanse. Może chodziło o to, żebym nie miał sobie nic do zarzucenia. Nie mogłem pozbyć się świadomości, że Dorota nawet ze zwykłego badyla potrafi zrobić miecz obosieczny.
Kiedy zamknęła drzwi odwróciłem się do niej i patrząc na jej wzburzoną, przepiękną twarz, z ulgą zrozumiałem, jak wiele nas dzieli.
-Co masz mi do powiedzenia?- spytała pogardliwie.
-Wiesz co...-zacząłem niepewnie, ale zaraz stwierdziłem, że nie ma co przebierać w słowach.
-Cały ten pokój-powiedziałem z dłonią skierowaną na ścianę – cały ten pokój, i wszystkie inne miejsca, w których jesteś, są przesycone jadem. Zatruwasz moje serce i umysł, z każdym twoim słowem czuję się słabszy i bardziej chory, jakbym wiądł. Chcesz, żebym był przy tobie ale nie jak mężczyzna, tylko jak lokaj, albo jak posłuszny pies na krótkiej smyczy. Nienawidzę tego twojego cholernego wyrachowania, które zawsze dostrzegałem i z którym nigdy nic nie mogłem zrobić tak, by cię nie rozwścieczyć. Nienawidzę twojego płaczu, gdy chcesz sprawić, bym czuł się gorszy niż jestem, bym czuł się winny, i nienawidzę lodowatego spojrzenia kiedy nie możesz dostać tego, czego chcesz.
            Skończyłem, a ona stała i wbijała we mnie ciężki wzrok. Widocznie chciała coś powiedzieć, skarcić mnie albo udobruchać, ale tym razem to jej zabrakło słów. Mówiłem dalej, spokojnie, pewnie i z nienawiścią w głosie. Słyszałem sam siebie i byłem przerażony.
-Wreszcie przejrzałem na oczy-syczałem podniecony-Jesteś femme fatale, albo gorzej-jesteś potworem z najgorszych snów, rakiem, który powoli pożera moje marzenia, a uwierz mi, że nie ma większego grzechu niż odebrać człowiekowi jego marzenia. Sprawiłaś, że przestałem w siebie wierzyć, że poczułem się nic nie wart. Oh, tak! Muszę przyznać, że byłaś w tym naprawdę dobra! Ale teraz to wróciło i znów jestem tym, kim byłem. Tym kimś albo tym czymś, nieważne. To po prostu ja.
-W porządku-przerwała mi wściekle.- W takim razie idź sobie. Wynoś się z tego mieszkania.
A kiedy ruszyłem z miejsca dodała łagodnie:
-Ale wiedz, że jak teraz wyjdziesz, to więcej możesz nie wracać.
Pomyślałem, ile to już razy poddawałem się podobnemu ultimatum. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak bardzo oddaliliśmy się od miłości, która kiedyś nas połączyła. Stanowczo za daleko. Jad wisiał w powietrzu, ale ja miałem płuca pełne rześkiej bryzy, niczym wielkie, starodawne, drewniane frachtowce wypływające z portu pod pełnią białych żagli. Odwróciłem się i wyszedłem do przedpokoju. Kiedy schyliłem się po buty wyskoczyła za mną. Już nie była wściekła. W oczach miała łzy, głos jej drżał, gdy mówiła. W kilka sekund zmieniła się nie do poznania: „Panie i Panowie, Oscar za najlepszą rolę żeńską otrzymuje...”
-Jak teraz wyjdziesz, to nie wracaj, słyszysz? - rzuciła wściekle.
Nałożyłem płaszcz i spojrzałem na nią. Rzeczywiście budziła litość, musiała być również podniecona bo sutki pod jej koszulką lekko stwardniały. Postąpiła krok do przodu.
-Słyszysz?
Stojąc tyłem do drzwi jedną ręką namacałem klamkę.
-Wiem-odparłem. Naszła mnie pokusa, aby policzyć, ile razy już to słyszałem? Trzy? Cztery? Odstępowałem od progu... pięć... zdejmowałem buty...sześć... siedem...klękałem przed nią albo obejmowałem ją, a potem... osiem... za wszystko przepraszałem...dziewięć, dziesięć. Jedenaście. Ona udawała wściekłą, a kiedy już widziała łzy w moich oczach wielkodusznie wybaczała mi. „Ona nie chce być z facetem który ją rani” i drugi raz (piąty?, piętnasty?) nie wybaczy tak „łatwo”. Zrozumiałem, że z jej ust nigdy nie padną inne argumenty, zdolne mnie przy niej zatrzymać. Tak naprawdę nigdy ich nie miała. Tak naprawdę nigdy ich nie potrzebowałem.
Spojrzałem na jej rozgorączkowaną twarz, na łzy czające się w kącikach oczu, na drżące ręce, ponętną figurę, delikatne, narkotycznie pachnące włosy i poczułem, jak bardzo jej nienawidzę. Nie wiem, czy stało się to w tamtej chwili, czy zaczęło się kiedyś dawno i stawało się przez te wszystkie lata, ale zrozumiałem, że moja miłość zmieniła się w nienawiść-całkowitą, doskonałą, i czystą jak kryształ-i wypełniła mnie po brzeg świadomości, do ostatniej cząsteczki i ostatniego atomu.
-Wyjście stąd będzie jak powiew świeżości-powiedziałem i szarpnąłem klamkę. Drzwi otworzyły się trochę zbyt szeroko i uderzyły w stojącą w przedpokoju szafę. Głuchy dźwięk odbił się echem po piętrach klatki schodowej.
-Spróbuj tylko przekroczyć ten próg! -krzyknęła. Łzy znikły z jej twarzy i znów była wściekła, znów była sobą. Była jak potwór opisywany z odrazą przez średniowiecznych mnichów - mantykora o twarzy człowieka, potrójnym rzędzie zębów, ciele lwa, ogonie skorpiona, oczach seledynowych, barwie krwi jak u węża i świszczącym wężowym głosie, łasa na ludzkie mięso. A mimo to, pod wszystkimi drgającymi mięśniami jej smukłej twarzy, dostrzegłem gdzieś w głębi grymas wyczekiwania i niepewności. Ujrzawszy go od razu poczułem się lepiej. Byłem usatysfakcjonowany.
Stanąłem na progu i wyjrzałem na korytarz. Nie było nikogo. Dałem krok przed siebie. Krok jak skok ze spadochronem, jak nirvana, jak katharsis. Mały krok dla ludzkości, lecz wielki dla człowieka. Odwróciłem się i uśmiechnąłem lekko, po czym pewnie zamknąłem za sobą drzwi. Serce zabiło mi jak szalone gdy pojąłem, że właśnie zatrzasnąłem drzwi do swojej przeszłości. Stałem tak chyba z minutę jak ptak, wypuszczony z klatki, czekając, aż coś się stanie, ale jak na złość nic się nie chciało stać. Świat był taki sam, jak przedtem, tylko nagle ja mogłem dostać z niego o wiele, wiele więcej, i ten fakt zafascynował i oszołomił mnie bez reszty. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że mogę rozłożyć skrzydła i poszybować dokądkolwiek zechcę.
Byłem wolny!
Wolny! Wolny! Wolny!
Zamówiłem windę (zdałem sobie sprawę, że ona też jest wolna! wolna! wolna! - tak wolna, że przejechanie tych kilku pięter trwa zawsze kilkadziesiąt bezsensownych sekund) i nie czekając na nią, wiedziony nagłym impulsem ruszyłem w dół po granitowych schodach. Czułem się dziwnie lekki, jak Ptasiek, któremu wydawało się, że może latać, i mi też tak się wtedy wydawało. Przypomniała mi się historia chłopca, którego znaleziono w jakiejś zapadłej dziurze gdzieś głęboko w Rosji. Przez kilkanaście lat mieszkał w przydomowej szopie, w klatkach z ptakami, jadł to co one i z czasem zaczął zachowywać się jak one, podczas gdy w pokoju za ścianą jego matka spokojnie gotowała obiady, sprzątała, spała i modliła się. Kiedy go znaleziono okazało się, że chłopak nie potrafi mówić, za to całkiem nieźle świergocze wymachując przy tym rękami jakby chciał wznieść się w powietrze. Potrafił też błyskawicznie wyjadać ziarno z drewnianej podłogi szopy.
Na szczęście ze mną nie było tak źle.
Szybko przebiegałem kolejne stopnie i piętra, a przed oczami migały mi tabliczki z numerami na drzwiach i nazwiskami właścicieli, biel okien na półpiętrach i ostre łuki poręczy, aż zakręciło mi się w głowie. Mógłbym tak biec bez końca, lecz w końcu wypadłem z bloku i zdyszany przystanąłem na chodniku.
-Jestem szczęśliwy-wyszeptałem sam do siebie i uświadomiłem sobie, jak bardzo dawno tego nie mówiłem. Pędem ruszyłem przed siebie, byle dalej stąd. Po chwili skręciłem w stronę przystanku. Wskoczyłem do pierwszego tramwaju, jaki nadjechał i stanąłem na końcu wagonu oparłszy się o barierkę. Przez brudną szybę, zwycięskim wzrokiem żegnałem oddalający się blok. Przyszło mi na myśl, że wbrew temu co mówią niektórzy, życie nie musi być wcale takie złe. Wziąłem głęboki oddech..
Czułem, jak krąży we mnie krew.
Byłbym daleki od prawdy mówiąc, że nie szkoda mi było wspólnych miesięcy, ale za to nie żałowałem żadnego z ostatnich kilku dni. Przyznaję, przesadziłem, zatrułem się tym cholernym alkoholem, rzucając się w najdłuższy i najbardziej zakręcony taniec mojego życia. To był mój rock’n’roll i mój danse macabre. To było moje katharsis. Odbiwszy się od dna nadałem nowy kierunek memu życiu – ku jaśniejącemu w górze światłu. W końcu wyciągnąłem z serca drzazgę, po której została jedynie blizna. A po szaleńczym i upojnym tańcu w mojej pamięci pozostały tylko słowa piosenki:

                        Szukamy prawd, które tak łatwo znikają między słowami
                       Wierzymy, że chociaż jedną jedyną zdołamy ocalić
                        Lecimy w dół, czasem w górę, wtedy wszędzie jest za daleko
                        Wracamy, lecz od tej pory niestety nikt na nas nie czeka...

            Tak było. Zdarzyło się i minęło bezpowrotnie. Jest wieczór, palce bolą mnie od stukania w klawiaturę, ale jeszcze bardziej bolą wspomnienia i czuję się potwornie zmęczony. Za moment wstanę z krzesła i przy oknie zaciągnę się papierosem.
            Dziś mentolowe. Dawno ich nie paliłem...

VI. OPOWIEŚĆ IZAJASZA

Dlaczego napisałem tę powieść? Chyba z samotności. Często, ślęcząc nad papierosem, opierałem łokcie o parapet przy półotwartym oknie i zaciągałem się dymem, a potem wydmuchiwałem go jak najdalej w przestrzeń, aby nie wleciał do wnętrza pokoju – takie ćwiczenie dla płuc. I wtedy bywało, że czułem się naprawdę sam jak palec, a wszyscy, którym bym mógł o tym powiedzieć, są daleko. Kiedyś Gruby powiedział jedno zdanie, które zapadło mi w pamięć; powiedział, że ludzie po prostu lubią się dołować. Pewnie miał sporo racji.
Wszystko zaczęło się od wierszy. A w zasadzie od jednego wiersza, który wspólnie z ojcem napisałem mając jakieś dziesięć lat. Wiersz dotyczył relacji z przedstawienia muzycznego „Kopciuszek”. Szło to mniej więcej tak:

Pan dyrygent swą batutą
Wypuszcza nutę za nutą
Skrzypce cicho przygrywają
Kopciuszkowi rytm podają

Inna sprawa, że bardzo wielu dobrych pisarzy zaczynało od poezji, podobnie jak bardzo wielu dobrych ojców zaczynało współżycie od założenia prezerwatywy. Poezja bowiem jest właściwa młodości, bo w doskonały sposób daje upust emocjom, odzwierciedla je i nazywa. Podobnie jak przegadanie paru godzin z najlepszym kumplem z klasy, najlepiej z pomocą napoju winopodobnego zwanego potocznie tanim winem. A potem przychodzi czas rozwoju i próby zrozumienia świata, i coraz mniej rzeczy nas dziwi, a coraz więcej przeraża i co najmniej tyle samo zwyczajnie nam zwisa. Wówczas przychodzi czas na refleksję i komentarz, na pełne refleksji trunki ze średniej półki i komentarze postronnych osób, które podsłuchują jak intymnie próbujemy wyrazić swoje emocje, i zawsze mają dla nas sporo dobrych  rad. I wtedy rodzi się proza. Cóż, ona także może wyrażać emocje, lecz są to emocje innego typu, bardziej dojrzałe, przemyślane i mniej spontaniczne. Poezja mówi: kocham, choć nie wiem dlaczego. Proza mówi: już wiem, czemu kocham.
            Znałem kiedyś gościa dużo starszego ode mnie, który zwykł powtarzać, że już nie kocha i nie wie dlaczego.
Życie bywa naprawdę okrutne.
W dniach najcięższej chandry chwilami wydawało mi się, że umieram i nie ma dla mnie ratunku, a nawet gdybym umarł naprawdę nikt nawet nie dowie się o mojej śmierci, dopóki moje ciało nie zacznie się rozkładać i cuchnąć. Miałbym swoje miejsce w jednym przynajmniej wydaniu gazety. Nie, nie były to myśli samobójcze. Raczej fatalna wizja, która prześladowała mnie od czasu do czasu. W każdym razie jedyną rzeczą, jaką mogłem wtedy zrobić było pisanie, wstukanie do pamięci komputera ulatujących dziwnych myśli, powracających wspomnień i rozmaitych wyobrażeń. On jeden chciał mnie wtedy słuchać, jak usłużny psycholog, i nieraz żałowałem, że jest tylko maszyną bez duszy. Nie personifikowałem go. Sam sobie odpowiadałem, że w gruncie rzeczy pisarz musi być trochę samotny, żeby mieć czas i spokój na pisanie, i żeby móc nabrać dystansu do codzienności. Wygadywałem się więc przed sobą i dotrzymywałem sobie towarzystwa. Pocieszałem się. Usprawiedliwiałem. Być może nie działo się wiele wokół mnie, za to w środku trwała wielka feta myśli i uczuć. W sumie, nie było to wcale takie złe.
            Pisałem chyba też dlatego, że należę do ludzi, którzy rzadko są zadowoleni z życia, choćby takich była większość, i choćbym na pozór sprawiał takie wrażenie. Czasem uśmiech, śmiech, żart, jest tylko po to, żeby zagłuszyć niedobre dźwięki, które pobrzmiewają gdzieś w każdym z nas. Jedni płaczą, drudzy się śmieją. Korek pieczętuje butelkę wina i chroni je przed wylaniem, a ludzie tłumią emocje, kryją je głęboko i zgrywają twardzieli, sami stając się przez to zamknięci jak butelka wina. Wyrwać korek! Zasmakować uczuć i myśli człowieka, sprawić, że jego oczy staną się głębokie i czyste jak szkło butelki i za tym wszystkim dostrzec prawdziwe wnętrze!
            To się nazywa przyjaźń. To się nazywa miłość.
            W pisaniu dostrzegałem świat głęboki i czysty, świat, nad którym panuję, i który jest całkowicie posłuszny moim myślom i palcom tańczącym na klawiaturze. Z jednej strony pocieszało mnie to, bo mogłem stworzyć własną, idealną rzeczywistość, jakiej normalnie mi brakowało, lub też powierzyć się najlepszym wspomnieniom mojego przeciętnego życia. Pięknie jest pisać własne sny. Z drugiej jednak strony to wszystko uświadamiało mi, jak wiele niedosytu czai się w moim ciele i duszy, i jak wiele marzeń leży odłogiem gdzieś na marginesie egzystencji. To było, to wciąż jest jak wirus uśpiony pomiędzy duszą, umysłem i ciałem, choroba Słowackiego - Byrona, bakcyl romantyka, a może po prostu zwykły dół.
            A potem znów otwierałem okno, paliłem następnego i rozmyślałem o różnych fajnych rzeczach, jakie chciałbym mieć, albo jakie chciałbym przeżyć. Pozwalałem sobie na marzenia. Czy było w tym coś złego - tego nie wiem. Wiedziałem tylko tyle, że ten niezwykły klimat kiedyś się skończy i rano znów umyję zęby i pojadę zatłoczonym tramwajem w miasto. Taka nieznośna lepkość bytu, zwyczajnej codzienności, w której potykałem się o własne marzenia.
            Kiedy jadę autobusem, tramwajem, kiedy idę rynkiem albo siedzę w korytarzu uczelni jedna rzecz uderza mnie niezmiennie: ludzie samotni są smutni. Dowiedziałem się o tym, gdy pewnego razu w autobusie spotkałem dziewczynę, z którą chodziłem do tej samej grupy na wuefie. Nie wiedziałem jak ma na imię, więc nie odezwałem się do niej, mimo że stała tuż przy mnie. Staliśmy z przodu autobusu, tak, że widziałem wyraźnie odbicie jej twarzy w okrągłym lusterku kierowcy. Zupełnie nie mogłem oderwać oczu. Jeśli wydawało mi się, że ona zaraz spojrzy na mnie, ułamek sekundy wcześniej przerzucałem wzrok za szybę i udawałem zainteresowanie migającym obrazem, który znałem na pamięć, a potem dalej się na nią gapiłem. Nie miałem pojęcia, co tak przykuło moją uwagę, przecież na lekcjach nie wzbudziła we mnie jakiegoś szczególnego zainteresowania. Dopiero, kiedy wysiadła kilka przystanków dalej, zdałem sobie sprawę, o co chodziło. Tym czymś był smutek wypisany na jej twarzy. Okazało się to tak banalne, że w pierwszej chwili wcale tego nie dostrzegłem. To wyróżniało ją z tłumu-nie uroda, nie cztery torby z zakupami, wózek, pies albo oddech cuchnący piwem, ale właśnie smutna twarz młodej dziewczyny. Pomyślałem sobie, że przyczyną może być tylko samotność, z jakichś metafizycznych powodów nie widziałem innej możliwości. Ale w tej całej historii było coś znacznie ważniejszego. Podczas gdy tak myślałem o tej dziewczynie z wuefu, zupełnie nieświadomie znów spojrzałem w okrągłe lusterko kierowcy, z którego przed chwilą zniknął jej obraz, i zobaczyłem własną twarz.
Wyglądałem dokładnie tak jak ona.
Może wyraz mojej twarzy nie był zupełnie identyczny, a jedynie podobny, może byłem sam dłużej niż ona, i już nauczyłem się kontrolować samego siebie, dobrze korkować emocje zanim wybuchną jak szampan i rozleją na innych, ale oczy... oczy były te same-głębokie, lecz puste. Kiedy tak na siebie patrzyłem, zrozumiałem, że po mnie też to widać, że te oczy jednak nie potrafią kłamać, ani gdy płaczą, ani kiedy się śmieją, a już na pewno nie potrafią tego, kiedy same siebie widzą w lustrze. Pewnie dlatego nie lubię patrzeć na swoje odbicie.
Pamiętam, że w moim domu rodzinnym od zawsze wisiało pełno luster: jedno na korytarzu przy drzwiach wejściowych, jedno w kuchni i trzy w łazience, potem w drugim korytarzu na wprost drzwi mojego pokoju, i jeszcze jedno w sypialni siostry na szafce, kiczowato wycięte w kształcie serca, (że wymienię tylko z tych ważniejszych). Na każdym kroku spotykałem siebie, przez całe życie było mnie dwóch, czasem trzech, i miałem się naprawdę dosyć. Nigdy nie mogłem zdjąć żadnego z tych luster, bo pewnie znalazłbym pod spodem brzydką dziurę po gwoździu, lub coś podobnego. W naszym starym domu dziur w ścianach było nawet więcej niż luster. W każdym razie zawsze przed wyjściem z domu zaczynałem myśleć o tym, jak wyglądam, i czy inni też mają dosyć mojego widoku tak, jak miałem go dosyć ja sam.
Początki schizofrenii? Nie wiem, nikt mnie nie badał.

Tak to już w życiu bywa, że czasami przygnębienie łapie człowieka znienacka, jak kontrola w tramwaju. Wtedy miałbym ochotę gdzieś pójść, coś zrobić, ale nie chce mi się ruszyć tyłka. Widzę jak moja energia się marnuje, ale nie mam sił na nic konkretnego. Myślę, że kiedy potem już mi przejdzie, zmieni się tylko moje samopoczucie, a nie to, co mnie dołuje. Zresztą dół to złe słowo, bo to wszystko bardziej przypomina karuzelę, diabelski młyn, na którym kręcimy się w kółko dopóki siła odśrodkowa nie wyrzuci nas na zewnątrz, póki balon emocji nie nabrzmieje i pęknie. Sednem sprawy jest przesilenie.
            Nigdy nie zapomnę pewnego pięknego, nudnego popołudnia, kiedy ciszę w pokoju przerwał dźwięk telefonu. Podniosłem słuchawkę i za dziesięć minut byłem w umówionym miejscu. Przywitały mnie grzeszne, chochlikowe uśmieszki Ziołasa i Izajasza. Wiedziałem, co się święci i byłem gotów. Poszliśmy do pobliskiego parku, w miejsce, gdzie kończy się ścieżka i starorzecze, i gdzie nie warto zaglądać bez sprecyzowanych intencji. My je mieliśmy, schowane w szklanej lufce za dwadzieścia groszy.
            Ściemniało się. Siedzieliśmy wśród drzew na murowanej śluzie regulującej odpływ wody do pobliskiej rzeki. Po wchłonięciu dymu zaczęliśmy lewitować nieznacznie nad ziemią, jakby ciała nasze były lżejsze od powietrza. Za to nasze umysły szybowały wysoko, ponad wierzchołkami drzew. Patrzyliśmy z góry na świat, którego jesteśmy częścią i nie myśleliśmy wracać za szybko. Nie ma takiego języka, nie ma takich słów, nie ma takich ust, które byłyby w stanie to opisać, bo te języki, słowa i usta pochodzą z innej rzeczywistości. My wyszliśmy z niej na chwilę i stanęliśmy obok.
Mówiliśmy niewiele pomiędzy chwilami ciszy, ale każde słowo i myśl były warte zapamiętania. Ale kiedy wracaliśmy one zostawały w górze, ulatywały i znów stawały się niedosięgłe. Z tego wieczoru tylko jedno zostało mi w głowie-opowieść Izajasza. Dlatego, że jest odbiciem tamtej chwili, dlatego, że dzięki niej dotarliśmy bez uszczerbku z chmur z powrotem na ziemię.
            Dlatego, że jest okrutnie prawdziwa.
            Oto ona.
- Byłem kiedyś w słowackich Tatrach na wycieczce – prawił Izajasz.- Wiecie, wakacje i te sprawy. Szliśmy ciągle pod górę w stronę jakiegoś szczytu schowanego za ścianą lasu. Na ramionach targaliśmy ciężkie plecaki z całym  dobytkiem, czyli z kilkoma ciuchami, menażką, otwieraczem do konserw i czymś tam jeszcze. Pruliśmy przed siebie pełni werwy, najpierw stromym, kamienistym traktem, a kiedy ten się urwał, u podnóża kosodrzewiny, wąską półką skalną, na którą nie każdy miał odwagę wejść. Wycieczka emerytowanych Niemców, którzy być może chcą przed śmiercią zobaczyć i zdobyć to, czego nie udało im się zdobyć swego czasu, spasowała nie próbując nawet przełamać bariery strachu i fizycznych możliwości. Tuż nad przepaścią brnęliśmy wolno pod górę coraz mocniej zmęczeni. Jedyną rzeczą oddzielającą nas od ziejącej w dole otchłani był stary, żelazny łańcuch, którego trzymaliśmy się kurczowo. Wszyscy mieliśmy dłonie brudne od rdzy. Ostrożnie stawialiśmy stopę za stopą, a za każdym takim manewrem krew przyspieszała w nas niebezpiecznie. Raz nawet zachwiałem się nastąpiwszy na kamień, ale ktoś idący za mną podtrzymał mnie i nie upadłem. Było tak wąsko, że nie odważyłem się nawet odwrócić, by podziękować, tylko podniosłem rękę do góry i krzyknąłem przed siebie „dzięki”. W końcu dotarliśmy na szczyt, chyba najwyższy w tej okolicy, bo wszystko, co można było dostrzec z wierzchołka,  niknęło gdzieś w dole. Tylko chmury były wyżej niż my. Trochę wyżej.
            Zasapani i zmęczeni rozłożyliśmy się na płaskiej skale. Nagrzany kamień emanował pozytywnym ciepłem, tak, że przyjemnie było leżeć tak na plecach i wpatrywać się w płynące niebo. Pamiętam, że czułem się wtedy naprawdę wspaniale, jak po długim biegu, bo zapomniałem o całym świecie, a jedynym moim pragnieniem było wtedy odczytywanie zaklętych w obłokach kształtów zwierząt, rzeczy, twarzy dawno zapomnianych albo nigdy nie widzianych. Było cicho, spokojnie, lekko wiało, słońce uderzało prosto w oczy, zmuszając do mrużenia powiek, aby cokolwiek dostrzec.
            Snując opowieść, Izajasz cały czas gestykulował infantylnie i robił przesadne miny, a przez to jego słowa trafiały do nas szybciej i celniej. Nie raz byłem świadkiem, jak Izajasz potrafi zafascynować tym, jak mówi, nowo poznanych ludzi, i nie raz sam, choć znałem go dłużej, płakałem przez niego ze śmiechu. A wtedy w parku mnie i Ziołasowi wydał się mesjaszem oznajmiającym jakąś proroczą przypowieść i odkrywającym tajemnice życia. Nie mogliśmy go nie słuchać.
-W pewnym momencie – ciągnął Izajasz - słońce oślepiło mnie jakby mocniej, aż musiałem zamknąć oczy, choć nawet wówczas, gdy to uczyniłem, przez chwilę jeszcze majaczyły przede mną pomarańczowe, żółte i czerwone prążki. I gdy tak leżałem wsłuchany w szelest wiatru, nagle gdzieś nade mną usłyszałem krzyk orła. Tak namacalnie blisko, że chyba mógłbym go chwycić ręką, zabrzmiał mi w uszach ten pisk, ten wrzask, dzikie i nieokiełznane tchnienie przyrody, jakiego chyba nigdy i nigdzie nie można usłyszeć i jakie słyszy się raz w życiu. Odbity od grani wibrował przez kilka sekund i zniknął. Zdawało mi się, że ten dźwięk jest przeznaczony tylko dla mnie, byłem pewien, że tylko ja mogę go rozpoznać, zrozumieć i docenić.
            Izajasz zamyślił się i zamilkł na chwilę, ale nikt z nas nie śmiał mu przerwać. Ze spuszczonymi głowami wpatrywaliśmy się w ziemię pod nogami i próbowaliśmy wyobrazić sobie ten widok, jakby dotyczył nas samych, a zarazem czekaliśmy na puentę, która niechybnie musiała nastąpić. Izajasz ocknął się i z zamglonym wzrokiem utkwionym gdzieś między nocnym niebem i czarnymi czubkami drzew, wyrzekł w końcu te słowa, których do dziś nie mogę, i nie chcę zapomnieć.
            - I kiedy usłyszałem nad sobą ten pisk orła, to wtedy wiedziałem już, że w życiu będę miał przerypane.
           
Tak naprawdę to sam nie wiem, co o tym myśleć poza tym, że jest to wspaniałe. Jest wspaniałe nawet w postaci zapisanych słów, chociaż słowa te nie mają twarzy, gestów i dźwięków, które miał wtedy Izajasz, i którymi nadawał im sens. Kiedy je czytacie, opowiadacie sobie sami, i zróbcie to najlepiej, jak umiecie, a może odkryjecie to, co ja odkryłem: że opowieść Izajasza jest metaforą życia. Że wspinanie się w pocie czoła w górę jest walką o marzenia, że pisk orła jest spełnieniem.
Że łatwo ze snu spaść w przepaść codzienności.


VII. JULIA

            Łatwo stoczyć się ze snu w przepaść codzienności, ale równie łatwo spaść z codzienności w przepaść snu. Bywają bowiem takie dni, kiedy człowiek budzi się rano i stwierdza, że nic niej jest już takie jak było. Że wszystko nabiera nowego znaczenia, albo odwrotnie – traci cały swój dotychczasowy sens i przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Zupełnie tak, jakby nagle ktoś pomalował cały świat w całkiem nowe barwy, jakby powietrze nabrało smaku a słońce świeciło inaczej. I ja tak miałem pewnego poranka, i chociaż przez całą noc nie spałem prawie wcale czułem, że wraz z nowym dniem i we mnie rodzi się coś nowego. Są tylko dwie rzeczy na ziemi, które potrafią tak bez uprzedzenia i przeprosin wywrócić człowieka do góry nogami. Jedna z nich jest straszliwa i jest nią śmierć. Druga jest piękna i jest nią miłość.
            Szczególnie, jeśli ma na imię Julia.
            Z Julią chodziliśmy w liceum przez cztery lata do tej samej klasy, ale przez długi czas nie byłem nawet pewien, jak ma na imię. Zawsze stała jakość z boku, przynajmniej dla mnie. Po lekcjach szybko gdzieś znikała odchodząc w kierunku, w którym nikt oprócz niej nie szedł. Chociaż szybko zauważyłem, że ma w sobie coś, co chciałbym odkryć, nie dała mi okazji spróbować. Z tego co wiem, nie dała jej też nikomu innemu. Tuwim napisał kiedyś, że mężczyzna podchodząc do kobiety ma wzrok przerażonego konia, i nawet jeśli takich kobiet jest niewiele, to Julia z pewnością była jedną z nich. Oskar Wilde zauważył, że uroda kobiety jest pułapką do której każdy rozsądny mężczyzna pragnąłby wpaść i - bóg mi świadkiem – po dwóch latach stwierdziłem nagle, że tym mężczyzną jestem właśnie ja. Zauroczyłem się Julią, ale o miłości nie mogło być jeszcze mowy, bo trudno naprawdę pokochać kogoś, kogo się nie zna, tak samo jak nie można darzyć prawdziwą miłością idola z plakatu w piśmie dla nastolatków. A nawet jeśli tak było, to mogła to być miłość nie od pierwszego, lecz raczej od trzysta, czy czterysta któregoś wejrzenia.
            Przez cały tydzień chodziłem jak we śnie i nie mogłem się na niczym skupić. W szkole na każdej lekcji gapiłem się na Julię w poprzek klasy, próbując złapać jej spojrzenie, ale wciąż jakoś nie udawało mi się wykrzesać w sobie tyle odwagi, żeby podejść i zaprosić ją na randkę.
Byłem w kropce.
            Jednak pewnego dnia stwierdziłem, że Julia coś po mnie zauważyła, bo od czasu do czasu zerkała na mnie niby przypadkiem, a ja za każdym razem czułem, jak między nami kruszy się ta magiczna bariera, której nie mogłem sforsować. Pomyślałem, że może jednak nie jest to taka beznadziejna sprawa i postanowiłem działać Zwierzyłem się jej przyjaciółce z tego, że Julia mi się podoba i poprosiłem ją, aby wybadała, co ona o mnie sądzi. Nie było to najlepsze rozwiązanie, bo potem musiałem jej wszystko mówić, od niej natomiast nie dowiedziałem się niczego konkretnego. W każdym razie udało mi się trochę zbliżyć do Julii i nawet porozmawiać z nią kilka razy i zawsze czułem, jak między nami coś zaczyna iskrzyć.
            W końcu w któryś piątek spotkaliśmy się na ognisku nad rzeką. Przegadaliśmy ze sobą cały wieczór i nawet zaczęliśmy ze sobą flirtować, ale wtedy Julia powiedziała, że uważa mnie za przystojniaka, ale podrywacza. Zrobiło mi się trochę wstyd, bo nie było to znowu  tak dalekie od prawdy, ale jednocześnie pomyślałem, że oddałbym te wszystkie dziewczyny z którymi byłem albo chciałem być, za jedną Julię.
            Potem impreza przeniosła się do czyjegoś domu w pobliżu. Ponieważ stał on całkiem na uboczu, mogliśmy do woli tańczyć, pić mocny alkohol i śpiewać, nie zważając na ciszę nocną. Było już dobrze po północy, a może jeszcze później, gdy  stwierdziłem, że mocno już huczy mi w głowie, i że dobrym pomysłem byłaby chwila przerwy
Dom był na tyle duży, że w końcu znalazłem miejsce, w którym mogłem być sam. Był to rodzaj kuchni, której zapewne prawie nikt nie używał, ponieważ druga, znajdująca się na dole, była większa i lepiej wyposażona. Do tej, w której byłem, prowadziły dwie pary drzwi. Zamknąłem jedne z nich na zamek, aby nikt mi nie przeszkadzał i aby choć przez chwilę znaleźć się w ciszy. Przy okazji przypomniała mi się zabawna historia dotycząca zamków do drzwi. Otóż w latach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości bodaj jedyną firmą produkującą zamknięcia do drzwi był „Łucznik”, a ponieważ dziecko często przekręca wyrazy, które nic dla niego nie znaczą i z niczym mu się nie kojarzą, na zamek do drzwi zawsze mówiłem „ucznik”. Nie byłoby może w tym nic śmiesznego, gdybym kiedyś na studiach nie zapytał kumpla, czy są zajęcia, ponieważ drzwi do sali są zamknięte na ucznik.
            - Na co? – zapytał z rozdziawioną gębą, nie wiedząc, o co mi chodzi.
            Kiedy mu to wyjaśniłem, zaczął się śmiać, a mi zrobiło się głupio. Od tej pory pilnuję się, żeby nie używać wyrażeń z dzieciństwa, czyli dziś już właściwie z prehistorii, chociaż, szczerze mówiąc, jest to czasem pierwsze słowo, jakie przychodzi mi na myśl. Czy to znaczy, że jeszcze nie dorosłem? A może dorosłem i już zdążyłem na powrót zdziecinnieć, jak niektórzy ludzie na starość, kiedy - przeszedłszy przez życie - pragną wrócić do jego początków, jakby wiedzieli już, że to wszystko tylko z początku wydaje się zabawne i ma jakiś głębszy sens?
            Tak więc zamknąłem jedną parę drzwi na ucznik... a potem okrążając olbrzymi stół podszedłem wzdłuż szafek kuchennych do drugich, w których była dziurka od klucza, bez klucza jednak. Przymknąłem je więc tylko.
            Zapaliłem papierosa. Przez okno, przez zawieszoną na nim firankę, widziałem wynurzającą się z błotnistego poranka szarość miejskiego śniegu. Wydało mi się, że niemal potrafię dostrzec czające się za szybą mroźne, orzeźwiające powietrze. Oparłem się o szafkę, bo byłem zmęczony i pijany. Wokół mnie zrobiło się naraz tak niezwykle cicho, że nawet nie wiedziałem, czy wciąż jeszcze słyszę muzykę z dołu, gdzie jeszcze trwała zabawa, czy to tylko jej echo pulsuje mi w czaszce.
            Mówiłem już, że ta kuchnia wydała mi się nie używana, a wnosiłem to po tym, że powierzchnia szafek była pusta, nie licząc jakiejś zakurzonej tacy i pojemnika na chleb, również bez zawartości. Nie było okruchów ani żadnej z tych wszystkich rzeczy, bez których kuchnia nie jest kuchnią. Zapaliłem drugą fajkę i zacząłem przeglądać szafki, tak po prostu, z nudów i ciekawości. Znajdowałem się wtedy na etapie poszukiwania sensu życia-jak zwykle po nocy zaprawionej alkoholem- i nie miałem za bardzo nic innego do roboty. Pewnie dlatego zdawało mi się, że być może to, czego szukam, znajdę właśnie otworzywszy właściwe drzwiczki szafki w nieużywanej kuchni cudzego domu. Po kolei pociągałem za rączki drzwiczek, i na powrót zamykałem je, nie znajdując nic w środku. Otwierałem je i zamykałem, ostrożnie i cicho, jakbym odbywał jakiś zakazany i tajemniczy rytuał znany tylko mnie, dzięki któremu odkryję wreszcie to, czego szukają wszyscy - sens życia. Naiwnie i ślepo wierzyłem, że znajdę cel, dzięki któremu moje życie nigdy już nie będzie nudne.
            I wiecie co? Znalazłem!
            Otóż, kiedy już przejrzałem prawie wszystkie szafki, w ostatniej z nich odkryłem butelkę wódki, niepełną półlitrówkę szlachetnej ambrozji, jakby schowaną na czarną godzinę. A ponieważ z ludźmi jest trochę tak, że jak już mają co chcieli, to chcą jeszcze więcej, a ja byłem nieźle wstawiony, uznałem słusznie, iż właśnie wybiła najczarniejsza z moich godzin, i że to właśnie i wyłącznie dla mnie ręka boska, czy też jakaś inna dobroczynna, ukryła trunek w ostatniej szafce nieużywanej kuchni cudzego domu. A jednak to wszystko okazało się nie takie proste, bo oprócz półlitrówki, we wnętrzu znalazłem coś jeszcze: dwie niewielkie buteleczki, puste setki.
            -Jak to? - oponowałem w myślach, a może na głos, nie pamiętam – Jak to? Któż zdobył się na tyle męstwa i pomysłowości, by dotrzeć przede mną do tej doliny rozkoszy, by dziewiczo spić ukryty nektar z jej cudownego strumienia?
            Jedno jest jasne – nie byłem pierwszy. Dwie puste setki nie pozostawiały wątpliwości, a nadpita półlitrówka była tego żałosnym potwierdzeniem. A jednak wydało mi się w przypływie delirycznego olśnienia, że nie mógł to być przypadek. Otworzyłem butelki, ustawiłem je wszystkie trzy obok siebie na krawędzi stołu i z namaszczeniem jąłem zapełniać setki - najpierw jedną, potem drugą. Starałem się przy tym nie uronić ani kropli, mimo że ręka drżała mi lekko a obraz rozmywał się i kołysał w przypływie upojenia. Powoli odprowadzałem skrzące się światłem rodzącego się dnia krople wprost w otchłań szyjki, i nie było wtedy dla mnie innych pragnień poza tym, by bezpiecznie dokończyć mego dzieła. Rozkoszowałem się spokojem, a myśli moje pulsowały między ręką, trunkiem i szkłem; czas płynął bokiem i w swoim nieubłaganym pędzie omijał mnie całkowicie. Stałem się alchemikiem, jakbym samego siebie sączył i przelewał, by w końcu dowiedzieć się, ile mnie jest. I po chwili wiedziałem już: było mnie wtedy dwie pełne setki plus trochę tego, co zostało na dnie półlitrówki.
            I wtedy pojąłem, że dwie zapełnione setki to przyszłość, a resztka na dnie jest tym, co dzieje się teraz. Zupełnie tak, jakby u zarania dziejów każdy dostał takie trzy butelki, i tylko od niego zależało, co z nimi zrobi. Uczyli starsi, że jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz, i było dla mnie aż nadto jasne, że jak sobie nalejesz, tak się napijesz. Korciło, by wypić ile wlezie, a co zostanie, to zostanie. Przecież życie takie krótkie, tak tragicznie bezcelowe… I dopiero wiele lat później, kiedy każdy z nas otwierał swoją ukrytą szafkę miało okazać się, jak duży był ten pierwszy, młodzieńczy, beztroski łyk, to pierwsze nieostrożne zachłyśnięcie się życiem w wieku lat około osiemnastu, które wtedy mieliśmy, i które pragnęliśmy zachować jak najdłużej.
            I dopiero wtedy, kiedy nie mieliśmy już nic do stracenia, ani nic do zyskania, dowiadywaliśmy się, ile tak naprawdę zostało z nas i naszej młodości.
            Moje myśli przerwało skrzypnięcie otwieranych drzwi.
            - Julia!- szepnąłem do siebie zdziwiony zobaczywszy ją w drzwiach, jakbym ujrzał zjawę. Spostrzegłszy mnie uśmiechnęła się i weszła nieśmiało do środka, a potem oparła się lekko o drzwi z wewnętrznej strony, z powrotem je zatrzaskując.
            -Szukałam cię – powiedziała. Miała na sobie satynową czarną sukienkę, absolutnie seksowną, więc na chwilę zagapiłem się na pąki jej dwu róż, wykwitające nieśmiało zza kanwy dekoltu. Chyba niezręcznie jej było stać przy drzwiach, podczas gdy ja dwa metry dalej ślęczałem pochylony nad własnym odbiciem pulsującym na blacie stołu. Podeszła bliżej i usiadła na sąsiednim krześle, jednak dostatecznie blisko by zawładnąć moimi myślami. Czułem jak ogarnia mnie jej narkotyczny zapach.
            -Jeszcze ci mało?-spytała patrząc na butelki.
            -To woda mineralna – odparłem - Właśnie rozwiązuję zadanie z fizyki; pomyślałem, że wezmę się za to ostro, żeby zasłużyć na więcej niż tróję.
            Trzy krótkie zdania, trzy kłamstwa. No, może niezbyt udany żart. Ładnie się zaczynało.
            - Nie ściemniaj, sama bym się napiła - rozgryzła mnie od razu, co zresztą nie było zbyt trudne.- Ale nie z nimi wszystkimi na dole. Muszę trochę odpocząć od zgiełku, a tu jest tak spokojnie.
            Rzeczywiście, było spokojnie jak przedtem, zanim zjawiła się Julia. Nie miałem zbyt towarzyskiego nastroju, ale jej obecność jakoś wcale mi nie przeszkadzała. Byłem nawet zadowolony, że przyszła, i wpatrywałem się w nią coraz bardziej maślanym wzrokiem. Wyglądała jak róża, pachniała jak róża, w ogóle chyba była wtedy różą, a ja zataczałem się po niej myślami, jak pijany bąk wpatrzony w słodki kielich jej ust.
            - Napijmy się.- powiedziała niby od niechcenia, jakby już tylko to zostało do zrobienia.
            Teatralnym gestem, prostując szybko rękę w łokciu, podsunęła mi pod nos półlitrówkę. Jednocześnie pochyliła się do przodu i oparła mi drugą dłoń na udzie, czym zelektryzowała mnie do reszty.
            I dobrze o tym wiedziała.
            Jej woń uderzyła we mnie ze zdwojoną siłą, tak że niemal zakręciło mi się w głowie.
            - Panie przodem - odparłem po dżentelmeńsku i lekkim ruchem odsunąłem butelkę w stronę jej ust.
Nasze dłonie na moment spotkały się na powierzchni szkła.
            Julia wypiła po męsku, bez popity, której i tak nie mieliśmy, ale próbowała nie dać po sobie poznać, że ostry smak robi na niej jakiekolwiek wrażenie. Jednak po chwili zaczęła delikatnie kasłać po kobiecemu bijąc się w pierś, a jej pąki podrygiwały przy tym szaleńczo i rozkosznie, co oczywiście nie uszło mojej uwadze. Majestatycznie podniecony chwyciłem butelkę i wziąłem potężny łyk, ale oczarowany wdziękiem Julii nie myślałem wcale nad tym, co robię i zachłysnąłem się dużo gorzej niż ona, tak że trochę alkoholu skapało mi na koszulę.
            - Nie marnuj wódki - rzekła rozkazująco Julia, a jednak uśmiechnęła się przy tym przelotnie, po czym wyjęła z torebki chusteczkę. Byłem święcie przekonany, że mi ją poda, lecz ona, niczym poddana lub służąca, sama zaczęła wycierać alkohol z mojej koszuli. I znów musiała pochylić się nade mną nie zdając chyba sobie sprawy jakie rozkoszne męki zadaje moim zmysłom, chłoszcząc je rozżarzonym do czerwoności biczem pożądania i przyprawiając o szaleństwo. Byłem granatem, z którego ona wyszarpnęła zawleczkę. Moje zmysły szalały i ja szalałem, struna gitary, naciągnięta do granic wytrzymałości, wydawała piskliwe dźwięki, ale ciągle jeszcze nie chciała pęknąć.
            Gdybym nie oglądał tych wszystkich filmów, gdzie kobieta wyciera facetowi chusteczką koszulę albo spodnie, może nie wiedziałbym, co się stanie. Ale traf chciał, że i ja, i Julia, widzieliśmy ich wystarczająco wiele, by zręcznie odegrać swoje role. W pożądaniu najpiękniejszy jest, oczywiście poza samym szczytowaniem, ten moment, w którym oboje wiedzą już co się stanie, na pewno, choć dopiero za chwilę, za kilka spojrzeń, za mgnienie powiek, lecz jeszcze nie teraz. Tych parę sekund znaczy dla kochanków naprawdę wiele, jak odliczanie przed startem. Wreszcie, kiedy oczekiwanie stało się naprawdę nie do zniesienia, nasze spojrzenia spotkały się, a oczy Julii, mimo że wilgotne, płonęły ogniem. Nasze usta zetknęły się, nasze serca biły na alarm i dudniły tak, że – byłem tego pewien - słyszeliśmy ich dźwięk odbity od podłogi i sufitu, od ogromnego blatu stołu i pustych szafek, od okna i dwóch par drzwi, od zamka i dziurki od klucza bez klucza, od szklanych ścian półlitrówki, na której dnie tańczyły nasze płomienne twarze.
            Rzeczywistość zamknęła się nad nami jak sen.

            Kiedy Leśmian pisał przed laty swoje Między ustami a brzegiem pucharu nie wiedział jeszcze, że kilkadziesiąt zim i wiosen później, dwoje młodych ludzi właśnie tak będzie mogło nazwać chwilę szczęścia, przeżywaną gdzieś w kuchennej ciszy wstającego za oknem zimowego poranka. Ustami, kiedy na jeden drżący moment przerwaliśmy pocałunek, były mi usta Julii, a pucharem była butelka wódki z majaczącą u spodu, lśniącą powierzchnią trunku.
            - Między ustami a brzegiem pucharu - szepnąłem mimowolnie, Julia zaś nie odrzekła nic, tylko zwilżyła usta resztką tego, co zostało na dnie, a potem roztarła zmysłowo na swoich wargach. Kiedy znów zwarliśmy się w pocałunku, poczułem smak Julii zmieszany ze smakiem alkoholu, i chyba właśnie wtedy zakochałem się w niej bez reszty.

            A potem bańka pękła rozpryskując się milionem miniaturowych kropel i obsypując nas dreszczem...
            ...i wpłynąłem do portu zapomnienia.

            Kiedy jakiś czas później z obolałymi plecami obudziłem się w fotelu na dole, byłem sam. Za nic nie mogłem sobie przypomnieć, jak i kiedy się tam znalazłem. Wstałem i zacząłem krążyć po pokojach w poszukiwaniu śladu życia. Noga za nogą wlokłem się przez pomieszczenia potykając się o poprzewracane puszki i sterty plastikowych talerzyków i kubków, co chwilę zaplątując stopy w pozostałości kolorowych serpentyn i ozdobnych bibuł. Szurałem skarpetkami po podłodze, gdzieniegdzie, w miejscach porozlewanych trunków, przyklejając się do niej. Ani w salonie, ani w kuchni, ani też potem w łazience nie spotkałem jednak nikogo.
Dom był jak wymarły.
            Kiedy mijałem okno i drzwi na taras, oślepiło mnie światło słoneczne, ale mrużąc oczy dostrzegłem na zewnątrz, za szybą, dwie skulone sylwetki. Osłaniając dłonią oczy pchnąłem drzwi i dając krok przez próg stanąłem na zimnym betonie. Przede mną w orzeźwiającym chłodzie poranka na plażowych leżakach rozciągały się bezwładnie Julia i Sylwia. Widocznie wietrzyły kaca. Otulone śpiworami i z czapkami na głowach wyglądały jak dwa kokony. Julia trzymała nad głową woreczek z lodem, co chwila przyciskając go do czoła i znów odrywając.
            - Cześć dziewczyny – wyjąkałem przepitym głosem, chociaż o dziwo wcale nie miałem kaca i czułem się doskonale.
            - O, wstałeś wreszcie! – odparła Sylwia – Nieźleś się wczoraj urządził.
            - Wasze oczy mówią o was to samo – odrzekłem przyglądając się przekornie cieniom pod ich powiekami. – Gdzie są wszyscy, poszli już? Nie mogłem nikogo znaleźć. Chyba z dziesięć minut szukałem, zanim odkryłem waszą kryjówkę na tym tarasie.
            Wtedy Julia odwróciła się w moją stronę i powiedziała, jak zwykle przesadnie akcentując i modelując głos:
            - Co mówisz? Ty nie mogłeś znaleźć? Kto jak kto, ale ty chyba nie powinieneś mieć z tym problemów.
            Sylwia zaśmiała się sucho i ostentacyjnie.
            Nie wiedziałem, o co im chodzi, jednak coś kazało mi traktować to jako aluzję do czegoś, co stało się w nocy. Wysiliłem więc pamięć by przypomnieć sobie zajścia kilku poprzednich godzin. Nadaremnie - moje wspomnienia kończyły się na świadomości, że coś zaszło między mną a Julią, ale poza pocałunkiem nic innego nie przychodziło mi do głowy. Z tonu Julii wnosiłem jednak, że to nie było wszystko. Musiałem działać ostrożnie.
            - Niestety, część wydarzeń dzisiejszej nocy jakoś niepostrzeżenie mi umknęła – zacząłem elokwentnie – więc jak byście były tak uprzejme i wyraziły się jaśniej...
            Miałem jeszcze dodać „to byłbym bardzo wdzięczny”, ale Sylwia natychmiast mi przerwała.
            - Eureka. – rzekła tajemniczo wpatrując się we mnie - Nie mów, że nie pamiętasz.
            - A jednak to prawda – powiedziałem już bez zbytniej egzaltacji. – Wciąż nie wiem, o czym mówicie. Jaka Eureka? Czy to może jakaś dziewczyna? – zażartowałem.
            - Boże, ty chyba naprawdę nie pamiętasz! Zresztą nic dziwnego, byłeś nieźle wstawiony. Wprawdzie wszyscy byliśmy, ale tylko ty zachowywałeś się jak wariat.
            Tego się nie spodziewałem! Jak wariat! Nazwała mnie wariatem, czubkiem, idiotą! Zastanawiałem się, czy powinienem drżeć już na samą myśl o tym, co też takiego strasznego zrobiłem w przypływie delirycznej półświadomości, że zasłużyłem na to miano. Jednocześnie, cokolwiek by to było, postanowiłem podejść do sprawy niepoważnie, żartem. Skoro miałem być wariatem, jak sam siebie mógłbym traktować serio?
            - O rany, najświętsza panienko! – rzekłem z udawanym przejęciem przeżegnując się przy tym nerwowo. - Cóżem złego uczynił, jakiż to grzech śmiertelny i okrutny sprowadziłem na swoje nieszczęsne sumienie i jakaż kara czeka mnie za to?
            Dziewczyny roześmiały się na moment. Kiedy sobie to teraz przypominam to myślę, że też musiały mieć nieźle pofajdane w głowie, bo przecież to wcale nie było śmieszne.
            - Cóż... jakoś nad ranem wtoczyłeś się nagle na parkiet nie wiadomo skąd i zacząłeś krzyczeć „eureka!, eureka!”. Kręciłeś sie w kółko i śmiałeś się jak obłąkany, a kiedy Szpikulec Johny próbował cię przytrzymać, złapałeś go za ramiona i zacząłeś się wydzierać jeszcze głośniej.
            - O cholera – zakląłem. Oczyma wyobraźni widziałem Archimedesa pędzącego nago ulicami Syrakuz, prosto z łaźni, z eureką na ustach.  – Wygląda na to, że zrobiłem z siebie głupka.
            - Nie aż takiego, jak ci się wydaje – powiedziała lekceważąco Sylwia. – W zasadzie było to nawet zabawne, szczególnie potem.
            - Potem? – spytałem z niedowierzaniem. – To było coś jeszcze?
            - A pewnie, że było. Kiedy wyrwałeś się z rąk Szpikulca zacząłeś krążyć między ludźmi i przekonywać ich, że coś znalazłeś... sama nie wiem, o co ci chodziło. W każdym razie byłeś bardzo natrętny.
            - Nazwałeś się Columbusem dwudziestego pierwszego wieku i największym z odkrywców – dodała Julia beznamiętnie wcale na mnie nie patrząc i tylko na moment podnosząc wpółprzymknięte powieki.. Przez sekundę wydawało mi się, że chciała na mnie spojrzeć, ale natychmiast odwróciła głowę do poprzedniej pozycji, jakby rozmyśliła się w ostatniej chwili. Zresztą, może było to tylko złudzenie? Stałem tak wgapiony w Julię i myślałem o naszym niezwykłym spotkaniu w kuchni. Badałem ją wzrokiem przypominając sobie jej zapach, i przez chwilę zdawało mi się, że znów go czuję; podziwiałem jej długie, ciemnokasztanowe włosy wypływające jak wodospad spod zimowej czapki na oparcie leżaka i pragnąłem znów dotknąć jej drżącego ciała ukrytego pod śpiworem. Moje myśli zapętliły się między nocą w kuchni, ciałem Julii, śpiworem i... wódką. I wtedy przypomniałem sobie dwie setki i niepełną półlitrówkę znalezione w szafce, i moją teorię sensu bytu, wymyśloną z ich pomocą.
            - Bo chyba rzeczywiście nim jestem... tym odkrywcą – wybąkałem niepewnie wyrywając się z transu.
            - Jasne – odparła Sylwia i wstała udając się w kierunku wnętrza domu. Przy samych drzwiach odwróciła się i dodała – Idę sprzątać, jak już zmarzniecie to przyjdźcie mi pomóc. Jest trochę roboty.
            Odwróciła się na pięcie i wyszła. Zostałem sam z Julią i nagle poczułem dziwne napięcie, jakbym na coś czekał, a zarazem bał się tego. Popatrzyłem na Julię – miała otwarte oczy i wpatrywała się spokojnie gdzieś w przestrzeń. Mimo to na jej twarzy dostrzegłem wyraz takiego samego napięcia, jakie rysowało się we mnie. Byłem onieśmielony jej obecnością, zupełnie na przekór temu, co działo się kilka godzin wcześniej. Ale właśnie... co tak naprawdę się działo? I co się stało? Musiałem się tego dowiedzieć i przerwać to krępujące milczenie. Między mną a Julią zaszło coś niezwykłego-wiedziałem to na pewno; to coś nagle zaczęło przyciągać mnie do niej jak magnes, mąciło myśli, i za nic nie mogłem temu zapobiec. Usiadłem na wolnym leżaku i owinąłem się pozostawionym przez Sylwię śpiworem. Zdawałem sobie sprawę, że od zimnego betonu mam zmarznięte stopy, ale jakoś zupełnie się tym nie przejmowałem.
            - Jak ci się podobał bankiet? – zagaiłem w końcu do Julii, z wysiłkiem wytrzymując jej wzrok.
            - Taki sobie – odpowiedziała cicho – Ale jak na bankiet został z tego spory bałagan.
            - Bo to był dobry bankiet i sporo się działo – rzekłem z uśmiechem.
            - Właśnie – odrzekła równie cicho jak poprzednio i wbiła wzrok w ziemię.
            Czułem, że rozmowa się nie klei, spróbowałem więc zmienić temat.
            - Nie jest ci zimno? – spytałem sam nie wiem dlaczego. Zastanawiałem się, skąd u mnie taka troska o Julię?
            - Trochę – odparła, ale tym razem przez jej usta przemknął uśmiech i natychmiast znikł. – Ale chcę jeszcze chwilę tu posiedzieć.
            - Tylko żebyśmy się nie przeziębili – powiedziałem, i znów poczułem, że zmierzam nie w tym kierunku, co trzeba. W końcu zdobyłem się na słowa, których i ja i ona oczekiwaliśmy.
            - Słuchaj, to co stało się w kuchni...
            - Nic się nie stało – powiedziała, wyraźnie patrząc mi w oczy.
            - Jak to nic? – oponowałem – Może dla ciebie pocałunek nic nie znaczy, ale dla mnie...-szukałem odpowiednich słów –  dla mnie było to całkiem przyjemne.
            Czułem, że balansuję na cienkiej linie.
            - Nie powiedziałam, że nie było przyjemnie. – znów jakby przez ułamek sekundy uśmiechnęła się – Tylko że...
            Nie musiała kończyć. Nagle olśniło mnie, jakby mroźne zimowe powietrze dotarło wprost do trzewi i rozbudziło umysł; poczułem, jak wielki gong budzi mnie z letargu. Mgła opadła, przypomniałem sobie wszystko. Ale Julia rozpędziła się już i – zupełnie nie w swoim stylu - mówiła dalej, jakby chciała wyrzucić z siebie długo tłumione emocje i słowa.
            - Tylko że na pocałunku się nie skończyło. Pozwoliliśmy sobie na nieco więcej, ale cieszę się, że nie zrobiliśmy nic głupiego. Potem zasnęłam, obok ciebie, ale kiedy ocknęłam się trochę później, ty zniknąłeś. Pomyślałam, że niezły z ciebie drań. Byłam pewna, że już obściskujesz się z inną, a przynajmniej, że całkiem o mnie zapomniałeś. Najpierw dobierasz się do mnie... no dobrze, pozwoliłam ci na to i sama też tego chciałam, tylko nie spodziewałam się, że zostawisz mnie samą w tej pustej kuchni!
            - Byłaś zazdrosna – powiedziałem ni to pytając, ni stwierdzając.
            - Byłam...- odrzekła.
            Jej słowa sprawiły, że poczułem kłucie w piersi. Zrozumiałem, jak bardzo zależy mi na Julii, chociaż wtedy, w nocy, alkohol i zmęczenie przytępiły te uczucia i nie do końca wiedziałem, co robię. Za to teraz odrzuciłem śpiwór i przyklęknąłem przy Julii. Ściskając jej kolana jąłem ją przepraszać.
            - Masz całkowitą rację, to nie było najlepsze posunięcie z mojej strony. Naprawdę wyszedłem tylko do toalety i zupełnie nie wiem, jakim cudem znalazłem się na dole. Wstyd mi za tę rewię, ale jeszcze bardziej wstyd mi za to, że cię zostawiłem.
            Przerwałem na chwilę, bo zauważyłem, że Julia trzęsie się w leżaku jak osika.
            - Ty drżysz z zimna!- wykrzyknąłem niemal-Lepiej chodźmy do domu.
            - To nie z zimna-odpowiedziała miękkim głosem.-Drżę bo... ty tu jesteś. Bo dotykasz mnie, bo mówisz i patrzysz na mnie.
            Przez moment przyglądała mi się, jakby szukała potwierdzenia, że na pewno jej słucham.
            Słuchałem. Słuchałem ze wszystkich sił, chociaż trudno było nie myśleć o tym, że we mnie też coś krzyczy.
            - Przyznam ci się do czegoś... – urwała.
            - Czekam z niecierpliwością - powiedziałem aby ją zachęcić, bo rzeczywiście umierałem z ciekawości. Cokolwiek miała mi do powiedzenia, było to wtedy dla mnie warte więcej niż cokolwiek na świecie.
            - Czy wiesz, dlaczego przyszłam wtedy za tobą do tej kuchni? Dlaczego przez pół godziny krążyłam nerwowo wypytując wszystkich o ciebie, zanim wreszcie cię odnalazłam? I czemu w końcu dałam ci włożyć dłoń pod moją bluzkę i byłam zła i zazdrosna gdy mnie zostawiłeś, a potem nawet wściekła, kiedy zeszłam na dół a ty latałeś jak wariat nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi, jakbyś wcale mnie nie widział?
            Pokręciłem przecząco głową.
            - Nie wiesz tego, i ja do niedawna też tego nie wiedziałam. Ale potem uświadomiłam sobie, że przyszłam tutaj, na tę imprezę tylko dlatego, żeby cię spotkać, tylko z tego powodu, że ty tu będziesz. I teraz już wiem. 
            Odczekała kilka sekund, które wydały mi się wiecznością odliczaną kolejnymi uderzeniami serca, a potem dokończyła jednym tchem:
            -Zrobiłam to wszystko, bo cię kocham.
            Teraz wszystko potoczyło się już dużo szybciej. Chociaż spodziewałem się usłyszeć coś w tym guście, bo wiedziałem już, że sam też ją kocham, to jednak milczałem jak zaczarowany. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu, bo naraz wezbrało we mnie tyle emocji i tyle słów, że zgromadzone wszystkie naraz, ugrzęzły mi w gardle. Julia wstała i coś powiedziała, ale dopiero po chwili dotarł do mnie dźwięk jej głosu. Wydał mi się jakiś rozpaczliwy, bezsilny, drżący.
            -Nic nie powiesz? - spytała, a kiedy nadal stałem z rozdziawionymi ustami nie odzywając się słowem, skrzywiła się rozpaczliwie i obróciwszy na pięcie szybkim, choć trochę chwiejnym krokiem runęła w stronę drzwi.
            -Wiedziałam-pochwyciłem jeszcze jej szept, a potem zniknęła mi z pola widzenia.
            Nagle przeszył mnie przenikliwy dreszcz i dotarło do mnie, że moje stopy zamieniły się w kawałek lodu. Byłem znów na Ziemi. Otrząsnąłem się z zadumy i wiele nie myśląc, ruszyłem w ślad za Julią . Jak w amoku przebiegłem przez drzwi, potem przez kuchnię, do największego pokoju, w którym Sylwia zajęta była sprzątaniem. Chciała chyba coś powiedzieć, ale kiedy ujrzała moją twarz zająknęła się i wybałuszając oczy wgapiła się we mnie. Zawróciłem do schodów i pobiegłem nimi dalej. Na półpiętrze poślizgnąłem się na jakimś papierze i wyrżnąłem piszczelem w drewniany kant schodka. Nie chcielibyście słyszeć, co wtedy wydobyło się z moich ust. Jednak mimo bólu, nie zwolniłem ani na chwilę. Wdarłem się na górę i zacząłem przeszukiwać pokoje, aż dotarłem do sypialni. Uchyliłem przymknięte drzwi i wsunąłem się do środka.
Wewnątrz panował półmrok. Zaciągnięte kotary nie przepuszczały światła, tylko przez szparę między nimi sączyło się ostrze światła i wydało mi się, że znów, jak przed paroma godzinami, zaczyna się zimowy, ponury poranek. Julia siedziała skulona na łóżku, tyłem do mnie. Twarz miała schowaną w dłoniach i szlochała cicho. Chyba nie słyszała, kiedy wszedłem, bo nawet nie drgnęła. Podszedłem powoli, szurając lekko stopami po podłodze, tak żeby zdała sobie sprawę z mojej obecności. Widocznie wtedy mnie usłyszała, bo wyprostowała plecy i delikatnie się rumieniąc, wierzchem dłoni otarła łzy z policzka. Usiadłem tuż przy niej i uśmiechnąłem się dając jej do zrozumienia, że wszystko w porządku i tym razem na pewno jej nie zostawię. Ona pierwsza mnie szukała, i przyszła do mnie, siedzącego w kuchni nad trzema butelkami z wódką, a teraz ja zrobiłem to samo, i zdałem sobie sprawę, że każda sekunda z nią jest cenniejsza niż wieczność bez niej, że każdy wieczór jest Julią, a Julia każdym wieczorem, że miłość sączy się we mnie jak światło padające na nasze twarze spomiędzy zasłon, jakby wskazując kierunek, w którym mamy iść. Poza tą chwilą, co zamknęła nas w sobie jak bańka mydlana szybująca w powietrzu, nie obchodziło mnie nic.
            - Julia – powiedziałem cicho, kładąc dłoń na jej ramieniu.
            Odpowiedziała spojrzeniem. Obróciła się i wtuliła we mnie tak mocno, jak jeszcze nikt przed nią się nie wtulał, jak gdyby była częścią mnie, nierozerwalną i ostateczną. Przekrzywiła głowę: w odbiciu jej oczu, jak w lustrze, tańczył blask zimowego słońca. Objąłem ją ramieniem i bezwiednie zanurzyłem się w cień jej włosów. Poczułem, jak łzy rozmazują mi obraz, więc ze wszystkich sił zacisnąłem powieki, aby ani jedna z nich mi nie uciekła. Bo były to łzy szczęścia.
            - I co teraz? - spytała niemal bezgłośnie. Dotknąłem jej włosów. Przez ciemność usłyszałem swój własny głos.
            - A teraz- szepnąłem muskając ustami jej usta- powiedz to jeszcze raz.

VIII. AŻUROWY ABAŻUR CZYLI COŚ SIĘ STAŁO
Nic nie trwa wiecznie. Nawet bóg może umrzeć, jeśli nie będzie już nikogo, kto w niego wierzy. Nawet wieczność nie jest wieczna, bo kto potrafi ją sobie wyobrazić w ciągu krótkiego życia? Wieczności nie ma.
To żałosne, ale skoro nawet bóg, choć jest ponoć boski i wielki, może umrzeć, tak jak greccy i rzymscy bogowie, którzy swego czasu byli nieśmiertelni, to co powiedzieć o miłości, która jest na wskroś ludzka? Miłość moja i Julii była szybka, burzliwa, bezpodstawna, naiwna i dozgonna. Jej zgon nastąpił bardzo szybko, reszta była jedynie próbą reanimacji. Mimo wszystko długo nie mogłem się z tego wszystkiego otrząsnąć, aż któregoś ranka, na początku któregoś roku szkolnego do naszej klasy dołączyła Magda. Wystarczyło, że spojrzałem na nią, jak lekko speszona stoi przy tablicy, przed nami wszystkimi wgapionymi w nią ciekawskimi oczami. A potem nieśmiało szepnęła „cześć”, i natychmiast znalazło się mnóstwo rzeczy, które chciałbym jej powiedzieć, o które chciałbym ją zapytać, które chciałbym usłyszeć, i które w ogóle mnie nie obchodziły. Zadurzyłem się w niej na dobre i wierzcie mi-to było zadurzenie od pierwszego wejrzenia. Zacząłem krążyć wokół niej jak cień, albo jak wierny pies, który wcale nie potrzebuje smyczy, bo dobrze wie, gdzie jest jego miejsce. Podczas lekcji wciąż szukałem jej wzrokiem, a na przerwach trzymałem się blisko niej i podsłuchiwałem o czym mówi z koleżankami. Na każdym kroku starałem się wypaść jak najlepiej i prężyłem się jak paw, jak by od tego wszystko zależało. Był we mnie jakiś pierwotny instynkt, który podpowiadał mi co mam robić i który dawał mi siłę do działania. Jakiż byłem szczęśliwy, kiedy śmiała się z mojego żartu i jakiż smutny, kiedy nie przychodziła na lekcje. Długo brakowało mi odwagi, w końcu jednak zaprzyjaźniliśmy się na tyle, że byłem gotów powiedzieć jej o wszystkim, co czuję.
Umówiliśmy się na spotkanie.
Umówiliśmy się na spotkanie późnym popołudniem w parku obok centrum handlowego. Nie było to może miejsce zbyt romantyczne, ale za to mało krępujące-no i oboje mieliśmy blisko. Tak naprawdę nie było to też centrum handlowe, takie, jakie możemy spotkać dzisiaj-ze szklanymi ścianami, klimatyzacją i ruchomymi schodami. Wtedy było to po prostu miejsce, w którym można było kupić parę istotnych dla przeżycia rzeczy-trochę żarcia, papierosy, żarówki, blok milimetrowy, żelazko, patelnię, cięte kwiaty, wódkę, używaną lutownicę, podręczniki szkolne, klej do drewna i lody. Dla nas jednak było ono pępkiem świata i chętnie tam chodziliśmy, kiedy akurat nie mieliśmy nic lepszego do roboty.
Na miejsce spotkania przyszedłem dziesięć minut przed czasem aby nie kazać na siebie czekać. Minąwszy stragany i budki wdarłem się na alejkę kluczącą pomiędzy drzewami, a przeszedłszy kilka kroków znalazłem wolną ławkę i usiadłem. Miałem chytry plan, który nie mógł się nie udać, ponieważ był prosty jak wzór na pole koła. Z grubsza przedstawiał się on tak: najpierw pospacerujemy trochę po parku i pogadamy o różnych nieistotnych głupstwach, jak na przykład gdzie planujemy spędzić wakacje, albo o tym kto na przerwach lekcyjnych zawsze sępi papierosy za winklem. Potem zaproszę ją na piwo do jakiejś przytulnej knajpki w rynku, najlepiej do takiej z nastrojową muzyką, miękkimi fotelami z czerwonej skóry, w które można zapaść się jak w puch, i z punktowym oświetleniem starodawnych lamp w ażurowych abażurach, zręcznie omijającym te miejsca, w których zakochani ważą losy swego intymnego świata. W kieszeni miałem dwie dychy i bilety na tramwaj. To powinno wystarczyć-pomyślałem. Usiądziemy w jakimś kącie, powspominamy, upijemy się lekko, a wtedy pocałuję ją w policzek. Ona uśmiechnie się i odwzajemni pocałunek. Spodziewałem się, że wrócimy na tyle późno, aby musieć jechać nocnym tramwajem. Wiedziałem, że będzie pełno ludzi i będziemy musieli stać, jedną ręką trzymając się uchwytów, a drugą obejmując się nawzajem. Och, nie mam bladego pojęcia skąd przyszły mi do głowy takie historie, ale czułem jakąś przedziwną moc odgadywania, jak Sherlock Holmes, Hercules Poirot albo Philip Marlowe z powieści Chandlera. Oczyma wyobraźni widziałem, jak odprowadzam ją do domu. Przy furtce ona odwraca się do mnie, dziękuje za miły wieczór i całuje drugi raz, tym razem w usta. Potem umawiamy się do centrum handlowego na piątek na lody gałkowe z polewą malinową, i rozstajemy się cali szczęśliwi. Ponieważ plan ten nie miał słabych punktów (w końcu myślałem nad nim  od śniadania), mimo podekscytowania, poczułem się spokojniej i pewniej. Gdybym rzeczywiście był Holmesem, pewnie zagrałbym teraz na skrzypcach lub skosztował odrobiny opium, a jako Marlowe zapaliłbym papierosa i popił szklaneczką brandy, albo podkręcił wąsa, jak Poirot,  ale nie byłem żadnym z nich, pozostało mi więc tylko zwykłe czekanie.
Kątem oka zacząłem obserwować parkowe ścieżki i rosnące wzdłuż nich krzaki, jakbym bał się, że za chwilę wyłoni się z nich wściekła Julia i przyłapie mnie in fra granti. To dopiero byłby obciach. Co chwilę oglądałem się za siebie, albo podrywałem się na nogi i uważnym partyzanckim wzrokiem lustrowałem okolicę.
Ni przyjaciół, ni wrogów.
Potem znów siadałem na ławkę i nerwowo przygryzałem wargi. Godzina spotkania nadeszła i przeminęła, a Magdy nie było. Zacząłem się niepokoić. Do przygryzania warg doszło jeszcze pstrykanie palcami, jakbym chciał nagle wypstryknąć Magdę z pomiędzy nich.
-Przestań, po co te nerwy?- strofowałem sam siebie.-Nigdy nie widziałeś dziewczyny? Zachowujesz się jak jakiś pieprzony podlotek, a nie jak prawdziwy, szesnastoletni mężczyzna!
Wmówiłem sobie, że jednak jestem Marlowem i że stoję na czatach. Z jakiegoś powodu zależało mi, aby zobaczyć Magdę pierwszy-pewnie dałoby mi to przed spotkaniem niejaką przewagę. Nie chciałem, by wzięła mnie z zaskoczenia.
W końcu ujrzałem ją w oddali. Już wyciągałem ręce w górę, aby jej pomachać, kiedy zobaczyłem, że nie jest sama. Tuż obok niej szła jakaś dziewczyna. To mocno nadwerężyło mój plan nie-do-nadwerężenia. Wytężyłem wzrok i zrobiło mi się słabo. To była Patrycja, największa plotkara w szkole. Mówiliśmy na nią Plotka, co zawsze strasznie ją irytowało. Wszyscy wiedzieli, że jakakolwiek informacja, która dotrze do uszu Plotki, wróci po kilku dniach w postaci niesamowitej, oryginalnej, intrygującej bzdury. Jako źródło informacji Plotka była lepsza niż internet, lepsza niż Agencja Reutera i dużo lepsza niż Polska Agencja Prasowa. Była niewyczerpaną kopalnią wiedzy o najintymniejszych i najbardziej osobistych sprawach wszystkich, którzy choć trochę ją znali, i pewnie sporej części tych, którzy nigdy nie mieli z nią nic wspólnego. Kiedy podeszły bliżej zdałem sobie sprawę, że obie pchają przed sobą rowery. A zatem nici z knajpy. Nie będzie miękkich kanap i ażurowych abażurów lamp na drewnianych stolikach. Nie będzie intymnej atmosfery. A przecież to tak pięknie brzmi-ażurowy abażur. Mimo, że fakt ten do reszty zrujnował moje zamierzenia, postanowiłem nie dawać za wygraną. Pogadam z nią, nawet jeśli mielibyśmy rozmawiać o regulowaniu przerzutek w jej rowerze.
-Cześć-powiedziałem do Magdy, kiedy podeszły bliżej. Starałem się nie patrzeć na Plotkę.
-Cześć- odparła.-Długo czekasz?
-Nie, niedługo.-skłamałem- Właściwie dopiero przyszedłem.
Poczułem się dziwnie stremowany i wbiłem ręce w kieszenie dżinsów. W jednej z nich namacałem spinacz biurowy. Nie miałem pojęcia, skąd się tam wziął, ale zacząłem się nim nerwowo bawić, obracając go w palcach albo próbując zgiąć na pół, co często zdarzało mi się na nudnych lekcjach. Może mam w sobie krew przywódców pradawnych barbarzyńskich plemion, którzy ponoć każdego ranka dla sportu i zademonstrowania swej tężyzny fizycznej rozginali kilka żelaznych końskich podków? (Skąd mam takie informacje? Z komiksów o Asterixie?). Domyślałem się, że nawet jeśli to prawda, to tej krwi nie ma we mnie zbyt wiele.
-To dobrze że nie musiałeś na nas zbyt długo czekać-powiedziała. Staliśmy przez chwilę w milczeniu. W końcu ciszę przerwała Plotka.
-Słuchajcie-rzuciła swoim nieznośnym głosikiem-Podobno babki od fizyki nie będzie do końca roku, bo idzie na chorobowe.
Dopiero teraz zauważyłem, że żuła gumę. Strasznie przy tym mlaskała. Co chwilę jej usta otwierały się jak śluza i zamykały, a pomiędzy tymi krótkimi zdarzeniami z Plotki wytryskiwały słowa niczym z fontanny i obryzgiwały nas od stóp do głów jak jesienne błoto.
Popatrzyłem na Magdę i chciałem coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedziałem co. Pragnąłem pozbyć się Plotki, żebyśmy mogli zostać z Magdą sam na sam.
-Zajebiście, co?- nie dawała za wygraną Plotka. Może się mylę, ale wydawało mi się, że od jej mlaskania z całego parku pouciekały wiewiórki.
-Skąd wysysasz swoje opowieści?- spytałem poirytowany- Podejrzewam, że z wielkiego palca u nogi?
Obruszona Plotka pokazała mi język. Jeden zero dla mnie.
-A tym co tam robisz?- spytała zawadiacko skinąwszy podbródkiem w stronę mojego przyrodzenia. Kiedy sobie to teraz przypominam, widzę siebie, jak stoję zgarbiony w tamtym parku, a jedna z moich rąk porusza się rytmicznie w przedniej kieszeni jeansów, w zaledwie kilka centymetrów od linii rozporka. Zaczerwieniłem się i szybko wyszarpnąłem dłoń ze spodni. Dziewczyny zachichotały.
-Spinacz-powiedziałem cicho, unosząc w palcach kawałek pogiętego drutu. Tak, czy siak, zrobiło mi się głupio. Było jeden-jeden.
-Dajcie spokój-odparła pobłażliwie Magda patrząc na nas karcącym wzrokiem, po czym zwróciła się do mnie.-Lepiej powiedz, dlaczego chciałeś się ze mną spotkać.
Spojrzała na mnie z ciekawością, a ja szukałem właściwej odpowiedzi. Bezmyślnie gapiłem się na przerzutkę w jej rowerze.
-Myślałem, że przyjdziesz sama-odrzekłem w końcu.- Chciałem z tobą porozmawiać.
-Przykro mi, że cię rozczarowałam, ale wcześniej byłyśmy umówione z Pati na przejażdżkę. Pomyślałam, że jedno nie przeszkadza drugiemu.
-Aha-rzuciłem bez sensu i miałem wrażenie, jakby ziemia usuwała mi się spod nóg. Przez chwilę szybowałem bezwiednie w dół, leciałem i leciałem, zupełnie nie panując nad tym gdzie jestem i co robię. Trwało to może sekundę lub dwie, ale wystarczyło, żeby splątać mi myśli. Znowu wgapiłem się w jej rower i zauważyłem że nie ma powietrza w tylnym kole.
-Masz flaka-powiedziałem wyciągając palec w kierunku tylnej obręczy roweru.
-O kurczę-rzekła z przejęciem Magda.
-Pewnie najechałaś na jakąś szyszkę-dodała Plotka z przekonaniem. Słysząc to tylko skrzywiłem się z niesmakiem.
-Albo coś takiego...-dodała spoglądając na mnie. Boże, jak ja jej nie lubiłem.
-Możesz mi pomóc?-spytała słodko Magda. Oboje wiedzieliśmy, że mogę jej pomóc równie łatwo, jak nie potrafię odmówić, ale postanowiłem nie oddawać za darmo mojej męskiej przydatności.
-Pewnie-odrzekłem z uśmiechem-ale jak obiecasz mi, że pójdziemy jutro we dwójkę na lody do centrum handlowego. Tylko we dwójkę-dodałem.
-Dobrze...-zaczęła niepewnie-Och nie! Właśnie przypomniałam sobie, że obiecałam mamie wybrać się z nią na zakupy.
-Nie możesz tego przełożyć?- spytałem z nadzieją w głosie.
-Nie bardzo. Zawsze robimy zakupy w czwartek, żeby uniknąć piątkowego tłoku. Moja mama bardzo nie lubi kolejek.
-W porządku-odparłem. Było to w dużym stopniu zrozumiałe-na świecie raczej niewiele jest osób, które lubią stać w kolejkach. Jeśli była to wymówka, to kiepska, dlatego postanowiłem brnąć dalej.
-Jeśli jutro idziesz na zakupy-zagadnąłem- to w takim razie w piątek po południu powinnaś być wolna. Możemy pojechać zaraz po lekcjach. Oczywiście ja stawiam-dodałem z animuszem.
-W piątek jadę do babci na cały weekend-powiedziała, tym razem z pewnością w głosie. Zbiła mnie tym z tropu, chociaż gwoli prawdy, jak dotąd wszystkie tropy, którymi próbowałem podążyć, okazywały się ślepymi uliczkami.-A może po prostu powiesz mi to, co chciałeś mi powiedzieć?
-Nie mogę- odpowiedziałem.-Miałbym wrażenie, że mówię przez megafon.
Widziałem, że zrozumiały aluzję. Plotka po raz kolejny z wściekłością pokazała mi język. Magda zaś tylko przewróciła oczami, a potem schyliła się po coś i wlepiła we mnie wzrok.
-W takim razie-powiedziała stanowczo wyciągając w moim kierunku smukłą dłoń-W takim razie napompuj mi rower.
Zdruzgotany chwyciłem pompkę z jej dłoni i uniknąwszy spojrzenia czarnych oczu zacząłem robić swoje.
-Tylko mocno, żeby nie sflaczało zanim dojadę do domu-dodała.
Skończywszy oddałem pompkę, dziewczyny zaś jakby na sygnał gwizdka złożyły nóżki swoich bicykli i wskoczyły na siodełka.
-Pogadamy w szkole-rzuciła na odchodne Magda, po czym z wysiłkiem ruszyła przed siebie.
Gapiłem się, jak odjeżdżała. Jej plecy malały z każdą sekundą, a ja czekałem czy jeszcze się odwróci. Nie zrobiła tego. Niejako zamiast, usłyszałem nieprzyjemny zgrzyt łańcucha, kiedy próbowała wrzucić wyższy bieg.
Pomyślałem, że rzeczywiście powinna wyregulować przerzutkę.

Magda była naprawdę świetną dziewczyną, ale problem polegał na tym, że kiedy siedziałem z nią w parku, mimo wszystko wciąż myślałem o Julii. I na odwrót. Siedząc z Julią na łóżku w jej małym pokoju, chciałem być jednocześnie z Magdą. I na odwrót. I znowu. I tak dalej. Przez jakiś tydzień byłem gdzieś między kończeniem jednego związku a rozpoczynaniem drugiego, który właściwie zaczął się jeszcze przed tym pierwszym, i naprawdę nie wiedziałem, czego chcę. Już nigdy nie powiem kobiecie, żeby szybciej kupowała buty, bo wiem, co to znaczy być niezdecydowanym. (Pewnie i tak to zrobię). Za każdym razem jedna część mnie chciała natychmiast wyjść, podczas gdy druga za wszelką cenę pragnęła zostać. Byłem w rozterce, w próżni i naprawdę nie miałem pojęcia, co się ze mną do cholery dzieje. Stojąc wieczorem w oknie wypalałem kilka papierosów w ciągu godziny lub dwóch, a potem długo nie mogłem zasnąć, bo kręciło mi się w głowie a serce waliło mi jak młotem. Musiał to być dla niego dość wszechstronny wysiłek-fajki i fakt, że byłem zakochany w dwóch dziewczynach jednocześnie. I jeszcze to, że żadna z tych miłości nie była dostatecznie silna, by zwyciężyć.
Za to chyba obie były papierowe.
Musiałem przyznać przed samym sobą, że tak naprawdę nigdy nie wiadomo, czy przeżywane właśnie uczucie jest akurat tym jedynym i najlepszym. Uznałem, że kto tak myśli musi być człowiekiem albo płytkim, albo takim, który jeszcze nigdy nie doznał rozczarowania. Pomyślałem, że taki ktoś musi też być cholernie szczęśliwy. Kiedyś Ziołas zapytał mnie podczas jednej z wielu poważnych rozmów o życiu o dziewczynę, w której byłem wtedy naprawdę zakochany.
-Myślisz, że to ta?- powiedział.
Jego słowa były krótkie i celne jak nokautujący cios boksera. Musiałem przyznać, że było naprawdę dobre pytanie. Nie żebym idealizował Ziołasa- człowiek jak każdy inny, ale...
-To naprawdę dobre pytanie- odparłem.-Przecież takich rzeczy nigdy nie wie się z całą pewnością. Kiedy się kocha, to zawsze wszystko sprawia wrażenie dokładnie takiego, jakie ma być. Piękno prawdziwej miłości polega właśnie na tym, że za każdym razem jest ona tak samo naiwna. Tak, jakbyśmy nie chcieli pozwolić dorosnąć drzemiącym w nas dzieciom.
Przerwałem na moment, a ponieważ Ziołas również milczał, jakby czekając na puentę, ciągnąłem dalej.
            -Powiem tylko tyle, że chcę, aby wszystko trwało takie, jakie jest teraz. A jeśli coś ma się zmienić, jeśli nawet zmieni się cały świat i upłynie tyle czasu, że w tanich chińskich budzikach od handlarzy z podziemnych przejść po raz kolejny skończą się baterie, chcę byśmy mimo wszystko pozostali tacy sami. Jeżeli pod koniec życia, siedząc w upalny letni dzień w fotelu na działce będę – trzymając ją za rękę – patrzył jak dojrzewają w słońcu nasze pomidory, wtedy będę pewien, że to ta.
Obaj zwiesiliśmy głowy i przez chwilę wpatrywaliśmy się w ciemniejącą pod naszymi stopami ziemię. Wyobraziłem sobie skąpane w promieniach słońca warzywa, w które ze szczęściem w oczach wpatruje się para zmęczonych staruszków. Wierzyłem, że życie może być aż tak zabawne.
-Nigdy nie pozwolę przerobić moich pomidorów na keczup-powiedziałem w końcu. Ziołas odwrócił się powoli w moją stronę, spojrzał niepewnie i ponownie spuścił wzrok. Po chwili wyjął papierosy, zapalił jednego, zaciągnął się i wypuścił dym.
-Ja też-odrzekł.
Widziałem, jak znad jego głowy powoli odpływa w przestrzeń siwa chmura.
-No dobra-rzucił w końcu przerywając milczenie.-Ale przecież musisz wiedzieć czy kobieta, z którą się zadajesz, będzie chciała prać ci skarpetki, gotować obiady i sprzątać w mieszkaniu?
-Już o tym rozmawialiśmy-odparłem pewnym głosem, jakbym był na to przygotowany-Na razie jemy kotlety i bigos, które przywozi od matki zawsze kiedy wraca z domu. Za każdym razem, gdy odbieram ją z dworca i chwytam bagaże, wiem, że one gdzieś tam są, wciśnięte w słoik po ogórkach, zawinięte w folię aluminiową albo upchane do plastikowego pojemnika. Czuję ten cholerny ciężar aż nadto wyraźnie.
-Czyli ona nie potrafi gotować?
-Uczy się.
-Ha, ha!
-Ja też się uczę-zaoponowałem.- W gotowaniu staram się zawsze być trochę gorszy od niej. To trzyma mnie na bezpiecznej pozycji. Tylko że ona nie bardzo ma na to wszystko ochotę. Twierdzi, że za każdym razem, gdy najdzie mnie chętka na coś bardziej wyrafinowanego, z pomocą przyjdzie nam jej matka. Będzie musiała jeździć do niej co najmniej raz w miesiącu.
-Chyba nie jesteś z tego zadowolony?- spytał z przekąsem.
-Powiedziałem jej, że gdybym chciał całe życie jeść kotlety jej matki, to bym się ożenił z jej matką, i że nie ma innego wyjścia jak nauczyć się wspaniale gotować.
-I nie dostałeś w gębę?- zaśmiał się Ziołas.
-Atmosfera był przyjazna-odparłem.
-Więc jednak nie dostałeś w gębę-stwierdził rozczarowany.
-Nie. Na obiad dostałem odgrzanego schabowego jej matki z własnoręcznie obranymi i ugotowanymi ziemniakami. Potem sam pozmywałem talerze. A najdziwniejsze jest to, że niczego nie żałuję i że smakowało wybornie.
-Cholera, chyba naprawdę się zakochałeś-odrzekł ze zdziwieniem Ziołas.
-Nie dramatyzuj. Bardzo możliwe, że się zakochałem, ale to jeszcze nie powód do paniki. Ludziom przytrafiają się gorsze rzeczy.
-Jakie rzeczy?- spytał z ironicznym odcieniem w głosie.
Znów celne pytanie, ale z zadowoleniem stwierdziłem, że przeczytałem zbyt dużo książek, aby nie móc na nie odpowiedzieć.
-Żółtaczka zakaźna-rzuciłem z poważną miną po chwili namysłu.
­            -Żółtaczka zakaźna?- Ziołas popatrzył na mnie z niedowierzaniem.-Dlaczego akurat żółtaczka?
-Niby skąd mam to wiedzieć? Pewnie dlatego, że miłość przytrafia się tak samo często, jak żółtaczka zakaźna.
-No tak-zgodził się Ziołas. Coś mu wszakże nie pasowało, bo po chwili odezwał się znowu.
-To chyba jednak nie jest to samo- powiedział.-Na żółtaczkę możesz się zaszczepić, a na miłość nie.
-Możesz się zaszczepić tylko na niektóre odmiany żółtaczki, a każda z tych pozostałych może cię zabić. Tak samo jest z miłością. Na nią z resztą też jest szczepionka. Nawet bardzo wiele szczepionek.
-Wymień choć jedną, a gotów jestem ci uwierzyć.
-Telewizor.
-Telewizor?-powiedział z oburzeniem Ziołas.-Jak telewizor może być lekarstwem na cokolwiek? To czyste wariactwo.
-To najgenialniejszy pomysł, jaki znam.-odparłem.-Wyobraź sobie, że codziennie zamykasz się w domu, żeby oglądać telewizję. Jedyną twoją przyjemnością jest gapienie się w ekran. Oglądasz informacje ze świata i kraju, prognozy pogody, mecze, programy kulturalne, teleturnieje, ogłoszenia wyborcze i tok szoły oraz mnóstwo, mnóstwo reklam. Z biegiem czasu stajesz się coraz lepszy w tym, co robisz. Znasz na pamięć wszystkie reklamy i połowę filmów, potrafisz oglądać trzy programy na raz, i nie możesz zasnąć bez głosu tej blondwłosej prezenterki z drugiego kanału. Nikt do ciebie nie przychodzi, i ty też nikogo nie odwiedzasz. Nie ma tu miejsca na miłość. Obok pracy, alkoholu, nieświeżego oddechu i znacznej nadwagi, telewizja jest najlepszym lekarstwem na miłość.
-To się nie nazywa telewizja tylko samotność.-Twarz Ziołasa znów wykrzywił grymas rozczarowania.
Tym razem musiałem przyznać mu rację.
-Oczywiście- powiedziałem.- Oczywiście, że to samotność. Na miłość nie ma lekarstwa, nie ma żadnej tabletki w jakimkolwiek kolorze, którą mógłbyś połykać codziennie, żeby się zakochać.
-Albo żeby się odkochać-odparł.
-Albo żeby się odkochać-potwierdziłem.- Być może przy odrobinie szczęścia i pomysłowości mógłbym cię przekonać, że istnieje jakieś antidotum, ale dać się przekonać to jednak nie to samo, co uwierzyć. Za dzień, tydzień, albo miesiąc obudziłbyś się rano tylko po to by stwierdzić, że to wszystko jedna wielka bzdura.
Ziołas zamyślił się na moment, a potem jego twarz rozpromieniła się.
-To smutne-wyjąkał ze śmiechem, sięgając po fajkę.
-To wspaniałe-odrzekłem ze smutkiem.

Tak więc rozstałem się najpierw z Julią, a potem z myślą o niej, czym kolejny raz dowiodłem swojej niedojrzałości. Nie wziąłem żadnej cudownej tabletki, nie wróciłem do dawnej dziewczyny, ani nie znalazłem nowej. Chcę powiedzieć, że byłem sam jak palec, i chyba oddałoby to charakter sytuacji. Wprawdzie pięć palców każdej dłoni u zdrowego człowieka to aż nadto, by żaden z nich nie czuł się samotny, ale przecież i one nie są wszystkie takie same. Czułem się jak kciuk, wygięty w drugą stronę i jakiś taki inny, niepotrzebny. Czułem, że odstaję od reszty, że coś ze mną nie tak. (To nie miało brzmieć sentymentalnie, ale właśnie tak brzmi). A ja tylko chciałem znaleźć kogoś takiego, jak ja, niech by nawet był wygięty i odstający jak ja, abyśmy mogli się do siebie dopasować i abyśmy mogli się nawzajem rozumieć. Gdyby ktoś spytał mnie wtedy, dlaczego tak się dzieje, odpowiedziałbym, że c`est la vie, takie jest życie, chociaż wcale nie chciałem, żeby takie było.
Po tylu miłosnych perturbacjach, w których uniesieniu zawsze w końcu towarzyszyło rozczarowanie, zaufaniu zdrada, a namiętności lód, pojąłem wreszcie, o co w tym wszystkim chodzi. Zrozumiałem, że nie ma emocji, które nie przemijają, nie ma takich słów, które raz powiedziane, są już na zawsze prawdziwe, i nie ma takich czynów, które do końca świata pozostaną uczynione i niezmienne. Dotarło do mnie, że to, co dziś jest prawdą, jutro może być kłamstwem, i nie była to wcale przyjemna świadomość. To było takie okropne, jakbym po dobrym filmie został sam w kinie, i ocknąwszy się zobaczył, że wszyscy sobie poszli, i pozostałem tylko ja wśród pustych foteli. Ostatni gasi światło. Może to dlatego, że zawsze wszystko chciałem przeżywać do końca, wydobywać z sytuacji, jakie niosło życie tyle, ile się tylko da. Najgorsze jednak było towarzyszące mi stale nieodparte wrażenie, że znów naiwnie wdepnąłem w głęboką kałużę.

Wtedy coś się stało.
Coś się do cholery musiało stać – ze mną i z moimi myślami. Nie powiem, że nie mogłem jeść czy spać po nocach, bo wcale tak nie było. Co dzień opychałem się na potęgę i spałem jak suseł, a mimo to nie mogłem zaznać spokoju. Czegoś mi brakowało, czegoś, co nadało by sens mojemu życiu. Miałem wrażenie, że życie przecieka mi przez palce, i gdzieś w środku ziała we mnie niezmierna pustka. Ratując resztki dobrego samopoczucia coraz częściej zaglądałem do knajp i klubów rozrzuconych po całym mieście jakby po to, bym nie stał w miejscu chcąc zwiedzić je wszystkie. Wraz z Izajaszem, Ziołasem i innymi ludźmi, którzy mieli poważny i niepodważalny powód do picia i rozrywki, jakim była młodość, zbieraliśmy się w umówionym miejscu i czasie i szliśmy robić to, co było do zrobienia.
Tak to już jest, że najważniejszą opowieścią w życiu mężczyzny jest zawsze opowieść o kobiecie. Naciskając klamkę drzwi do którejkolwiek z knajp zawsze czuliśmy, jak burzy się w nas krew. Tam, gdzieś na dole czy na górze czekały na nas One. Wtedy, w najgłębszych zakamarkach naszych męskich genów, odnajdywaliśmy na kilka godzin sens istnienia. Siadywaliśmy w jakimś wolnym zakątku klubu i zamawialiśmy alkohol. Nie patrząc na siebie i tylko z rzadka rozmawiając sączyliśmy piwa, paliliśmy papierosy i gapiliśmy się na dziewczyny, które wraz z upływem czasu stawały się coraz piękniejsze. Nieraz ruszaliśmy na parkiet, ale dopiero w stanie przyzwoitej nietrzeźwości, wataha wygłodniałych wilków, pospolite ruszenie czerwonej na pijanych gębach szlachty, z tępymi szabelkami w drżących rękach. Tańcząc na trzeźwo czułem się bowiem jak w jakiejś nienaturalnej pozie, czułem że przyciągam niezdrową uwagę ludzi z którymi nie chciałem mieć nic wspólnego, a już na pewno nie chciałem, żeby mnie oceniali. Widziałem siebie w ich oczach, swoje biodra i stopy, swoje ręce i twarz, i było to jakby tańcem przed lustrem, ale znacznie mniej przyjemne. Lustereczko, powiedz przecie...
            Coraz bardziej maślanym wzrokiem, i coraz bardziej rozzuchwaleni, wypatrywaliśmy obiektów pożądania, a gdy wreszcie je odnajdywaliśmy, ruszaliśmy do boju. Partyzanci miłości. Arsenał nawiązywania kontaktu był w nas niewyczerpany. Można było ocierać się w tańcu, chwycić za biodra, można było zagadać w kolejce do baru a potem postawić drinka, można było przysiąść się do stolika. Jest rzeczą niepojętą, że spośród milionów atrakcyjnych sposobów, jakie przychodziły nam do głowy, przynajmniej trzy czwarte okazywały się rażąco nieskuteczne. Nie raz wracaliśmy na tarczy, jak bohaterowie przegranej bitwy. Jak starożytni wojownicy Imperium Rzymskiego, kiedy niechcący zdarzyło im się zapuścić na nieznane, zareńskie tereny dzikich Germanów, od których zawsze dostawali po dupie.
            -Są trzy sposoby, żeby zrozumieć kobietę-mawiał niekiedy Izajasz, gdy po godzinie lub dwóch powracał rozczarowany niepowodzeniem.-Niestety, żaden z nich nie działa-dodawał zaraz potem. Ale i tak wielokrotnie powtarzaliśmy ten sam rytuał, i choć nikt nie mówił o tym głośno wszyscy wiedzieli, że na dłuższą metę nie ma to sensu.
-Zawsze to lepiej, niż gdybyśmy mieli smarować swoje ciała farbą i z pióropuszami na głowie tupać wokół ogniska jak czerwonoskórzy wojownicy-dodałem- albo ubrani w skóry dzikich zwierząt przez całą noc prężyć się i walić w bębenek jak mężczyźni z czarnoskórych plemion dzikiej Afryki czy Australii.
A może właśnie to by podziałało?- zastanawialiśmy się, ale ostatecznie odrzucaliśmy ten pomysł z braku skór dzikich zwierząt.
Tak już jest, że w miarę upływu życia mamy przed sobą coraz większą przeszłość, i coraz mniejszą przyszłość, i być może dlatego w końcu nadchodzi taki moment, w którym chwytamy się każdej okazji, która może coś jeszcze zmienić. W gruncie rzeczy myśleliśmy, że szczęściu, jeśli ma nas spotkać, trzeba pomóc, nawet jeśli szanse były marne. Prowokowaliśmy sytuacje, w których coś się może zdążyć i był w tym jakiś niewzruszony upór i niezachwiana nadzieja, choć nie sądzę, aby-jak twierdzą niektórzy- miało to coś wspólnego z koniecznością przetrwania gatunku i spłodzenia jak największej liczby zdrowych potomków, który to obowiązek ciążył na nas-samcach. Fakt faktem, nawet jeśli nic się nie działo, i zostawało tylko randez-vous sam na sam z popielniczką i kuflem piwa, a potem z poczuciem beznadziejności opuszczaliśmy lokal, to i tak widzieliśmy, że już niedługo będziemy tu znowu.
            Wychodziliśmy zwykle w porze zamknięcia klubów, mając dość alkoholu, którego mieliśmy nie pić, i papierosów, których mieliśmy nie palić. Wraz z innymi niespełnionymi seksualnie samcami toczyłem się po chodniku, wymęczony tańcem i dymem.
            -Może się starzeję-zagadnąłem któregoś razu Ziołasa.- Czasem mam wrażenie, że moja chwila już minęła.
            -Nie gadaj głupot-odpowiedział z oburzeniem.-Nie dziś, to jutro.
            -Jutro, pojutrze, za tydzień, miesiąc, za rok. Może w następnym życiu. Wierzysz w reinkarnację? Jak sobie pomyślę o tych wszystkich wydanych pieniądzach i zmarnowanym czasie to wydaje mi się, że lepiej by było, jakbym został w domu.
            -Tak, ale co byś potem opowiadał wnukom na starość o swoim życiu-że przesiedziałeś je w domu?
            -Na razie nie zanosi się na wnuki.-odparłem.
            - I całe szczęście. Powinieneś się z tego cieszyć-odpowiedział, wytrącając mi tym samym z ręki wszystkie argumenty. Widząc moje zmieszanie, wyjął paczkę papierosów i poczęstował mnie jednym.
            -Zapal sobie-powiedział takim tonem, jakby było to lekarstwem na wszystkie dolegliwości.
            -To lekarstwo na wszystkie dolegliwości-dodał po chwili.
            Pomyślałem, że ma cholerną rację.
            Pewnego dnia, po całych dwóch, okrąglutkich jak piłeczka ping-pongowa miesiącach bez nikotyny, znów zapaliłem papierosa w oknie mojego pokoju. Nawet nie czułem zimna, choć to już wieczór i koniec listopada. Latarnie świeciły i rozmywały się w siąpiącym deszczu, a roztopiony śnieg spływał po dachówkach jak lukrowa polewa po brzegu ciepłego jeszcze ciasta. Było mi błogo i cudownie, pięknie i spokojnie. Znów nie zauważyłem skroplonej na parapecie wody i zmoczyłem rękaw bluzy. Znów walczyłem z dymem, który zawsze stara się wlecieć do środka. Nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na pytanie, w jaki sposób mogłem nie palić. Przecież ja to kocham.
            Zaraz potem przyszło mi do głowy, że to jednak niczego nie rozwiązuje.
            -Co mam zrobić?-w yjąkałem sam do siebie, patrząc na dogasający horyzont.-Co mam zrobić, żeby poczuć się szczęśliwy? I czy w ogóle mogę coś zrobić?
            Pamiętam, jak kiedyś, kiedy nie paliłem już całe dwa, okrąglutkie jak piłeczka ping-pongowa dni, postanowiłem odwiedzić Ziołasa. Gdy dotarłem na miejsce otworzył mi drzwi i zaprosił do środka.
            -To co, herbatki?- zagadnął jak gdyby nigdy nic, kiedy znaleźliśmy się w jego pokoju.
            -Co masz na myśli?- spytałem, niepewny aluzji.
            Ziołas popatrzył na mnie z ukosa i przez moment jakby ważył w myślach odpowiedź.
            -No cóż.. he, he.-chrząknął w końcu.-Nie chciałbym cię rozczarować, ale miałem na myśli po prostu herbatę.
            Starzejesz się-pomyślałem i uśmiechnąłem się lekko. Nie uszło to jego uwadze.
            -Co jest?- spytał przekornie.
            -Eh, nic..-odparłem.-Po prostu wyobraziłem sobie ciebie jako sześćdziesięcioparoletniego, stetryczałego emeryta, siedzącego przed telewizorem w niemodnym sweterku i popijającego herbatkę w niedomytej szklance.
            -No tak...-odparł w zamyśleniu-No tak. Teraz to jest śmieszne, ale wydaje mi się, że nie będzie takie, kiedy już się stanie. Sam nie wiem. Zobaczymy. W każdym razie przypomnij mi to za jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt lat.. Ale, ale! Żeby uskutecznić ten najdłuższy w naszym życiu dowcip, teraz musimy skosztować naparu. Polecam ci kurację herbacianą-to lekarstwo na wszystkie problemy!
            -Zdawało mi się, że ostatnio mówiłeś tak o czymś zupełnie innym, ale mniejsza o to. Masz jakieś smaki do wyboru?
            -Mam różne-odparł z dumą i nie mówiąc nic więcej skinął głową, bym szedł za nim.
            Chciałbym móc rzec, że wtedy on ujął w ręce kandelabr i w migotliwym półmroku poprowadził mnie wąskimi korytarzami w nieznanym kierunku, ciągle dalej i dalej, w ciszy tak absolutnej i ciężkiej, że nawet nasze kroki wydawały się przytłumione i jakieś takie nierzeczywiste. Chciałbym móc powiedzieć, że powiódł mnie, jak Adso z Imienia róży, ku najskrytszym tajemnicom europejsko-azjatyckiej cywilizacji, ku najstarszym księgom, gdzie na kruchych pergaminowych kartach kryją się tajemne przepisy na wszystkie dolegliwości. Ale on najzwyczajniej w świecie zaprowadził mnie do kuchni, po czym otworzył jedną z szafek i-wciąż milcząc-wskazał palcem jej zawartość. W środku piętrzyły się przeróżne kolorowe kartonowe pudełka, woreczki i folie, co najmniej kilkanaście rozmaitych gatunków herbaty.
            -Wybierz co chcesz- zaproponował wreszcie, a następnie wodząc palcem wzdłuż półek zaczął je wymieniać tak szybko, że przy końcu nie wiedziałem już o czym mówi.
            Były tam liście zielonej herbaty z lekką nutą goryczki, i herbata czerwona, pewnie malinowa. Była zwykła Yunan, a także Assam z żółtym czajniczkiem i Assuan z indyjską boginią odprawiającą mantrę na tekturowym opakowaniu, jak również Earl Grey o cholernie intensywnym aromacie niezależnym od jakości, a poza tym grejpfrutowa, poziomkowa i leśna w różnych odmianach, każda sypana lub ekspresowa, a nawet kwiatostan lipy oraz liść szałwi na ból gardła czy oparzenia. Zdumiony ilością smaków, zapachów i barw przez moment wahałem się, po czym wybrałem malinową.
            -Doskonały wybór!- rzekł z przekonaniem, choć nie wątpię, że powiedziałby tak bez względu na to, czego bym sobie zażyczył.
            Pijąc  herbatę i gadając przegraliśmy dwie partie szachów. W zasadzie to ja przegrałem, ale ważna była ta herbata, bo czułem jej wyraźny i świeży smak i byłem dumny, że zamiast torturować moje kubki smakowe dymem, dostarczam im zgoła innych wrażeń.
            Potem, kiedy zbierałem się do wyjścia, Ziołas, mimo że nie czuł się najlepiej, wziął psa na wieczorny spacer i poszliśmy na stadion. Milcząc minęliśmy pętlę tramwajową, potem poszliśmy wzdłuż zielonej, metalowej siatki. Po drodze zapalił fajkę, ja odmówiłem. Ale nie będę zgrywał bohatera-było cholernie ciężko. A chwilę później – już na stadionie – zajarał drugą. Wtedy już nie starczyło mi sił, i zajarałem również. Jak mawiał poeta: Rzucić palenie? To banalne-robiłem to tysiące razy. Może bym i wytrzymał, ale nie chciałem, bo wydawało mi się, że fajka pasuje jak ulał do szczerej i poważnej rozmowy, jaką wtedy przeprowadziliśmy. Rozmowy o dziewczynach, przyszłości, lękach, celach – o życiu. Było cholernie zimno.
            - Kurczę, wiedziałem, że znów to zrobię-powiedziałem, ale ta aprioryczna wiedza nie dała mi ani krzty satysfakcji.-Gdybyś nie miał fajek, to bym nie palił-dodałem. Szkoda mi było tych dwóch miesięcy ciężko wypracowanej abstynencji, które właśnie zmiąłem i wrzuciłem do kosza jak kartkę wyrwaną z brudnopisu.
            - Nie ma to jak, kumple – powiedział Ziołas  z ironicznym uśmiechem na ustach-Zawsze pomogą.
            -W sumie nie chodzi wcale o ciebie, ani o nikogo innego-powiedziałem po chwili namysłu.-To jest bardziej jak... tik nerwowy. Właśnie tak! Wsuwasz dłoń do kieszeni, bo wiesz, że gdzieś tam jest paczka. Wyjmujesz ją powoli, z namaszczeniem – jednocześnie uświadamiasz sobie, jak dobrze znasz ten gest i już wiesz, czym się skończy- potem otwierasz wieczko, liczysz papierosy i stwierdzasz, że znów za dużo wypaliłeś. Ale i tak zaczynasz rytuał od nowa: wyjmujesz fajkę, wkładasz ją do ust, krzesisz ogień, zaciągasz się. A na końcu wypuszczasz dym i przez chwilę masz uczucie spokoju i spełnienia, jakby nagle uleciały z ciebie wszystkie złe emocje. To wszystko jest jak odruch, jak nerwowy tik, powtarzany wciąż od nowa z nadzieją, że rozładuje piętrzące się w tobie napięcie.
            -Papierosy niszczą układ nerwowy-skwitował Ziołas.- Tak mówi medycyna.
            -Tak, wiem, do cholery-żachnąłem się.-Ale robią to w takim samym stopniu, jak codzienne życie. Tym wszystkim pewnym siebie naukowcom  z ciężkimi brylami na głowach siwych tam, gdzie nie sięga łysina, tym doktorom i profesorom przez pół życia pozamykanym na cztery spusty w niedotlenionych gabinetach wydaje się, że stworzyli przepis na nieśmiertelnego człowieka. Mówią: nie pal, nie pij alkoholu, prócz odrobiny czerwonego wina do obiadu, jedz świeże owoce i warzywa, pij wodę, uprawiaj pływanie. Potem znajdź sobie żonę lub męża i módl się, a będziesz żył wiecznie. Ale to wszystko bzdura. Gdybym miał przestrzegać ściśle tych wszystkich zasad, kosztowałoby mnie to tyle nerwów, że niechybnie padłbym na zawał jeszcze przed trzydziestką. I to ma być nieśmiertelność?
            -Wygląda na to, że masz rację-odparł Ziołas.- Przecież kiedyś ludziom nawet by do głowy nie przyszło, że jest coś takiego, jak piramida żywieniowa. Zimą jedli mięso zwierząt, które były na tyle głupie, żeby dać się zabić i usmażyć na ogniu, a tylko latem dodawali do tego  coś niecoś z zieleniny. Tak to musiało wyglądać, przynajmniej do czasu, aż nauczono się uprawiać to i owo, a potem robić mrożonki i konserwy.
            -Właśnie w tym rzecz- dodałem.-Ten cały zdrowy tryb życie został chyba wymyślony na użytek dzisiejszego społeczeństwa. Chodzi o to, by nadrobić stres związany ze stylem życia, uzupełnić cząstkę siebie zostawioną w biurze albo fabryce, albo spotkać się na lanczu, żeby pogadać o interesach. To znowu wygląda jak jakiś nerwowy odruch. Wielki Społeczny Tik Nerwowy.
            -Rzecz jasna zdajesz sobie sprawę, że to bluźniercze słowa?- spytał Ziołas w końcu.-Właśnie rozbiłeś w puch fundamenty współczesnego świata.
            -Jasne, ale chciałem to powiedzieć.
            Obaj na moment zamilkliśmy.
            -Dlaczego w ogóle poruszyłeś ten temat?- odezwał się w końcu Ziołas.
            -Po prostu chciałbym to powiedzieć w mojej książce, którą piszę. A w zasadzie w kolejnym rozdziale, bo kilka już mam.
            -Piszesz książkę?- zdziwił się.-A masz już tytuł?
            Nie, nie mam jeszcze tytułu-pomyślałem. Przyszło mi do głowy, że nawet nie wiem jeszcze dokładnie o czym chcę pisać. Popatrzyłem na tlącą się w mojej dłoni resztkę papierosa.
            -Oczywiście, że mam tytuł-odparłem w końcu.
            -Jaki?-Ziołas wyraźnie nie mógł doczekać się odpowiedzi. Wypuściłem z płuc ostatni dymek i popatrzyłem na niego znacząco.
            -Tiki nerwowe-powiedziałem.
            Rzuciłem niedopałek na ziemię i przydeptałem go piętą.
            Skończyłem rytuał.
            Tik nerwowy został zaspokojony, mnie zaś ogarnęło poczucie niewysłowionego zadowolenia.

Z tego, co wiem, w moim życiu tiki nerwowe obecne były od zawsze. Miałem je w przedszkolu, w szkole podstawowej i średniej, i oczywiście na studiach. Nawet teraz, kiedy piszę te słowa, nie mogę się ich pozbyć. Czy miałem je także w żłobku, do którego chodziłem jako jeden z niewielu moich ówczesnych rówieśników, tego nie wiem. Podejrzewam jednak, że nic takiego nie mogło się zdarzyć, ponieważ miejsce to zapamiętałem mgliście jako najprzyjemniejsze na ziemi i raczej wątpię, by znalazły się tak jakiekolwiek powody do zdenerwowania. W zasadzie można było niemal cały dzień leżeć w wygodnym łóżku lub spędzać czas w bawialni. Gapienie się w nowy, ekscytujący świat i odkrywanie go stanowiło zajęcie fascynujące i pochłaniające bez reszty. Nie stresowało nas ani przymusowe leżakowanie w południe, ani nawet załatwianie się trzy razy dziennie-po śniadaniu, obiedzie i podwieczorku- do ustawionych w równiutkim rzędzie i zawsze tak samo nocników. Jeśli już, to jedynym odruchem nerwowym było sikanie w pieluchę bez ostrzeżenia, przynajmniej na początku, ale wcale się tego nie wstydzę, bo wtedy wszyscy tak robili, i jeżeli robiłem tak również ja, nie musiało to od razu oznaczać jakiejkolwiek słabości.
W każdym razie żłobek, którego miałem zaszczyt być wychowankiem, był oazą spokoju. Mieścił się w starym budynku gdzieś z początku dwudziestego wieku, wielkiej willi z kilkoma ostro ściętymi dachami, z których każdy opadał w innym kierunku. Pomiędzy nimi, na wysokości strychu wystawały małe  okna, a na dole, tam, gdzie urywała się krawędź dachu, okna były większe i miały wielkie drewniane okiennice. Zapewne zamykano je na noc, choć nigdy nie byłem tam o tak późnej porze, by z całą pewnością móc to stwierdzić. Ściany na dole do pewnej wysokości również były wyłożone drewnem, ciemnym jak mahoń (ale w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych w Kraju Nad Wisłą to na pewno nie mógł być mahoń). Budynek położony był jak gdyby w wielkim dole, w kotlince na skrzyżowaniu kilku ruchliwych ulic nieopodal pętli tramwajowej, nie tak znowu daleko od centrum miasta. Nie była to ta sama pętla tramwajowa, obok której mieszkałem później, choć i tam, w podobnie starym, ale dużo mniej klimatycznym budynku, mieściło się coś na kształt żłobka czy przedszkola. Ten mój leżał jednak, jak już wspomniałem, w wielkim dole, niczym w leju po bombie, a mimo to do jego wnętrza można się było dostać tylko idąc najpierw w dół, a potem w górę po szerokich schodach, prowadzących wprost na taras, a w końcu do eleganckich, drewnianych dwuskrzydłowych drzwi znajdującego się za nimi salonu. Leżał w dole, a jednak tam, gdzie jego strome dachy spotykały się, tworzyły szpiczasty wierzch, który wystawał wysoko ponad powierzchnię ulic. Wszystko to razem, w mojej dziecięcej wyobraźni nadawało mu kształt pałacu, jakiegoś zaklętego dworu albo zamku czarodzieja, pełnego tajemnic i skarbów.
Kiedy już jako dorosły facet trafiłem przypadkowo w tamtą okolicę, postanowiłem rzucić okiem na mój stary żłobek. Spodziewałem się, że go zburzono, przerobiono na supermarket lub coś podobnego.
Nic z tych rzeczy.
Budynek stał jak dawniej, jak gdyby wykazywał nadzwyczajną odporność na przemijanie i wszelkie zmiany, i przez to znowu wydał mi się czarodziejski i niezwykły. Prawdę mówiąc został przerobiony na hotel, ale oznaczało to tylko tyle, że przed wejściem wisiała inna tabliczka, a plac, na którym się zwykle bawiliśmy, zamiast ławek i parkanów, zajmowały teraz samochody hotelowych gości. Pomyślałem, że to dobrze, że są rzeczy, które nie zmieniają się wcale albo prawie wcale mimo upływu lat. Cieszyłem się, że wciąż wywołują wspomnienia, jakby były zarazem ich pomnikiem i źródłem-żywym, istniejącym, niezmiennym.
Chociaż, kiedy stałem tak na skrzyżowaniu ulic, patrząc w dół zrozumiałem, że coś zmieniło się na pewno. Tym czymś byłem ja, i nie wątpię, że byli tym także ci wszyscy, z którymi po raz pierwszy budowałem domki z klocków, a zimą tarzałem się w śniegu. Wtedy nasz świat był ograniczony płotem, otaczającym teren wokół żłobka, i nie interesowało nas, co jest po jego drugiej stronie. Wydawało nam się, że jesteśmy częścią jakiegoś snu, że żyjemy w enklawie poza zwyczajną rzeczywistością, a czas płynie gdzieś daleko z boku. A teraz patrzyłem na to wszystko z drugiej strony, za plecami słyszałem warkot samochodów i krzywiłem nos od ich spalin, dostrzegałem ludzi ciągnących chodnikiem i tłoczących się obok przystanku, dziury w jezdni, huk tramwajów i zmiany świateł i poczułem, że nigdy w życiu nie chciałbym mieszkać w tym miejscu. W zamyśleniu włączył mi się jeden z moich tików i zacząłem nerwowo zwijać w palcach koszulkę: chwytałem ją dwoma palcami lub między dłonie i od dołu, tuż przy szwie, zwijałem ją w górę, tworząc coś w rodzaju rulonu. Czasami podwijałem ją aż do klatki piersiowej, a potem odwijałem w dół i zwijałem znowu, odwijałem i zwijałem. W końcu, kiedy koszulka stawała się rozciągnięta i wygnieciona, dawałem sobie spokój.
Popatrzyłem jeszcze raz na pochylone dachy żłobka, odwinąłem koszulkę do pozycji wyjściowej i uciekłem stamtąd czym prędzej.
W przedszkolu sprawa nie przedstawiała się już tak różowo. Jedną z niewielu rzeczy, jakie pamiętam z tamtego okresu, oprócz piosenek o zwierzątkach i wierszyków o jabłuszkach wpadających do fartuszka, jest straszliwy obraz jednej z przedszkolanek-pani Heli. Pani Hela była stara, miała pomarszczoną skórę, siwe potargane włosy i zawsze głośno krzyczała. Kiedy coś przeskrobaliśmy wydzierała się na nas i chwytała za włosy lub za koszulkę, i naprawdę trudno było ją uspokoić. Wymyślała nam różne kary, ale chyba nie mogła zrozumieć, że nikt z nas się ich nie boi, ale za to wszyscy boimy się jej. Nie wiedzieliśmy, czego nie wolno, za to wiedzieliśmy doskonale co denerwuje panią Helę. Każdego ranka przed wyjściem do przedszkola pytałem mamę, która z przedszkolanek będzie się nami dzisiaj zajmować, i jeśli była to pani Hela, opierałem się jak mogłem, bałem się i płakałem na samą myśl o spędzeniu dnia w przedszkolu, i robiłem wszystko, żeby tylko nie musieć tam iść. Kilka razy nawet zdołałem postawić na swoim.
Po jakimś czasie, kiedy od starszych kolegów dowiedzieliśmy się, że Niemcy byli źli i napadli kiedyś na Polskę, przezwaliśmy panią Helę „Helgą”. Używaliśmy tego określenia za każdym razem, kiedy byliśmy pewni, że nas nie słyszy i nie będzie mogła nas ukarać. Patrząc na nią mieliśmy skojarzenia z czymś w rodzaju Baby Jagi z bajki o Jasiu i Małgosi. Byliśmy pewni, że-gdyby zaszła taka potrzeba-wrzuciłaby nas do pieca i upiekła żywcem. Jeśli miałbym obwiniać kogoś o przyczynienie się do powstania moich tików, to Helga byłaby pierwszą osobą, do której wysłałbym list gratulacyjny.
Chociaż, szczerze mówiąc, bałbym się, że mnie odnajdzie, okrzyczy i wytarga za włosy.
Dużo później dowiedziałem się, że Helga odeszła na emeryturę, a przy okazji wyszło na jaw, że kiedyś straciła syna w wypadku samochodowym i potem przez długi czas leczyła się na nerwicę. Poddana długotrwałym stresogenom Helga była dokuczliwa i nieznośna. Któregoś dnia, kiedy życie u jej boku stało się zbyt uciążliwe, jej mąż wyskoczył z mieszkania przez balkon z garścią ubrań pod pachą i szczoteczką do zębów w tylnej kieszeni dżinsów. Helga nigdy więcej go nie widziała. Wkrótce potem wielu spośród mieszkańców osiedla zaczęło zabudowywać swoje balkony. Stawiali ścianki z nowoczesnego, przezroczystego plastiku, montowali kraty, albo po prostu za pomocą desek i gwoździ łączyli ze sobą kilka starych okien. Być może próbowali w ten sposób ratować swoje małżeństwa. Kiedy pewnego razu zobaczyłem idące parami młodsze dzieciaki z mojego dawnego przedszkola pomyślałem, że nawet nie wiedzą, jak wielkie mają szczęście.
Z niemal całkowitą pewnością mogę stwierdzić, że w szkole podstawowej moje tiki były już w pełni ukształtowane. Do zwijania koszulki doszło jeszcze pulsowanie ścięgna po prawej stronie szyi, i było to o wiele gorsze, bo nie dawało się tak łatwo pozbyć. Najdłużej trzymało mnie to przez ponad miesiąc i żywiłem wówczas pełne obaw przekonanie, że zostanie mi to już na stałe. Na szczęście po pewnym czasie samo przeszło i byłem wtedy szczęśliwy jak nigdy.
Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się, że naprawdę mogło nie przejść, a wszystko przez jedną lekcję.
Przez lekcję plastyki w siódmej klasie.
Nauczycielka tego przedmiotu była na pozór całkowitym przeciwieństwem Helgi. Ułożona i spokojna, cicha i zasadnicza, niczym nie zdradzała kłębiących się w niej myśli. Do szkoły przychodziła zawsze ubrana w dopasowane spodnie i elegancką koszulę, a jej długie, czarne, wypielęgnowane włosy lśniły świeżością. Była niskiego wzrostu, a chociaż na jej twarzy rzadko gościł uśmiech, w nikim nie wywoływała złych emocji. Jeżeli gdzieś w niej tkwił zalążek szaleństwa, to tym czymś były oczy. Nigdy nie można było w nich wyczytać nic konkretnego, ale zawsze było to coś czego nie mogłem pojąć i czego w gruncie rzeczy się bałem. Zdradzało ją tylko to, nic więcej. Na plastyce rysowaliśmy zawsze to samo, najczęściej wycinaliśmy zwierzęta z papieru lub lepiliśmy z plasteliny członków rodziny. Wszystko było w jak najlepszym porządku, dopóki pewnego dnia w szkole nie wybuchła afera. Na jednej z lekcji pani od plastyki z sobie tylko wiadomych powodów, ogarnięta szałem, kazała uczniom wyjąć czarne kredki i na białych kartkach rysować krzyże odwrócone do góry nogami. Sama chwyciła za kredę i malowała je na tablicy. W pewnym momencie jedno z dzieci podniosło rękę i zapytało:
- Proszę pani, a czemu te krzyże mają być do góry nogami?
Nauczycielka odwróciła się od tablicy, zaczęła tarmosić swoje czarne włosy i krzyknęła:
- Ku chwale szatana!
Dzieci przeraziły się i zaczęły rysować, ale dwoje z nich z nich odmówiło, twierdząc, że szatan jest zły i nie będą rysować nic, co się z nim wiąże. Wówczas nauczycielka podeszła do drzwi i przekręcając zamek oznajmiła:
-Nikt nie wyjdzie, dopóki nie narysuje tego, co każę.
A kiedy tamtych dwoje wciąż siedziało bez ruchu, podbiegła do jednego z nich, chwyciła nożyczki i zagroziła, że obetnie mu palce. I nie czekając na odpowiedź, cięła ostrym metalem, i choć rana nie była głęboka, to na białą kartkę spadły krople krwi. Wtedy chyba coś w niej drgnęło, bo odsunęła się blada jak chusteczka, po czym otworzyła drzwi i patrząc na uczniów zamglonym wzrokiem, kazała im się wynosić.
Dzień wcześniej miała z nią lekcję moja klasa i pomyślałem wtedy, że dziwnie byłoby pewnego dnia pójść do szkoły i wrócić bez palców, albo nawet w ogóle nie wrócić. Nerwy, nerwy... Przed każdą lekcją plastyki włączałoby mi się ścięgno w szyi, ale za to nie mógłbym już zwijać koszulki. No bo jak to zrobić bez palców?
Jednak w tej historii najlepsze jest to, że po kilku dniach plastyczka zjawiła się w gabinecie dyrektora szkoły i zaczęła przepraszać, tłumacząc się trudną sytuacją osobistą i utrzymującym się z tego powodu od kilku tygodni napięciem psychicznym. Została przyjęta z powrotem. Na szczęście po tygodniu sama odeszła i tym razem słuch po niej zaginął. Został tylko artykuł w gazetce osiedlowej. Ta, która przyszła po niej była naprawdę fajną babką, i chyba tylko jej zawdzięczam, że do końca życia nie będę się bał brać do ręki czarnej kredki.
Mimo wszystko nie przypominam sobie, bym od tego momentu choć raz narysował krzyż, lub przynajmniej miał na to ochotę.

To właśnie myślałem, stojąc z Ziołasem wśród pustych trybun stadionu sportowego. Dotarło do mnie, że zmieniłem się, i wciąż zmieniam się na nowo, a jednocześnie zmieniają się inni. Ci, których znałem od lat, nagle mogli się stać dalecy i obcy, a ci, do których zawsze czułem świadomy dystans, znienacka zjawiali się w moim życiu. Próbując pojąć to wszystko, starałem się odnaleźć odpowiedź na tylko jedno dręczące mnie pytanie, ponieważ tylko ona mogła mi na powrót oddać wiarę w siebie, sens istnienia, cel życia. Zadałem je sobie pewnego popołudnia, spacerując po pokoju w całkowitym zamyśleniu. Pytanie to, po odarciu go ze zbędnych frazesów, przez które wyjątkowo często gubi się właściwy aspekt wypowiedzi, okazało się bardzo proste.
-Co tu się, kurwa , dzieje?- wyrzekłem głośno przewracając oczami.
Wtedy poczułem na sobie czyjeś spojrzenie. Odwróciłem się na pięcie i spostrzegłem matkę stojącą w drzwiach pokoju. Jednocześnie stwierdziłem, że zarówno ja, jak i wszyscy bohaterowie moich opowieści zawsze obracają się na pięcie, jakby był to jedyny i najlepszy sposób na zmianę kierunku patrzenia, albo ucieczkę z literackiego kadru.
-Ja tylko przyszłam powiedzieć, że obiad już gotowy-rzekła z wyrzutem.-Ale z tobą już nawet nie można porozmawiać, bo od razu „kurwa”. I to do własnej matki!
Wyglądała tak, jakby miała się za chwilę rozpłakać.
-Cooo?Ja przecież nie mówiłem do ciebie!- odparłem pospiesznie.
Widziałem, jak się zmieszała, bo na moment jej twarz wyciągnęła się w ordynarnym grymasie, jakby próbowała na siłę zmazać z niej dopiero co przeżyte emocje.
-Co nie znaczy, że masz używać brzydkich słów-powiedziała pewnym głosem i odwróciwszy się na pięcie wycofała się, zamknąwszy za sobą drzwi.
Ten ruch zirytował mnie bardzo.
Tak bardzo pragnąłem zrozumieć to wszystko, co się działo w środku i na zewnątrz mnie, że dość szybko moja ciekawość została zaspokojona. Niejako rozczarowując mnie okazało się wkrótce, że ja po prostu stałem się dorosły. Dorosły, a co za tym idzie odpowiedzialny, rozważny, coraz mniej spontaniczny, za to bardziej ułożony i przewidywalny. Wkurzało mnie to, bo spodziewałem się jakiegoś skomplikowanego, ale rozwiązywalnego problemu, po pozbyciu się którego byłbym zdolny do takiego życia, jakie prowadziłem dawniej-pełnego entuzjazmu, zdziwienia i niewinnych błędów. Zastanawiałem się, czy to możliwe? Czy kiedykolwiek jeszcze odważę się wypić w parku tanie wino, a potem wrócić do domu udając całkowitą trzeźwość? (Szpikulec Johnny powiedział mi, że swój pierwszy krok w dorosłość uczynił, kiedy przestał pić tanie wina. A przestał je pić, kiedy podrożały ponad 4 złote).Czy choć raz znajdę w sobie tyle niesubordynacji, by zalecić się do jakiejś nieznajomej dziewczyny, a potem umówić się z nią nie wiedząc nawet, jak ma na imię?
A może znów nazrywam róż w klombie przed blokiem, na kartce w cienkie linie, wyrwanej ze szkolnego zeszytu napiszę „kocham cię”, zaniosę przed drzwi ukochanej, nacisnę dzwonek i ucieknę co sił w nogach?
Zastanawiając się nad tym, uśmiechnąłem się smutno sam do siebie. Joseph Heller, po przeżyciu drugiej wojny światowej, napisaniu 9 znakomitych książek i spłodzeniu kilkorga dzieci powiedział, że nareszcie wie, kim chciałby być, gdy dorośnie: Gdy dorosnę, chciałbym być małym chłopcem.
Odpowiedź jest, jak zwykle, prosta.

IX. TAŃCZĄC W BIAŁYM GARNITURZE


            Jesienią tego roku złamałem nogę.
            Właściwie to ją skręciłem. Czy zdaję sobie sprawę, że nie brzmi to jak sensacyjny nagłówek z gazety, nie wywołuje żadnego głupkowatego grymasu twarzy w stylu wow! ani no co ty!? Tak, zdaję sobie, ale dla mnie to z pozoru błahe wydarzenie było nad wyraz brzemienne w skutkach. Innymi słowy: fakt, że Chrystus urodził się jakieś 3 lata przed narodzeniem Chrystusa, nie ma dla mnie absolutnie żadnego znaczenia, natomiast fakt, że tego listopadowego dnia wspomnianego anno domini kupowałem bilet tramwajowy w kiosku pod przejściem podziemnym, wywarł trwały w pływ na moje życie.
Kiedy pochyliłem się ku zobojętniałej kioskarce, w oddaleniu, przez oszkloną witrynę, niemal całkowicie zabarykadowaną podrzędną kolorową prasą, spostrzegłem Julię. I można by tłumaczyć, że gdybym się nie pochylił, że gdybym stał prosto i nie ugiął mojego wątłego ciała przed wątpliwym majestatem zielono-żółtego loga Ruchu, ale jednak zrobiłem to-zrobiłem nieodwracalnie.
Szła sama, kierując się w stronę schodów, prowadzących na powierzchnię, do jednego z przystanków. Na ramieniu trzymała klasyczną czarną torebkę ze sztucznej skóry, a w niej zapewne milion różnych nieprzydatnych, i niezbędnych na każdą okazję maneli. Nagle coś we mnie wezbrało, jakby ktoś wpompował we mnie dziesięć litrów kawy wprost z ekspresu ciśnieniowego albo podłączył do kroplówki z amfetaminą. Zalała mnie fala ciepła i zakręciło mi się w głowie. Zanim rzuciłem kioskarce garść drobnych, chwyciłem bilet i  popędziłem w stronę Julii poczułem jeszcze, że serce zamiera we mnie, a potem w ułamku sekundy zaczyna bić jak oszalałe, jakby chciało wyrwać się z piersi. Kawałek mięsa pod moimi żebrami szaleńczo tętnił życiem, niczym centrum miasta w godzinach szczytu. To było jak gong zrywający bokserów do walki, niezwykły sygnał, który sprawia, że zaciskają rękawice, biorą głęboki oddech i w jednej chwili są gotowi na wszystko. Ruszyłem biegiem, próbując jak najszybciej przebyć dzielący nas dystans-jakieś pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt metrów-zanim zniknie mi z oczu i wsiądzie do tramwaju, który na pewno powiezie ją gdzieś daleko stąd i daleko ode mnie.
            -Julia!- zawołałem, ale nie dosłyszała mnie. Zwiększyłem tempo, czując pulsującą we mnie energię.
-Julia!- krzyknąłem po raz drugi. Tym razem byłem pewien, że doszły jej moje słowa, ale w tym samym momencie wyrósł przede mną szeroki i obrzydliwie pomalowany filar, podtrzymujący sklepienie podziemnego przejścia. Julia na chwilę zniknęła mi z oczu. Przerażony, że zaraz ją zgubię, próbowałem zręcznym ruchem wyminąć przeszkodę, lecz w tym samym momencie zahaczyłem czubkiem buta o wystającą granitową płytę chodnikową i poczułem, że tracę równowagę. Najpierw przemknęła przeze mnie szybka i niecenzuralna myśl na temat władz gminnych, które budują pomniki zamiast chodników i szklane fontanny zamiast porządnych dróg, potem usłyszałem chrupnięcie w nodze, a gdy te dwa pierwsze etapy upadku miałem już za sobą, wyrżnąłem  głową w wyrosły przede mną kamienny filar. Uczyniwszy to, bezwiednie odbiłem się od betonowej przeszkody i rozpostarłem się na ziemi jak długi. Naraz pociemniało mi w oczach, do ust napłynęła ciepła ślina i zobaczyłem wszystkie gwiazdy. Dosłownie wszystkie. Leżąc na chodniku w centrum miasta, między tymi wszystkimi obcymi ludźmi wokół mnie, wpatrywałem się w wirujące nade mną Gwiazdę Północną i Casiopeię, widziałem Mały i Wielki Wóz, serfowałem po drodze mlecznej wymijając pulsary i supernowe. Czułem zapach mgławic. Z rozpostartymi ramionami szybowałem po nieboskłonie jak Gagarin, jak pies Łajka, który nie rozumie gdzie jest, po co, i jak się tu znalazł, chociaż wie, że jest przepięknie. Miarą jasności gwiazdy jest tak zwana wielkość gwiazdowa. Im mniejsza wartość wielkości gwiazdowej, tym jaśniejsza jest gwiazda-przypomniałem sobie nie wiadomo skąd. Tak, bez wątpienia byłem Gagarinem i byłem Łajką, ale było w tym jeszcze coś innego, coś lepszego. To były miliony... nie!- miliardy gwiazd i gwiazdeczek: mrugały ku mnie nawet te najmniejsze i najbardziej błahe, te na które tylko kochankowie zwracają uwagę leżąc na trawie i trzymając się za ręce w ciepłą, lipcową noc. A wszystkie one migotały tak jasno i wyraźnie, i uśmiechały się do mnie.
Byłem zachwycony!
Miarą jasności gwiazdy jest tak zwana wielkość gwiazdowa...

-Bredzi.-usłyszałem nad sobą i otworzyłem oczy. Otaczał mnie tłum gapiów. Nie wiedziałem czy śmieją się ze mnie, czy mi współczują, i nie obchodziło mnie to.
-Nic  panu nie jest?- spytał ktoś.
-Nie... w porządku-odparłem niepewnie.-Po prostu potknąłem się i…
-Może pan wstać?
Chwyciłem jakąś okutą w szary sweter rękę wysuniętą z tłumu. Podniosłem się i syknąłem z bólu. Prawa noga kłuła mnie jak diabli gdzieś w okolicy kolana, a pod okiem czułem ogromnego guza. Dotknąłem go, ale nie było krwi. Tyle bólu i żadnej krwi, to wyraźnie bez sensu-pomyślałem. Zawiedziony  niewykorzystaniem potencjału dramaturgii tej sceny otrzepałem ubranie i spróbowałem zrobić krok.
-Au!- jęknąłem i już wiedziałem, że nie jest wesoło. Jakaś para pomogła mi odzyskać równowagę chwytając mnie z obu stron pod ramię.
-Tu za rogiem jest szpital-powiedział chłopak-Ma pan szczęście w nieszczęściu. Odprowadzimy pana.
-Za czym pan tak gonił?- spytała z przejęciem w głosie dziewczyna.
-Aaa… za tramwajem-wyjąkałem. Jak ognia chciałem uniknąć konieczności zaznajomienia ich z faktem, że tak naprawdę chodziło o dziewczynę. I to jaką dziewczynę! Byłą dziewczynę! Z głębi mej kulturowej świadomości wydobyłem przeświadczenie, że wiąże się to z pewnym rodzajem wstydu. Nie mam pojęcia dlaczego tak pomyślałem, tak po prostu było. -Nie chciałem, żeby mi uciekł-dodałem po nieco zbyt długiej chwili. Nie wypadło to zupełnie szczerze i nigdy nie dowiem się na pewno czy mi uwierzyli i nie obchodzi mnie to. Popatrzyli tylko na siebie i wtedy jedno z nich odparło:
-Jeśli mamy zdążyć, to zawsze zdążymy. Nie ma co się spieszyć.
-Wiem-powiedziałem cicho, choć wcale nie byłe tego taki pewien.
Powlekliśmy się chodnikiem aż do przeszklonych drzwi szpitala, po czym windą na drugie piętro, do zatłoczonej poczekalni. Zostawiwszy mnie tam chłopak i dziewczyna ulotnili się jeszcze szybciej, niż się pojawili. Czasem myślę, że wcale ich tam nie było. Nie zdążyłem im nawet podziękować.
Byłem zły na siebie za nieporadność. Jeszcze przed chwilą czułem moc i entuzjazm i... może coś jeszcze. Skłamałbym, gdybym rzekł, że chciałem tylko zamienić kilka szybkich, niewiele znaczących słów, zapytać o stare, dobre czasy, lub po prostu chwilę na nią popatrzeć. Skłamałbym mówiąc, że przez tę ulotną chwilę nie byłem jak pies, z wywalonym jęzorem buszującej we mnie chuci nie pragnąłem rzucić się na Julię, wytarmosić jej pośladki, przygnieść swoim ciężarem, ślizgać się po jej spoconej z gorąca i podniecenia skórze, usłyszeć jak jęczy.  Skłamałbym, więc nie kłamię – byłem psem, chciałem tarmosić, ślizgać się i usłyszeć. Teraz jednak, w dusznej poczekalni izby przyjęć, nie było już we mnie ani energii, ani entuzjazmu, ani chuci, była za to wściekłość i rozczarowanie. Nieco jeszcze zamglonym wzrokiem omiotłem teren wokół mnie, jak gdybym mógł jeszcze dostrzec Julię, wyłowić ją z tłumu, wypatrzeć w kącie pomieszczenia lub pod filarem, lecz i ona zniknęła.


Szpital pachniał historią i środkami dezynfekcyjnymi na bazie alkoholu.
Ponieważ nie byłem umierający, przez jakąś godzinę nikt się mną nie interesował. Widziałem ludzi wchodzących i wychodzących przez znajdujące się dookoła drzwi, pacjentów, pielęgniarki, lekarzy, sprzątaczki. Z nudów wpatrywałem się w zwisające z sufitu kawałki farby olejnej albo wsłuchiwałem się w świszczące oddechy staruszków i rozmaite odmiany kaszlu przywleczone przez astmatyków. Obserwowałem, jak ktoś na wózku inwalidzkim pchał się w stronę windy-pod skórą jego ramion widziałem prężące się mięśnie, falujące ironicznie na przekór cienkim jak patyki nogom, ledwo rysującym się pod spranymi dżinsami. Wyglądał jak carska Rosja, kolos na glinianych nogach-pomyślałem. ”Oto przede mną stał jeden posąg. Posąg ów był bardzo wielki, jego blask był nadzwyczajny, wygląd zaś straszliwy. Cały był z żelaza, ale stopy miał z gliny. Widziałem żelazo zmieszane z gliną przez nasienie człowieka, ale nie złączone jedno z drugim. A wtedy tajemniczy kamień stoczył się z góry i uderzył w podstawę, rozbijając posąg w pył, a wiatr uniósł resztki i nie pozostało po nich żadnego śladu”.
W pewnym momencie obok mnie przycupnęła para osobliwych staruszków. Ona, z wyrazem  konsternacji na pomarszczonej twarzy trzymała się za obandażowaną łydkę. On z równym przejęciem trzymał ją za rękę. Siedzieli w absolutnym milczeniu, tylko staruszka od czasu do czasu syczała z bólu, ściskając mocniej łydkę, a wtedy staruszek syczał również i mocniej ściskał jej dłoń. Nie patrzyli na siebie, ale widać było między nimi gruntowną symbiozę, jakby stanowili jedno ciało, zrosły przez wiele lat jeden dwugłowy, czterooki, czworonożny, czwororęki i czterdziestopalczasty organizm. Przez chwilę przypatrywałem się brunatnym plamom widocznym na bandażu między ściskającymi łydkę palcami staruszki. Ta, widząc to nachyliła się ku mnie.
-To przez bronowanie-szepnęła.
-Bronowanie?- spytałem próbując ukryć zdziwienie, przez co tylko zrobiłem głupią minę-Jak to przez bronowanie?
-A tak to-odparła.- Zima idzie, trza było pole zaorać, póki ziemia nie szczezła. Ale mojemu staremu nie chciało się ruszyć aż przymrozki naszły i patrz pan teraz.
To mówiąc wskazała na swoją opuchniętą łydkę i jęknęła z bólu. Kiwnąłem głową, jakbym chciał dać do zrozumienia, że znam ten rodzaj cierpienia, choć nie bardzo widziałem sens w tym, co mówiła.
-Ale dziś rano to nie wytrzymałam i powiedziałam, że jak się za orkę nie weźmie to mu całą wódkę, bimber znaczy, w piwnicy wyleję i na zimę z niczym zostanie. No to się dziad przestraszył, ciągnik do brony zaprzągł i poszlimy z rana na pole. Ale panie, wychodzimy, a tam przymrozki z nocy jeszcze nie zeszły i cała ziemia szczeźnięta. To ja mówię do niego „poczekamy do południa aż odtaje, a za ten czas słome w oborze przerzucim”. Ale on, wie pan, taki narwany chłop i „dawaj” gada do mnie, „przeca nie bede na polu cały dzień sterczał”…
- Bo nie bede- ocknął się siedzący obok dziadek.-Młody byłem i nie sterczałem to i za starości nie bede.
-Dobrze, nie bedziesz, nie bedziesz-staruszka machnęła na męża ręką i znów zwróciła się do mnie-No to zaczelimy orać, ale brona nie chciała wejść w ziemie. Ziemia za twarda o tyle, co tu dużo gadać.
Przerwała na chwilę i porozumiewawczo kiwając głową w moją stronę westchnęła głęboko, zamarła na chwilę, po czym nabrawszy powietrza, z nową energią kontynuowała.
-No to on woła na mnie, żebym na brone stanęła i ciężarem docisnęła to zęby wejdą w ziemie i robota pójdzie. A ja głupia staneła, ale jak ruszył to tak szarpneło, że ja upadła i noga mi pod brone weszła i patrz pan-staruszka chwyciła dłonią koniec bandaża i zaczęła odwijać, ukazując krwawe ślady.-Tak mnie urządził.
-Brona, nie ja-odfuknął staruszek. Ona tylko machnęła lekceważąco ręką.
Żachnąłem się i odwróciłem wzrok. Kątem okna dostrzegłem jednak, jak staruszka patrzy z wyrzutem na męża, a ten robi przepraszającą minę.
Wreszcie mnie poproszono. Życzyłem staruszce dużo zdrowia i próbowałem się podnieść. Młoda i ponętna pielęgniarka pomogła mi wstać i pozwoliła mi oprzeć się na swoim ramieniu. Kiedy wsunęła się pode mnie i oplotła moją talię ręką, poczułem bijącą od niej intensywną, erotyczną woń. Nie wiem, czy to były perfumy, ale jeśli tak, to musiały być cholernie dobre. A może był to zapach jej włosów? Tak, chyba tak. Udając, że sapię z wysiłku mocno wciągnąłem w nozdrza powietrze i wtedy zdawało mi się, że odbieram wyraźnie i z osobna zapach każdego kosmyka jej włosów, tak jakby każdy pachniał inaczej, a wszystkie razem tworzyły niepowtarzalną kompozycję. Podniecało mnie to. Domyślając się jednak, że za chwilę na pewno każą mi ściągnąć spodnie do badania, starałem się opanować, by nie doprowadzić do wstydliwej sytuacji. Mimo to, nie mogłem oderwać wzroku od jej dużych, gładkich piersi, falujących w rytm naszych chwiejnych kroków. Widziałem jak naprężają się pod fartuchem, pęcznieją jak drożdżowe ciasto, niemal przebijają biały fartuch gotowe  w każdej chwili rozerwać guziki i wystrzelić do przodu, a w końcu opadają z lekkością jesiennych liści. I tak krok za krokiem, oddech za oddechem, drżenie za drżeniem. Nie wiem co w tym jest, być może chodzi o tę biel. Wiem jednak, że zanim dowlokliśmy się do dużej sali, a potem do następnej, i jeszcze jednej, gdzie na ciasno rozstawionych łóżkach bezwładnie gnieździli się chorzy, po raz kolejny tego dnia byłem wniebowzięty. Nie musiałem podnosić wzroku by wiedzieć, jak leżący na łóżkach mężczyźni wychylają głowy spod kołder i wgapiają się we mnie z zazdrością.
Gdy w końcu dotarliśmy do wolnej pryczy, z ulgą rozłożyłem się na twardym materacu. Pielęgniarka uwolniła mnie ze swego uścisku, po czym odskoczyła z wdziękiem, ustępując miejsca łysiejącemu doktorkowi koło czterdziestki. Doktorek śmierdział papierosami w nienajlepszym gatunku i nosił wielkie cieniowane okulary w staroświeckich oprawkach. Na jego skinienie dziewczyna przesunęła jeden ze stojących obok parawanów w taki sposób, aby oddzielić mnie od reszty sali. Pomyślałem: jak to dobrze mieć na skinienie taką młodą dziewczynę w białym, łatwym do demontażu fartuchu, pokój i parawany, i jak by to było...
-Co się stało?- spytał lekarz tubalnym głosem, świadczącym o kompletnym braku zainteresowania odpowiedzią. Z jego ust wydobyła się woń spalonego tytoniu tak intensywna, że niemal mogłem ją ugryźć.
-Chyba skręciłem kolano-odparłem. Doktorek, kazał mi ściągnąć spodnie, a potem chwycił moją nogę i zaczął ją wyginać na wszystkie strony, szarpać i wykręcać,  uciskać i rozciągać jak podłużne, gumowe balony, z których robi się balonowe zwierzątka, a na końcu zaczął z całej siły ciągnąć mnie za kostkę niczym wściekły pies, próbując w ten sposób zepchnąć mnie ze stołu. Kilka razy syknąłem z bólu, ale poza tym chyba było w porządku.
Zaraz potem poprowadzono mnie w głąb długiego korytarza. Zastanawiałem się dlaczego nie wsadzono mnie na wózek inwalidzki tylko kazano kuśtykać na jednej nodze, ale nie przyszło mi do głowy żadne sensowne rozwiązanie. Zamiast tego wmówiłem sobie, że podskoki na tworzących szachownicę, czarno-białych kafelkach podłogi stanowią odmianę gry w klasy, nieco tylko utrudnioną przez brak drugiej kończyny. Na końcu korytarza skręciliśmy, by niespodziewanie znaleźć się w niewielkim, obskurnym pomieszczeniu. Przy ścianie, oparta o poobdzierane biurko siedziała jakaś kobieta o wyraźnie znudzonych rysach twarzy, niezwykle obfitych kształtach, w średnim wieku, ubrana jak wszyscy tutaj, w biały kitel. W mig spostrzegłem, że określenie „obfite kształty” nie za nadto pasuje do nieznajomej, a jeśli już to w tym sensie, że w kubaturze jej ciała zmieściłyby się najmniej 3, a może nawte 4 takie pojęcia, w pełnym tego słowa znaczeniu. Innymi słowy można by rzec, że była po prostu zajebiście gruba. Tłuściszka zamieniła kilka słów z lekarzem, po czym skinęła, bym usiadł, i nie wstając z krzesła wychyliła się, by ze stojącej nieopodal szafki zgarnąć jakieś papiery. Posłyszałem, jak stare drewniane nogi krzesła skrzypnęły lękliwie, a obite czerwoną dermą siedzisko wygięło się, z wysiłkiem powstrzymując tłuste pośladki przed ześlizgnięciem się na podłogę. Spostrzegłem, jak spod białego fartucha wydostaje się gruby cielisty konar o konsystencji galarety, rozciąga się w niemożliwy sposób, a  następnie chwyta pięciopalczastą macką kilka arkuszy papieru. Z psychologicznego punktu widzenia nie wydaje się to w pełni uzasadnione, ale w owej chwili zastanowiło mnie, czy ta kobieta kiedykolwiek (i w jakikolwiek sposób) mogła być (dla kogokolwiek) atrakcyjna. Oczyma wyobraźni próbowałem odchudzić ją o jakieś 20 kilo, jednak próba ta okazała się nieudana, i to wcale nie przez słabość mego umysłu. Z kolei spróbowałem z 25 kilogramami (po cztery z każdego uda, co razem daje osiem, piątkę z brzucha i piersi-razem trzynaście, po półtora z każdej łydki i ręki-to już dziewiętnaście; znów cztery z pośladków, dwa z pleców i jeden dla osłonięcia szyi oraz podbródka-razem 25)ale dopiero operacja na 30 kilogramach żywej materii przyniosła jako takie rezultaty. Aby dopełnić zabiegu odjąłem jej zarazem 30 lat od jej domniemanego wieku, i w ten oto sposób w moim umyśle zrodził się niezwykły, fantasmagoryczny obraz siedzącej obok mnie kobiety. Czy podobał mi się? Niestety nie. Dla własnego bezpieczeństwa zmuszony byłem czym prędzej wyrzucić go z pamięci, jednak nikt mi nie zarzuci, że nie dałem jej szansy. Wiem, dorastający młodzieniec nawet w najskrytszych myślach nie powinien wyrażać tak niestosownych opinii o nieznajomych kobietach, w dodatku co najmniej dwukrotnie starszych od siebie, i co najmniej dwukrotnie cięższych (wszak mają one dużo innych zalet niż ulotne piękno ciała) jednak czasem naprawdę trudno zapanować nad wyobraźnią.
            -Proszę to wypełnić-powiedziała beznamiętnie grubaska podsuwając mi pod nos kilka blankietów. Na mojej twarzy odmalował się wyraz zdziwienia-Zostanie pan u nas kilka dni-dodała po chwili, a kiedy moje rysy nie zmieniły się rzekła:- Musimy zrobić artroskopię.
            -Nie jestem przygotowany na żadne argo...arto... na tooo...-odparłem przerażony.
            -My pana przygotujemy-odrzekła i wyciągnęła mi z dłoni wypełnione druki.
Chwilę później pod drzwiami stanęła inna pielęgniarka. Chwyciła mnie za ramię i powlokła przez jakieś schody, piętra, windy i korytarze, do kolejnej sali, w której, jak się okazało, poza nami nie było nikogo.
-Niech się pan przebierze-powiedziała z uśmiechem podając mi długą koszulę z materiału podobnego do prześcieradła, lub może nawet uszytą z samego prześcieradła.
-Całe ubranie niech pan włoży do szafy, ja za chwilę wrócę. Aha, i proszę nic nie jeść od teraz aż do operacji. Jedynie płyny, jeśli już pan musi.
Odwróciła się i wyszła.
Nieco skonfudowany ściągnąłem z siebie ubranie i wskoczyłem w koszulę. Była bardzo luźna i chociaż sięgała mi nieco za kolana, czułem się, jakbym był nago. Najbardziej doskwierała mi dziwna swoboda między nogami, jednak po chwili uznałem, że jest to całkiem wygodne. Zastanawiałem się czy arabowie pod swoimi dżelabami noszą bieliznę, ale uznałem, że w gorącym klimacie byłoby to całkiem bez sensu. Może tylko jak lecą do Europy albo USA, zakładają bieliznę? W końcu pomiędzy chodzeniem w prześcieradle w Omanie a w Milłoki musi być jakaś różnica. Rozejrzałem się po sali i stwierdziłem, że stoi tu kilka wolnych łóżek. W rogu sali wisiał telewizor. Chwyciłem pilota i w oczekiwaniu na powrót pielęgniarki zacząłem pstrykać kanałami. Leżąc poczułem, że burczy mi w brzuchu, i zacząłem marzyć o włożeniu czegoś smacznego do ust, a potem, gdy głód spotężniał, już nawet o suchej kromce chleba. Pstrykałem kanałami telewizora patrząc, jak ludzie w reklamach obżerają się do woli nowym rodzajem pizzy z sosem krewetkowym od Doktora Oetkera, opijają się dietetyczną colą, całymi rodzinami pochłaniają stosy chickenburgerów albo ciasta z torebki, a potem ze śmiechem klepią się po brzuchach. Z chęcią zlizałbym ekran telewizora, ale mogłem tylko zlizać cieknącą mi z kącików ust ślinę. Wpatrując się w ekran w końcu pomyślałem, że jest jakaś piekielna logika w tym, że zaraz po reklamach najlepszego żarcia na świecie, pojawiają się reklamy najlepszych na świecie tabletek na biegunkę i wzdęcia. I kiedy chwilę później stanęła przy mnie pielęgniarka, oświadczając, że przyszedł czas na „lewatywkę”, wcale nie pomyślałem, że to kiepski żart. Kazała mi odwrócić się na bok i podwinąć koszulę, a kiedy to uczyniłem, wetknęła mi w tyłek coś śliskiego i wstrzyknęła we mnie jakiś nieprzyjemnie zimny płyn. Następne dwadzieścia minut po jej wyjściu spędziłem na siedząco, grzejąc sedes w toalecie, pozbywając się tego, co miałem w środku i dziwiąc się, że aż tyle tego jest. Kiedy wstałem, ochota na jedzenie przeszła mi całkowicie.
Na swój następny posiłek musiałem czekać dwadzieścia sześć godzin. Przez ten czas odliczałem najpierw godziny, potem chwile, a wreszcie już każdą minutę. Kiedy – już po operacji - w końcu go dostałem ze zdziwieniem stwierdziłem, że mój żołądek skurczył się do rozmiarów orzecha włoskiego. Ku memu rozczarowaniu zdołałem wepchnąć w siebie tylko jedną kromkę chleba o bardzo przeciętnym smaku i kilka łyków gorzkiej herbaty. Cóż, na bezrybiu i rak ryba!
Kiedy wyprawa do toalety dobiegła końca, wymęczony, choć z uczuciem zawoalowanej lekkości, znów położyłem się do łóżka. Potem był już tylko długi, nudny, męczący dzień. Korzystając z samotności i ze spokoju, jaki tak rzadko można osiągnąć w codziennym życiu, nareszcie znalazłem czas by  porozmyślać o tym, co się zdarzyło. Co za głupia sprawa! Tak dać się kontuzjować, jak w jakiejś głupawej komedii z Jimim Carrey`em, albo jak w czarno-białym filmie Charliego Chaplina. Uznałem to za naprawdę słaby dowcip. Brakowało mi tylko drabiny, wiadra i bufoniastych spodni na szelkach, i wtedy byłoby już naprawdę zabawnie.
A jednak wiedziałem, że to co zrobiłem nie było wcale śmieszne. Kiedy zobaczyłem Julię w mgnieniu oka stałem się jak pies aportujący za rzuconym kijkiem. Mógłbym przysiąc, że prawie czułem jak moje kły zaciskają się w locie na pachnącym drewnie. Cieszyłem się jak dziecko gdy na pierwszą komunię dostaje wymarzony rower albo komputer. Chciałem skakać z radości i wyć do księżyca.
Wszystko pewnie przez te pieprzone feromony- pomyślałem. Mówią, że jak już się je zwietrzy, wówczas we krwi wytwarzają się specjalne substancje miłosne i zostają w tobie kilka lat-czasem dłużej, czasem krócej. Coś jak złapanie paskudnego egzotycznego wirusa w tropikach. Feromony budują domki i zakładają rodziny w twojej krwi, ciężko pracują tworząc drogi, mosty i fabryki, sadzą drzewa, planują i projektują, a po fajrancie grają w football, dają w szyję i tańczą. Od momentu poznania wymarzonej dziewczyny nieustannie jednak maleją, kurczą się i słabną. I kiedy w końcu wszystko wydaje się być gotowe, a mały świat feromonów doskonale skończony, nagle zupełnie znikają zostawiając za sobą pustkę.  I wtedy ze zdziwieniem stwierdzamy, że choć feromony się ulotniły, nasza dziewczyna wcale nie zniknęła, lecz – a jakże! - wciąż tu jest i właśnie daje ci do zrozumienia, żebyś wyniósł śmieci. Wieść gminna niesie, że gdy nadchodzi feromonowy „D-day” i sprawcy całego zamieszania ulatniają się, w mózgu zaczyna brakować endorfin. Wówczas większość mężczyzn sięga po alkohol, albo nagle przed czterdziestką zaczynają uprawiać sporty, choć ostatni raz mieli na sobie dres i trampki jeszcze przed ukończeniem szkoły średniej. Część mężczyzn, tych których można by nazwać managerami życia, po prostu znajduje sobie młodszą kobietę. Ci wiedzą co robią, młode kobiety są bowiem jak ciepły tropikalny deszcz i mają to do siebie, że w atmosferze ich wpływów poziom endorfin i fernomonów w męskim ciele wyraźnie wzrasta. Ja jednak nie byłem żadnym z tych typów: sport uprawiałem zawsze, alkohol też piłem zawsze, jeszcze tylko nie szukałem młodszej. Ale wtedy w szpitalu miałem dopiero tyle lat, że młodsze ode mnie były już chyba tylko nieletnie.
Moje rozmyślania przerwał szczęk klamki w drzwiach. Podniosłem się na poły i spostrzegłem, jak do „mojej” sali wwożą jakiś towar na wózku. Był przykryty prześcieradłem, dlatego zdołałem dojrzeć tylko piętrzący się pod materiałem kopiasty kształt. Gdy podjechali bliżej uznałem, że wózek przypomina trochę zwykłe szpitalne łóżko, jest jednak większy i masywniejszy. Gdy w końcu zatrzymali się przede mną, pojazd na kółkach rzeczywiście okazał się być szpitalnym łożem, ze zdumieniem zaś stwierdziłem, że przykryty prześcieradłem towar okazał się być człowiekiem.
Spod bieli naciągniętego materiału wyłaniał się czubek siwej, choć niemal całkiem łysej głowy, która do złudzenia przypominała końcówkę mocno wysłużonego mopa, albo korzeń białej rzodkwi, z którego gładkiej powierzchni sterczą gdzieniegdzie pojedyncze, małe korzonki. Z wpółotwartych ust dobiegał specyficzny dźwięk, na tyle znajomy, że mógłby stanowić pewien rodzaj oddychania. Można powiedzieć że był to daleki kuzyn przeciętnego oddechu. Bardziej bowiem  kojarzył mi się z sapaniem nałogowego palacza papierosów z 40-letnim stażem po wniesieniu na trzecie piętro dwóch toreb z zakupami. Domyśliłem się, że schowany pod narzuconym prześcieradłem pagórek stanowi masywne ciało staruszka. Od razu stanęła mi przed oczami gruba pielęgniarka z wielkimi cycami, u której wypełniałem formularze.
Śpiącego dziadka wepchnięto pod ścianę w przeciwległym kącie sali, za co w głębi ducha podziękowałem bogu. No cóż, jeśli już koniec błogiej samotności to może chociaż uda nam się zachować zdrowy dystans?- pomyślałem.
Jak się potem okazało, potężny świszczący dziadek składał się (oprócz wielkiego, cielska i łysiejącej siwizny) z pułkownika wojska polskiego w stanie spoczynku, póki co emerytalnego, a także z pękniętego biodra i świszczących dróg oddechowych. Nieruchomo leżał na boku, odwrócony twarzą do ściany i spał jak niemowlę. Nie odważyłem się włączyć telewizora, aby nie obudzić śpiącego pułkownika.
(Stary niedźwiedź mocno śpi
Stary niedźwiedź mocno śpi
My się go boimy, na palcach chodzimy
Jak się zbudzi będzie zły!)
Wziąłem do ręki Paragraf 22 Hellera  w miękkiej okładce kremowej barwy i otworzyłem na pierwszej stronie. Książka wydawała się odpowiednio gruba i miała dostatecznie małe literki aby wystarczyć mi do końca pobytu w szpitalu. Próbowałem poczytać, ale za nic nie mogłem skupić się na lekturze, ponieważ wciąż wyraźnie słyszałem każde chropowate stęknięcie leżącego w kącie pułkownika, każde jego parsknięcie i świst. Staruszek był jak pęknięte dudy, jak uszkodzony akordeon, który już nie potrafi grać, a im więcej powietrza w niego pompujesz, tym głośniej pierdzi. Odczuwałem niezdrowy niepokój za każdym razem gdy spomiędzy jego warg wydobywało się długie, donośne, rozczochrane chrapnięcie. Przez niemal minutę falą uderzeniową unosiło się ponad sufit, coraz wyżej in szerzej, by ostatecznie rozpłaszczyć się na podłodze z głośnym plaśnięciem starczych ust. Postanowiłem zmusić się do drzemki, choć nie szło mi to zupełnie, bo oddech dziadka wypełniał pokój i zamiast przynosić ukojenie kołyszącego rytmicznie ciepłego oceanu, przynosił tylko niezdrowe wizje. Potworne świsty i gorąco, jaki naraz zapanował w sali sprawiły, że gdy tylko zamknąłem oczy naszła mnie wizja jazdy bez siodła na pijanym, sapiącym ciężko wielbłądzie po kamienistym bezdrożu gdzieś między Assuanem a Marrakeszem.
Stary niedźwiedź mocno chrapie
Stary niedźwiedź mocno chrapie
Jak się zbudzi to nas złapie…
  W sali panował ukrop.  Promienie popołudniowego słońca zręcznie sforsowawszy smugi na szybach okiennych zaczęły wdzierać się do pokoju. Świetliste  kreski na ścianach i suficie wyglądały ja ślady pędzla - przedziwna dwubarwna mozaika szarości i złota. Zrobiło mi się gorąco. Odrzuciłem na bok kołdrę i wilgotny od potu usiadłem na brzegu pryczy, jednak nie bardzo przychodziło mi do głowy, co ze sobą począć. Rozejrzałem się po sali i spostrzegłem tuż przy drzwiach nowe łóżko. Musieli je tu po kryjomu wepchnąć, kiedy drzemałem. Tak więc było już nas trzech (w każdym z nas inny pech…). Ten nowy nie od razu przypadł mi do gustu, bo na okrągło nawijał przez telefon wykrzykując coś do słuchawki i przeklinając pod nosem. Początkowo miałem go za furiata, ale tylko do chwili gdy wyjaśnił mi, że leży w szpitalu od miesiąca, ponieważ lekarze nie potrafią złożyć do kupy jego potrzaskanej pięty. Zapytałem go w jaki sposób tak paskudnie się urządził.
-Grałem z córką w ringo- odparł. -Próbowałem je złapać przeskakując nad żywopłotem, i kiedy znalazłem się po drugiej stronie, rąbnąłem piętą w krawężnik. Runąłem na ziemię i już nie byłem w stanie podnieść się z ziemi.
Zamilkł na moment i spojrzał przenikliwie gdzieś daleko za okno, jakby zobaczył tam co najmniej sterowiec, albo coś jeszcze bardziej zaskakującego. Westchnął i zmrużywszy powieki dodał cicho:
-Umysł wciąż jeszcze młody, ale ciało już nie to.
-Doskonale to rozumiem- odparłem.
W końcu ja też skręciłem kolano próbując złapać coś szybko uciekającego, jakbym miał tylko jedną szansę, jakbym wiedział, że los podarował mi tych kilka sekund, gdy Julia znów pojawiła się w moim życiu. Tylko kilka sekund – nie mogłem czekać. Zawsze długo zastanawiam się, nim podejmę ważną decyzję: analizuję, dyskutuję, rozważam, rozpatruję, porównuję, odwlekam i rozciągam w czasie aż do granic możliwości. Ciągnę jak za gumkę od gaci i sprawdzam, na ile luzu mogę sobie pozwolić, zanim pęknie. Tym razem nie było chwili do zastanowienia. Tym razem rzuciłem się ku Julii jak pies na… ringo. A może bardziej jak na bumerang, który nagle powrócił do mnie znikąd – wszak wspomnienie tamtej chwili powróciło po raz kolejny gdy opadłem na szpitalną poduszkę i zamknąłem powieki. Powracało raz po raz i nie chciało się odczepić, jak upierdliwy komar krążący nad uchem gdy w parną letnią noc próbuję zasnąć.  Julia, dlaczego to byłaś właśnie ty? Czy nie zdajesz sobie sprawy że to by było zbyt błahe i proste, żebyśmy tak po prostu spotkali się znów przypadkiem na ulicy i kolejny raz uśmiechnęli się do siebie w ten pełen tajemniczej dwuznaczności sposób? Przecież my nie jesteśmy i nigdy nie byliśmy bezkształtni i sztuczni jak postacie z telewizyjnych seriali. Byliśmy prawdziwi, czuliśmy w sobie głębię, a uczucia z hukiem wylewały się z nas jak wodospady i tonęliśmy w spienionych falach młodzieńczego zapału.  A jednak los tak z nas zadrwił i uczynił nas bohaterami tego przeklętego, choć na swój sposób cudownego scenariusza. Powiem ci szczerze Julio - choć przecież doskonale wiem, że nie możesz usłyszeć teraz moich myśli - że to nie było z twojej strony do końca fair. Znów wtargnęłaś nagle do mojego życia jak wiosenna burza i zostawiłaś w mojej głowie totalną pożogę. Myślałem, że powiemy sobie kilka ważnych słów, ale nie usłyszałaś mojego wołania. Myślałem, że znów dotknę twoich kasztanowych włosów, lecz nawet nie zdołałem pochwycić ich narkotycznego zapachu . Upadłem jak upada napastnik w najważniejszym meczy sezonu, sfaulowany tuż przed bramką, gdy niespodziewanie dostaje świetne podanie i właśnie przymierza się do zwycięskiego strzału. Czy mam uwierzyć, że jesteś już tylko wspomnieniem i pogodzić się z tym, że tak jak wspomnienie - nigdy cię do końca nie stracę, ale też nigdy do końca nie odzyskam?  Przecież wciąż jesteś dla mnie tak namacalna i bliska, choć nasze ścieżki w niepojęty dla mnie sposób rozeszły się dawno temu. Doskonale pamiętam twoją kraciastą, flanelową spódnicę (kojarzyła mi się z koszulą, którą z uwielbieniem nosiłem przez dwie ostatnie klasy podstawówki, póki całkiem się nie zdarła) w której nieopatrznie wypaliłaś sobie dziurę papierosem, gdy po szkole siedzieliśmy w parku na ławce całując się i trując Carmenami. (To były cholernie dobre fajki. Pamiętam jak kupowaliśmy je po dwa osiemdziesiąt za paczkę w sklepiku na rogu, niedaleko naszego liceum i jak za każdym razem trzęśliśmy portkami, żeby gruba sklepikarka nie zapytała nas o dowody osobiste, których jeszcze wtedy nie mieliśmy. Dzisiaj żadne fajki nie kosztują dwa osiemdziesiąt, a Carmenów chyba już w ogóle nie sprzedają – nie wiem, bo palę rzadko –  ale wydaje mi się że wszędzie tylko LMy albo Marlboro czy jakieś inne nowe paskudztwo od Phillipa Morrisa, które smakuje jak zjełczałe siano, albo te cholerne slimy, którymi jak się człowiek zaciąga przez cienki filtr to jakby sam siebie wysysał, jakby płuca wypluwał, jakby robił z siebie wydmuszkę. Dziś prawdziwych Carmenów już nie ma, że tak powiem.) A więc pamiętam tę osmoloną dziurę w twojej kraciastej spódnicy, i to,  jak ją potem zszyłaś nieporadnie białą nitką, która jeszcze bardziej rzucała się w oczy, i jak bałaś się aby ojciec nie zrobił ci za to karczemnej awantury, jak to się nie raz zdarzało. Podobałaś mi się wtedy jak diabli - wyglądałaś naprawdę słodko w tej pocerowanej spódnicy, która przypominała mi nasze wspólne chwile, i wprost nie mogłem oderwać od ciebie oczu ani tym bardziej ust czy rąk. Pamiętam jak pierwszy raz pozwoliłaś mi zdjąć z ciebie stanik i dotknąć twoich piersi, i jak potem wracałem do domu, ze szczęścia prawie sunąc w powietrzu, tuż nad ziemią. Ech, co to był za dzień! Taki dzień, w którym nawet anioły grzeszą, a niebo wydaje się być tak niedaleko. Wydawało się nam, że dotknęliśmy stóp boga i chwyciliśmy w dłonie nici tego świata. Byliśmy jak kiszone ogórki, ściśnięte w szczelnie zakręconym słoiku na zakurzonej półce gdzieś w piwnicy. Dobrze nam było blisko siebie, mogliśmy do woli cieszyć się sobą i nie myśleć o niczym więcej. Mieliśmy nasz mały, własny, bezpieczny świat. Życie było jak akwarium, pełne ciepłej wody za którego przeszklonymi ścianami mogliśmy pluskać się do woli. Może czasami wciąż jeszcze takie jest, może nadal moglibyśmy to zrobić?  Ale dzisiaj wolę raczej myśleć, że to wszystko jest jak płócienny worek, z którego wciąż losujemy podrzucone przez kogoś fanty, nigdy nie wiedząc co tym razem przyniesie nam los.
Zostały tylko wspomnienia, patykiem pisane historie. Po dawno wypitym winie, na krańcu języka i w spłowiałych  zakamarkach pamięci majaczy tylko daleki, bardzo daleki posmak. Z całej siły zaciskam powieki, wstrzymuję oddech i próbuję cofnąć czas, próbuję raz i drugi, i trzeci, ale czuję tylko, jak wokół oczu rysują mi się kurze łapki. Otwieram oczy, napełniam płuca powietrzem, a mimo to obezwładnia mnie  ponure przeświadczenie, że muszę się poddać. Wiem, teraz nareszcie, niestety już wiem, że w życiu są takie rzeczy, którym powinniśmy dać przeminąć, są takie myśli i uczucia, których nie wolno nam zatrzymać na siłę, i takie osoby, którym powinniśmy pozwolić odejść, gdy tego zapragną.
Za dużo tych pytań, a za mało odpowiedzi.

Następnego ranka przyszli po mnie. Zostałem zbudzony tuż przed szóstą, co już samo w sobie było zapowiedzią przyszłych męczarni. Na blaszanej szafce przy łóżku wylądowało kilka kolorowych tabletek i szklanka wody .
-Proszę  to połknąć – powiedziała pielęgniarka po czym opuściła pomieszczenie. Chwile zajęło mi dojście do siebie. Zgarnąłem tabletki na dłoń i przełknąłem, popijając porządnym haustem, jak się okazało, niezbyt smacznej wody. Minutę później do sali weszły dwie pielęgniarki, chwyciły mnie pod pachami i za nogi niczym worek cementu i przerzuciły na przyciągnięte przez nie łóżko, po czym zostałem wypchnięty  na korytarz. Wszystko to trwało najwyżej kilka sekund. Byłem pod wrażeniem ich sprawności.
W niebywałym tempie zaczęliśmy sunąć przez kolejne korytarze. Jedna siostra z przodu, druga z tyłu szpitalnej pryczy, niczym obstawa prezydenta. Co chwilę krawędź łóżka z impetem uderzała w kolejne stojące nam na przeszkodzie wahadłowe drzwi, w poręcze mijanych schodów, wystające klamki i framugi drzwi lub w porysowane ściany windy. Za każdym razem tylko kilka cienkich centymetrów  od palców moich stóp. Wydawało mi się, że coś wciąga mnie w głęboki, niekończący się tunel. Nad sobą widziałem podrygujący biust pielęgniarki i przepływające jak pasy na autostradzie podłużne światła jarzeniówek. Ciekawe, czy to samo czuł Kennedy w Dallas, kiedy rozstawał się z ziemskim padołem? Albo Luther King w Memphis? Albo Lennon w Nowym Yorku?
W końcu dotarliśmy do jaskrawo oświetlonej sali. Pielęgniarki obróciły mnie na bok (och tylko nie to!) i czmychnęły, po chwili zaś pojawiła się przy mnie sympatycznie wyglądająca kobieta w średnim wieku. Spojrzała na mnie łagodnie i posłała mi przyjazny uśmiech. Odpowiedziałem jej tym samym i wtedy spostrzegłem w jej dłoni olbrzymią strzykawkę, na której końcu majaczyła gruba, stalowa igła. W rzeczywistości strzykawka wcale nie była taka wielka, ale igła budziła we mnie respekt i przerażenie. Jej ostrze połyskiwało złowrogo w świetle jarzeniówek, jakgdyby puszczało do mnie oczko.
Mimo to nie było mi do śmiechu.
-Proszę się rozluźnić-usłyszałem gdy kobieta pochyliła się nade mną.
No pewnie!- pomyślałem. Proszę się po prostu rozluźnić, zrelaksować się i pomyśleć o czymś przyjemnym. Może o wakacjach na Karaibach albo o udanej randce , albo rozchylonych nogach młodej dziewczyny. A kiedy wbiję panu w gardło to co trzymam w ręku proszę nic nie mówić tylko oddychać spokojnie, o ile będzie pan mógł, i uśmiechać się. Ha, ha! Może też pan zanucić coś ze starych przebojów, jeśli pan chce. O ile mogę coś zasugerować niech to będzie raczej Frank Sinatra niż Jefferson Airplane. Myślę że „Come fly with me” jest idealne. „I get a kick out of you” też byłoby nienajgorsze.
Poczułem jak metalowe ostrze wbija mi się w kręgosłup tuż nad tyłkiem. Było to czymś w rodzaju ukąszenia wkurwionego z głodu komara, ale nic poza tym. Potem jednak kobieta nachyliła się nade mną z nową strzykawką, podwinęła aż do pępka dół mojej koszuli, pod którą nie miałem na sobie absolutnie nic i kazała mi rozszerzyć nogi, a gdy to uczyniłem, bez pardonu wbiła mi igłę w zagłębienie u nasady nogi. Tym razem zabolało bardziej. Syknąłem z bólu, ale i tak przemknęła mi przez głowę pewna myśl. Kiedy patrzyłem na skupioną twarz kobiety gdy wstrzykiwała we mnie to coś, zadałem sobie pytanie ile już takich sytuacji przeżyła i ile męskich przyrodzeń widziała. Oczywiście kiedy tak operowała w okolicy mojego krocza próbowałem z jej mimiki wyczytać wyraz podziwu lub też degustacji, ciekawości lub odrazy, ale nie zdradziła się niczym. Na jej twarzy malowała się wyłącznie koncentracja. Zrobiło mi się nieswojo, że myślę o takich rzeczach w takiej chwili, ale widocznie jest coś w twierdzeniu, że facet to tak naprawdę tylko proste, udomowione zwierzę. Raczej silne, niekiedy miłe w dotyku i ładnie pachnące po goleniu, myślące co cztery minuty o seksie, trochę futerkowe domowe zwierzątko, które większość kobiet dostaje w prezencie od losu, gdy stają się dorosłe. Próbowałem wyglądać naturalnie, jednak okazało się to najtrudniejszą z póz, jakie mogłem wtedy przyjąć. Musiałem wyglądać naprawdę głupio.
-A teraz proszę poleżeć spokojnie, zanim znieczulenie zacznie działać-rzekła i odwróciła się na pięcie.
Chciałem jej odpowiedzieć, że nigdzie się nie wybieram, ale zniknęła równie szybko jak się pojawiła. Po chwili zacząłem czuć, jak drętwieją mi nogi, a po kilku kolejnych minutach odkryłem, że nie mogę nimi poruszyć. Wysiłkiem woli próbowałem wykonać jakikolwiek ruch od pasa w dół, ale ta część mojego ciała ani drgnęła. Potem przyszedł lekarz i patrząc mi w oczy kilkakrotnie ukłuł mnie skalpelem w kolano. Nie doczekawszy się z mojej strony reakcji innej niż zdziwiona mina zawołał pielęgniarki i wciągnięto mnie na salę operacyjną.
Było to niezmiernie ciekawe doświadczenie. Nie mogłem poruszyć niczym i nie czułem nic poza delikatnym mrowieniem. Sparaliżowany mniej więcej od pępka w dół przez chwilę żyłem obawą, czy mi tak przypadkiem nie zostanie. Nogi może i mógłbym jeszcze przeboleć, ale co z resztą? Na wiszącym nade mną kolorowym ekranie widziałem, jak chirurg za pomocą skalpela i mikrokamery majstruje w mojej nodze, próbując naprawić uszkodzone dzieło boskiego stwórcy. Widziałem swoje chrząstki i ścięgna, szkliste błony i fragmenty mięśni. Czułem, jakby ktoś drapał mnie w nogę przez bardzo, bardzo gruby papier. To było niesamowite, zobaczyć kawałek siebie od środka i wiem już, jaką fascynację musiał przeżywać Rembrand malując swoją Lekcję anatomii doktora Tulpa. Wreszcie wiem, co musieli czuć zgromadzeni na obrazie głodni wiedzy adepci medycyny, i wreszcie co czuł sam doktor Tulp, gdy w metalowych szczypcach wyciągał z ręki trupa martwe wnętrzności.
Gdy było już po wszystkim, powlekli mnie z powrotem do sali i położyli na łóżku. Ponieważ wciąż byłem całkowicie odrętwiały, leżałem jak kłoda i czekałem, kiedy ustąpi paraliż. Przeczytałem kilkadziesiąt stron Paragrafu 22 Hellera, lecz mimo znakomitości prozy w końcu znużyła mnie i ona. Nie mając nic lepszego do roboty zacząłem rozglądać się po pomieszczeniu, szukając kogoś, do kogo można by się odezwać, i wtedy spostrzegłem leżącą na szafce obok łóżka niebieską tabletkę. Widocznie jakimś sposobem musiała wyślizgnąć się spomiędzy moich palców gdy  łykałem medykamenty, postanowiłem więc czym prędzej naprawić ten błąd. Przełknąłem środek i popiwszy resztką wody, ułożyłem się wygodnie na materacu. Chwilę później powieki zaciążyły mi i udałem się w objęcia Morfeusza. Tuż przed tym nim świadomość opuściła mnie całkowicie, poczułem jak na mojej  twarzy ciepło rozleniwiają się promienie popołudniowego słońca.


Gdy się ocknąłem, w pokoju było niemal ciemno. Otworzyłem oczy i próbując przyzwyczaić wzrok do mroku zacząłem łowić dźwięki dochodzące z sali lub korytarza. Znieczulenie zaczęło mnie opuszczać, bo ból w nodze dawał mi się we znaki. Starałem się skupić na odgłosach krzątaniny wieczornego obchodu-szuraniu nóg po gumoleum, skrzypieniu drzwi, popiskiwaniu kółek metalowego wózka, na którym pobrzękiwały szklane ampułki.
Jednak najgorsze przyszło dopiero w nocy. To zawsze przychodzi właśnie wtedy. W dzień, dopóki przez szyby zagląda słońce, dopóki można leniwie oprzeć wzrok o zieleń za oknem, wszystko wydaje się być w porządku. Po sali kręci się personel, ktoś kogoś odwiedza, gra telewizor i wtedy wydaje się, że jest się częścią tego wszystkiego, jakby elementem tętniącego krwiobiegu życia. Widząc uśmiechnięte twarze, można na chwilę zapomnieć o bólu. Dopiero w nocy człowiek może poczuć się naprawdę samotny i opuszczony, chociaż widzi nad sobą świecącą czerwoną diodę przycisku, dzięki któremu zawsze można przywołać kogoś w białym fartuchu. Coś takiego przydałoby się pewnie w większości drugorzędnych restauracji, gdzie zawsze trzeba drzeć się przez całą salę przywołując jedną z tych ponętnych, młodych, szczupłych, głupawych kelnerek, albo drałować do baru i osobiście dopraszać się o porcję jedzenia, kufel piwa albo rachunek. Jednak w sali szpitalnej po zmroku nigdy nie naciska się czerwonego przycisku bez potrzeby. Nie można się też do niego przytulić ani poskarżyć się mu do ucha. To taka próba męskości, o której nikt nigdy nie mówi głośno, choć bezustannie czuje się jakąś metafizyczną presję, która nie pozwala mężczyźnie pokazać, że cierpi. W nocy, kiedy jest cicho, spokojnie i ciemno jak w trumnie, w pełnej izolacji od świata, każdy jęk i każde westchnienie przynosi odrobinę wstydu. Najgorsza rzecz, jaką można wtedy zrobić, to własnym stękaniem obudzić śpiącego w bandażach sąsiada z łóżka obok, któremu dopiero co i z wielkim trudem udało się zasnąć. Pamięta się o tym, wpatrując się w czerwony punkcik nad głową.
Pamięta się o tym, nawet jeśli boli jak diabli.
Wpatrzony w ciemność zdałem sobie sprawę, że im bardziej znieczulenie przestaje działać, tym wyraźniej czuję jak gdzieś w okolicy żołądka, ze środka odrętwiałego ciała, wyrasta we mnie głaz. Z każdą chwilą stawał się większy i twardszy, i – jakże by inaczej-bardziej bolesny. Początkowo myślałem, że to nic niezwykłego, i że z pewnością ustąpi wraz z odpływem tępego odrętwienia. Nic bardziej mylnego-podczas gdy stopniowo odzyskiwałem czucie, ból narastał, aż w pewnym momencie musiałem uznać, że jeszcze chwila, a stanie się nie do wytrzymania. Sięgnąłem po wiszący nad moją głową czerwony przycisk i nacisnąłem go. Gdzieś w oddali na korytarzu odezwał się przytłumiony sygnał brzęczka. Po chwili drzwi do sali otworzyły się ukazując siostrę oddziałową. W świetlistym kwadracie drzwi wyglądała jak Matka Boska. Patrząc pytająco, ale bez zdziwienia, podeszła do mojego łóżka. Dobierając słowa, by zabrzmiało to jak najsensowniej, powiedziałem jej o pulsującym głazie w moim brzuchu, i w sekundę później znałem już odpowiedź.
-Trzeba zacewnikować- rzekła beznamiętnie pielęgniarka. Odwróciła się na pięcie i wyszła zostawiając mnie z przerażającym uczuciem, że po raz kolejny będą wkładać we mnie jakąś plastikową albo metalową rzecz, której nie powinno tam być. Nie spodziewałem się mieć z tego powodu zbyt wiele przyjemności, ale dotknąwszy twardej, pulsującej powierzchni poniżej pępka stwierdziłem, że jest mi już wszystko jedno.
Parę chwil później-dokładnie wtedy, gdy wwiercający się we mnie ból zaczął stawać się naprawdę nie do zniesienia-w drzwiach stanęły dwa białe fartuchy. Pierwszy szedł fartuch o twarzy lekarza z rysującą się na niej bezwzględną miną profesjonalnego rzeźnika, który podwija rękawy i jednym celnym i silnym rąbnięciem w kawał mięsa rozdziela je na dwie równiutkie połówki razem z kością.( „Proszę pół kilo łopatki”. CIACH! „A może być sześćdziesiąt deko?”. „Dobrze, może być”.)
Drugim fartuchem była czająca się tuż za nim pielęgniarka z naręczem strzykawek i gumowych przewodów, a także paru innych rzeczy, o których przeznaczeniu ani wtedy, ani teraz nie mam zielonego pojęcia. Oboje stanęli przy moim łożku-ona z lewej, on z prawej strony-a ja poczułem nagły i okropnie bolesny skurcz. Zacisnąłem zęby i chwyciłem palcami skronie. Kiedy je oderwałem, pot ściekał mi z dłoni jak krople wody z szyby podczas ulewy. Reszta mojego ciała nie wyglądała lepiej. Od gorąca i bólu spociłem się na tyle, że wyglądałem, jakbym prosto spod prysznica wskoczył do pościeli. Spłynąłem Niagarą potu prosto w słono-tłuste jezioro. Koszulkę i spodenki miałem wilgotne, a w miejscach styku z powierzchnią łóżka niemal zupełnie mokre. Krople potu spływały mi po czole i skroniach, a włosy pozlepiały się w tłuste kosmyki. Czułem, jak z spod moich pach wydobywa się drażniący, słonawy zapach. Dotknąwszy swego krocza stwierdziłem, że gorąco bucha z niego jak z otwartego pieca. Cóż za strata energii. Przez cały ten czas pielęgniarka i lekarz grzebali w przyniesionym przez siebie asortymencie, a mnie dopadła kolejna, chyba najgorsza ze wszystkich, fala bólu. To była jedna z tych upiornych chwil, w których myśli się, że zaraz się nie wytrzyma, chociaż staje się jasne, że nie ma innego wyjścia, jak właśnie wytrzymać. W takiej chwili najgorsza, poza bólem, jest świadomość całkowitego braku wyboru.
-Bardzo mnie boli-wyjąkałem, co było lżejszą, ocenzurowaną wersją szalejących w mojej głowie myśli, pełnych wykrzykników i najgorszych przekleństw. Myśli, które raz po raz podsuwały mi nową propozycję tego, co za moment się ze mną stanie: mogłem umrzeć lub wykitować, mogłem przekręcić się, zejść lub zaliczyć zgon, albo skonać, kopnąć w kalendarz, lub też wyzionąć ducha i...
-Już, już-usłyszałem wtedy nad sobą elastyczny i uprzejmy głos lekarza. Z wysiłkiem uniosłem głowę i spojrzałem na jego twarz rzeźnika i zadbane ręce, które wprawnie, choć bezskutecznie próbowały poradzić sobie z plątaniną gumowych wężyków. Zacząłem jęczeć i sapać, a mój oddech stał się nerwowy i płytki. Ściekający ze mnie pot wsiąknął w pościel i miałem wrażenie, jakbym leżał na wilgotnej ziemi. Zacisnąłem powieki i ujrzałem siebie spoczywającego w głębokim dole o stromych, ciemnych ścianach, z których wystawały poszarpane korzenie drzew, i po których pełzły ohydne robaki. Na sobą spostrzegłem prostokątny błękit nieba, jakbym spoglądał w okno, i płynącą, rozmazaną biel chmur zwisających jak firanki, a na ich tle spowite cieniem twarze ludzi, których nie mogłem rozpoznać. Coś do mnie szeptały-jak przez mgłę widziałem że ich wargi poruszają się, to w górę, to w dół, to na boki, jakby się uśmiechały-ale za nic nie mogłem usłyszeć jakichkolwiek słów.
-Co?- spytałem cicho czując, że moje usta są zaschnięte i popękane.
-Już, już-usłyszałem w odpowiedzi.-Już, już.
(„A może być sześćdziesiąt deko?” „Dobrze, może być”.)
Otworzyłem oczy i znów byłem w szpitalnej sali. Stwierdziłem, że lekarz wreszcie uporał się z rozplątywaniem przewodów i teraz dwoma palcami trzyma mnie za przyrodzenie, przygotowując się do wprowadzenia cewnika. Na kilka sekund ogarnęła mnie panika.
-Czy to pomoże?- jęknąłem nerwowo. W moim głosie dźwięczała nuta rozpaczy. W napięciu oczekiwałem na odpowiedź i zdałem sobie sprawę, że jeśli usłyszę coś w rodzaju „Powinno...” albo „U większości pacjentów...”, zacznę się drzeć jak opętany.
-Zaraz poczuje pan ulgę-doszedł mnie spokojny jak zwykle głos lekarza.-Nie trzeba było czekać tak długo-dodał po chwili, jakby wyczuwając moją nieufność. Mimo wszystko już same słowa podniosły mnie na duchu. Przetrzymawszy kolejny atak uniosłem nieco głowę i spojrzawszy na gumowe przewody i plastikowy zbiornik na mocz nagle zapragnąłem-Boże! jak bardzo zapragnąłem-żeby wreszcie podłączyli to do mnie i żeby wszystko działało jak należy.
-Już, już-usłyszałem po raz ostatni i zobaczyłem dwa białe fartuchy oddalające się w kierunku drzwi. Pół minuty później przez wystającą z mojego przyrodzenia gumową rurkę ból uleciał ze mnie niemal całkowicie i poczułem się szczęśliwy jak nigdy. Z monalizowskim, głupkowatym uśmieszkiem (jak marne musi być życie erotyczne tych, którzy widzą w tym uśmiechu cokolwiek seksownego!) ległem w lepiącej się pościeli. Jeszcze przez jakieś pół godziny pociłem się obficie, a mój oddech wariował tak, że nie mógłbym wydobyć ani słowa, nawet jeśli miałbym w tym momencie coś sensownego do powiedzenia, i jeśli byłby tu ktoś, kto chciałby tego słuchać. Ale poza tym, wreszcie wszystko wydawało się w porządku. Z kącików oczu pociekło mi kilka łez, jakby wyciekały ze mnie resztki bólu, Westchnąłem kilka razy i uspokoiłem się całkowicie.
W końcu miałem czas, żeby porozmyślać. Przed oczyma uparcie majaczyła mi czarna torebka Julii. Zawinąłem się w kołdrę i odwróciłem twarzą do ściany, ale nic nie pomogło. Za moimi plecami ktoś chrząknął i zaszeleścił pościelą, a potem zapadła cisza.

Następnego dnia przyszedł Ziołas. Nie wiem skąd się tam wziął, ale leżąc w szpitalnym łóżku zawsze miło zobaczyć kogoś nie przyobleczonego w biel albo spłowiały błękit.  Wymęczony  trudami nocy nie byłem w najlepszej formie, jednak widok Ziołasa w uchylonych drzwiach dodał mi otuchy. Zajrzał niepewnie i rozejrzał się po sali. Ujrzawszy mnie wynurzył się całkowicie zza wpółotwartych drzwi, dzięki czemu z ulgą stwierdziłem, że żadnych kwiatów w jego rękach nie ma, na ramieniu zawieszoną ma studencką torbę, a twarz zdobi tak dla niego charakterystyczny półuśmieszek.
-Gdzie kwiaty?- spytałem wesoło gdy uścisnęliśmy sobie dłoń.
-Na polu. –odparł przekornie.-Lepiej powiedz jak się czujesz?
 Stanął u wezgłowia szpitalnego łóżka i omiótł je wszystkowiedzącym wzrokiem – zupełnie jak John Wayne  w swoich najlepszych latach, gdy zeskoczywszy z konia, w kowbojskim kapeluszu, zakurzony wdzierał się do saloonu pełnego wrogich, nieogolonych męskich gąb i ukradkowych spojrzeń napalonych, półnagich kobiet. W jego oczach jarzyła się czujność i jakaś forma wyczulenia na sytuację, ale przede wszystkim dał się zauważyć brak możliwości traktowania sprawy całkiem serio. Wiedziałem, że Ziołas nie jest w stanie podejść do tego wszystkiego poważnie. Skręcenie? Jakie kurna, skręcenie? Noga? Jaka znów, kurna, noga? Wiem, że on wiedział, że ja też nie potrafię robić z tego wielkiego halo, w końcu dla nas obu jasne było, że jego wizyta bardziej niż z poczucia troski, wynika z potrzeby towarzystwa.
-Cóż- odparłem-pogłoski o mojej śmierci, jeśli jakiekolwiek były, musiały być mocno przesadzone.
-Aha-odrzekł Ziołas, zmieniając wyraz twarzy z półuśmieszku na ćwierćuśmieszek, po czym – mimo wszystko -całkowicie spoważniał, czym muszę przyznać, nieco mnie zaskoczył. Tylko w jego oczach pozostał inteligentny ślad całkowitego porozumienia.
-Nie dzwoniłem do ciebie- powiedziałem-skoro więc tutaj jesteś, musiałeś dostać od kogoś cynk.
-Cynk to kładłem punktowo na twarz w liceum, jak mi pryszcz wyskoczył- parsknął w  nagłym przypływie wesołości.
-Nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek miewał tego typu problemy- zauważyłem być może z odrobiną braku dystansu.
-No dobrze,  rzeczywiście, dzwoniłem do twojego domu, żeby wyciągnąć cię na piwo. Od twojej mamy dowiedziałem się o gdzie jesteś.
-W takim razie, skoro już pofatygowałeś się tutaj,  usiądź i posłuchaj, co mam do powiedzenia.
Ziołas przysunął sobie krzesło spod ściany. Chwilę później opowiedziałem mu o wszystkim. W miarę upływu słów mięsnie na twarzy Ziołasa tężały, przez co przybierała coraz poważniejszy i coraz bardziej zamyślony wyraz. Gdy skończyłem, milczał wpatrując się w okno. Przez moment zdawało mi się, że on też dostrzegł Zeppelina krążącego nad miastem. Po chwili odwrócił się do mnie, i patrząc mi przenikliwie w oczy powiedział:
-Wiem, co jest twoim problemem.
Moje brwi powędrowały w górę.
-Co takiego?- odparłem zaskoczony.-Nie twierdzę, że mam jakiś problem. Gdybym miał, pewnie próbowałbyś podsunąć mi jakieś rozwiązanie, albo przynajmniej mnie pocieszyć, a tego bym nie chciał. Właściwie to chyba chciałem tylko, żebyś mnie wysłuchał. Wiesz, trochę jak kobieta... one zawsze tego oczekują.
-Naprawdę?
-Nie czytasz gazet? Nie słuchasz plotek?
Ziołas wyszczerzył zęby  i założywszy ręce za głowę odchylił się na oparciu krzesła. Wydawał się w pełni zrelaksowany.
-Nie będę próbował cię pocieszać, bo to na nic się nie zda, jednakże problem naprawdę istnieje i trzeba go rozwiązać. Julia, powiadasz? Tak, pamiętam ją, rzeczywiście swego czasu nieźle namieszała ci w głowie. Nie dziwę się zresztą, niezła była z niej laska, choć nie do końca w  moim typie.
-Zatem rozumiesz, że musiałem oszaleć widząc ją po tylu latach?- spytałem retorycznie niemal twierdzącym tonem.
-Nie!- wykrztusił trochę za głośno. - Wcale nie to miałem na myśli. To co zrobiłeś dowodzi tylko jednego-że teraz będziesz musiał wybrać. Od tego wyboru zależeć będzie, czy do końca życia zostaniesz chłopakiem z liceum, beztroskim, naiwnym, młodym samcem bez szans na przeżycie w brutalnym świecie, czy też raz na zawsze rozprawisz się z przeszłością i staniesz się naprawdę dorosły. Zdaję sobie sprawę, że nie brzmi to zbyt dobrze, ale każdy musi przez to przejść. Wiem, że nie jestem twoim ojcem tylko kumplem i może nie do mnie zależy mówienie takich rzeczy, lecz wiem też, że to niełatwy wybór. Dokonałem go jakiś czas temu i uwierz mi - teraz czuję się znacznie lepiej.
-Ale Julia…- próbowałem oponować lecz Ziołas natychmiast mi przerwał.
-Zapomnij o niej.-powiedział- Zapomnij o Julii. Ona jest tylko jednym z tysiąca przykładów, jednym z miliona przeżyć. Wierzę, że ta dziewczyna zarezerwowała znaczną ilość komórek twojej pamięci, musisz jednak zrozumieć, że każdy z nas ma swoje wspomnienia i swoją Julię. Większość z nas jest jednak zbyt neurotyczna by móc sobie na dłuższą metę pozwolić żyć tym, czego już dawno nie ma!
-W porządku, przyznaję, bywam może nazbyt neurotyczny, tak jak i ty czasem bywasz, i tak jak pewnie połowa ludzi na tej planecie, ale czy jest coś złego we wspominaniu przeszłości?
Ziołas zamyślił się na chwilę.
-Kilgore Trout napisał kiedyś opowiadanie w formie rozmowy między dwoma drożdżami – zaczął. - Spożywając cukier i dusząc się we własnych ekskrementach dyskutowały nad celem życia. Z powodu swojej ograniczonej inteligencji nie wpadły na to, że robią szampana.
-A więc jestem drożdżem?- spytałem.
-Nie, jesteś szampanem który znów chciałby być drożdżem.
Zamilkł, a gdy znów otworzył usta, jego głos był cichy lecz wyraźny, i pełen namaszczenia. Był jak głos boga, przebijający chmury.
-Ty jej nie wspominasz- powiedział.-Ty nie wspominasz przeszłości. Ty próbujesz ją dogonić.
-Ja…
-Próbujesz dogonić przeszłość!- niemal wykrzyknął w przypływie emocji unosząc ręce do góry.
Jego słowa przeraziły mnie. Nie dlatego, że były same w sobie strasznie, lecz dlatego, że w głębi duszy musiałem przyznać mu rację. Ta świadomość zaskoczyła mnie i w jednej chwili zdałem sobie sprawę w jakim punkcie swojego życia właśnie jestem. Niestety Ziołas nie mylił się, że rozprawienie się ze wspomnieniami może mnie kosztować dużo wysiłku. Chciałem go o to spytać, ale pielęgniarka, która właśnie wtargnęła do sali oznajmiła koniec odwiedzin. Ziołas zaczął zbierać się do wyjścia. Kazanie było skończone.
-Zastanów się nad tym-rzucił cicho zarzucając torbę na ramię. Nie musiał mówić nic więcej i nie powiedział. Obaj wiedzieliśmy, że muszę zmierzyć się z tym problemem, i że mogę liczyć tylko na siebie. Odwrócił się na pięcie i wyszedł. Zostałem sam na sam z moimi myślami, nieodstawionym na miejsce krzesłem, i pułkownikiem kaszlącym w poduszkę pod pokrywą szpitalnej kołdry.

Tej nocy-ostatniej przed opuszczeniem szpitala- mimo potwornego zmęczenia, nie mogłem zasnąć. Ból fizyczny, choć niewątpliwie mnie dręczył, nie był wcale największym z mych zmartwień. Wróciłem myślami do rozmowy z Ziołasem, i odniosłem niezwykłe wrażenie, że tego popołudnia przekroczyłem jakąś niewidzialną barierę. Zadałem sobie pytanie czy może być coś gorszego od bólu wwiercającego się w kości i mięśnie, bólu którego nie można dotknąć ani uśmierzyć? Czy jest bardziej niezręczna sytuacja niż stanie się kupą mięsa katowaną za pomocą laleczki voodoo przez  niesfornego chłopca? Chyba tylko żołnierze idący wśród świstu kul na czającego się w okopach wroga, albo dawni wojownicy rzucający się na błyszczące w słońcu ostrza szabel byli w stanie wyłączyć się całkowicie i nie czuć nic, nie widzieć nic i nic nie słyszeć, nawet huku dział i paraliżujących okrzyków nieprzyjaciela.  Potrafię to też ja, gdy nażrę się podwójnej dawki ketonalu (jeden własny, wydębiony od pielęgniarki z wieczornego obchodu, drugi zwinięty dziadkowi spod okna). Łyknąwszy tabletki, zapadłem w dziwne odrętwienie. Wpatrzony w rysujący się w ciemności blady prostokąt sufitu spostrzegłem na jego tle, jak na kinowym ekranie, przedziwną projekcję własnych myśli. Julię, palącą papierosa za szkolnym winklem i mostek w parku obok szkoły, na którym zwykliśmy się spotykać wiosną; Ziołasa śmiejącego się  z jakiegoś głupiego żartu, i mnie samego z nim, Izajaszem i jeszcze kilkoma innymi ludźmi których nie mogłem rozpoznać, gdy w zapadającym mroku wspinamy się na górkę na naszym przedmieściu. I znowu Julia, blaknąca i rozpadająca się w pył,  zdmuchiwana wiatrem. Wpatrując się, jak cząsteczki jej włosów, ust i ramion, kształtnych bioder, zębów i palców u stóp ulatują donikąd, zrozumiałem, że ona jest tylko wspomnieniem i poczułem, jakby i ze mnie po kawałku coś ulatywało. Naraz pojąłem, że odeszła ważna część mnie, jakby wycięto mi nerkę albo kawałek wątroby, i najgorsza była świadomość, że tak naprawdę ta część odeszła nie teraz, lecz już dawno, dawno temu. Julia nigdy już nie będzie moja. Ani Julia, ani Dorota, ani żadna inna dziewczyna, której usta kiedyś całowałem, której ciepło uspokajało mnie, której zapach przyprawiał mnie o dreszcz, której uśmiech sprawiał, że nie pragnąłem niczego więcej. Nigdy więcej nie spotkam Dużej, nie wbije mi ze złością paznokci w dłoń. Blizna jest już prawie niewidoczna i pokryła się pierwszymi zmarszczkami (wciąż nie mogę nauczyć się, aby przed snem  smarować ręce kremem). Płonie we mnie czarna dziura wyrwanej przeszłości. Parzy jak piekło aż do granic wytrzymałości więc majacząc wołam: Tak, Duża, ty poznałaś smak bólu do końca i chyba już wiem, co chciałaś powiedzieć, gdy twoje wargi z ledwością mogły się poruszać. Chciałaś powiedzieć, że najgorszy nie jest ból sam w sobie, ale o wiele gorsza jest przerażająca świadomość, że przestaje się istnieć. Musiałaś wiedzieć, że powoli stajesz się tylko fotografiami zamkniętymi w szufladzie. Pod stertą świadectw szkolnych i liścików od koleżanek przemieniasz się w coraz bardziej niepewne wspomnienie, w najpiękniejszy poemat pisany kiepskim atramentem, który w końcu blaknie i znika. Potem zostają już tylko puste strony w książce, której nikt już więcej nie przeczyta.
Próbowałem dogonić przeszłość, zatrzymać świat w jego starych, dobrze znanych ramach, jak dziecko podskakując próbuje chwycić wstążkę balonika, która nie wiadomo kiedy wyślizgnęła się z małej dłoni ku niebu. Cóż, może po części sam tego wszystkiego chciałem? Może sam wypuściłem swój balonik? Z jednej strony wydawało mi się, że fakt, iż leżę teraz w szpitalnym łóżku, jest wynikiem i wypadkową kiedyś dawno podjętych decyzji i zapomnianych uczynków, wypowiedzianych słów, przespanych okazji, wykorzystanych okazji, albo braku okazji. Poczynionych kroków. Wykonanych ruchów. A z drugiej strony wiedziałem, jak niewielki mam wpływ na swoje życie. Mój bunt wobec uciekającego czasu dobiegał końca. Powoli prąd dorosłości pociągał mnie za sobą w niezmierzoną otchłań. Poczułem się jak wypłowiała gwiazda na niebie, ledwo widoczna nawet w najczarniejszą noc. Gdzieś w dole siedzieli młodzi kochankowie wpatrując się w wieczorne niebo, ale wiedziałem, że ich rozognione oczy nie spoczną na mnie. Mają swoje gwiazdy, młode, błyszczące i silne. Dopiero zapisują swoje historie, a pierwsza strona ich opowieści wciąż jest wyraźna i czytelna. Obejmują się, drżą z zimna i podniecenia, i szepczą sobie do ucha, że nigdy tego nie zapomną, choć zapomną na pewno, przysięgają że nigdy nie odejdą, choć odejdą nie raz, i mówią, że będą kochać nad życie, choć to życie często bywa silniejsze niż najtrwalsza miłość. Są naiwni, nieświadomi. Są ślepi jak nowonarodzone kocięta w miękko wyściełanym, kartonowym pudełku.
A mimo to cholernie żałuję, że nie jestem na ich miejscu.
Być może prawdą jest, że ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy, lecz przecież i one przeminą i przeistoczą się we wspomnienia. Człowiek jest tylko filtrem, który przemienia przyszłość w przeszłość, a życie w śmierć, trawi rzeczywistość i wydala wspomnienia, jakby były po prostu pozostałościami przemiany materii ducha. Każdy w końcu rozpadnie się w międzygwiezdny pył, wsiąknie w korzenie roślin, stanie się korą drzew, szumem strumienia. Czy tuląc się do krągłych brzóz nie czujemy czyjegoś dawnego „ja”? Oddechu przeszłości? Cząstki życia uwięzionej w słodkim zapachu liści?
Za dużo tych pytań, a za mało, zawsze za mało odpowiedzi. Jak apostoł Tomasz po trzykroć powtarzam: Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem. Usypiam już niemal, ledwo trzymam się wątku. Ciekawski snów obiecuję sobie, że jutro przemyślę to sobie jeszcze raz dokładnie, domyślę do końca, pozbędę się wszelkich wątpliwości. Już prawie śpię. Coś widzę ale nie jestem pewien czy to już sen. Wychodzę na jakąś łąkę, czy coś.
A na tej łące…

Nawalenie się wcale nie było pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po opuszczeniu szpitala. Było rzeczą drugą. Najpierw musiałem udać się do pobliskiego sklepu monopolowego, by odstać swoje w kolejce pomiędzy zestresowanymi panami w garniturach, a śmierdzącymi żulami, którym zawsze jest wszystko jedno. Z flaszką wina pod pachą i paczką papierosów za pazuchą pognałem w stronę rzeki. Usiadłem na kamiennym nabrzeżu, gdzie trudno było mnie dostrzec z ulicy.  Sącząc wino pogrążyłem się w myślach.  Czy rzeczywiście, jak powiedział Ziołas, próbowałem dogonić przeszłość? Czy powinienem teraz odrzucić to wszystko? Wrócić do domu? Zabić w sobie to płaczliwe, żałosne dziecko? Nawet mord na własnej duszy wymaga przecież odrobiny okrucieństwa. Nagle olśniła mnie pewna myśl. Wstałem i co sił pobiegłem do tramwaju. O tej porze bez trudu można było znaleźć wolne miejsce. Zaległem z głową opartą o szybę. Brzęcząca puszka koiła znajomym dźwiękiem niczym szum morza.
Przede mną długa droga na przedmieście.
Moje przedmieście.

Nasza górka. Mont Blanc naszej młodości. Czomolungma naszych uczuć i myśli. Wpatrywałem się w nią stojąc na skraju parku w rękami wbitymi w kieszenie. Sprawiała wrażenie jakby obcej, dalekiej, choć przecież dzieliło nas tylko kilkaset kroków. Zrzuciłem to na karby popołudniowych cieni, wlekących się leniwie po ziemi i pniach drzew, i na moje zmęczenie spowodowane spożytą dawką alkoholu. Powoli zacząłem wspinać się po zboczu. Dziwne -pomyślałem-zawsze wydawało mi się, że jest tu bardziej stromo. Krok za krokiem zbliżałem się do szczytu, gdzie wszystko się zaczęło, i gdzie wszystko miało się skończyć. Przedmieście tonęło w szklistopurpurowej barwie zachodzącego słońca. Czerwone dachówki domów zdawały się płonąć żywym ogniem. W oddali po szynach jak podłużne ślimaki sunęły tramwaje. Wnętrze parku ciemniało z każdą minutą. Po chwili dotarłem na szczyt i usiadłem na starym, zwalonym pniu, na którym jako chłopcy wyryliśmy swoje inicjały. Schyliłem się i w półmroku zacząłem błądzić dłonią po chropowatej powierzchni drewna. Wreszcie odnalazłem znajome wgłębienia. Wciąż tam były, jak starożytne hieroglify upamiętniające minione zdarzenia. Kiedyś i i one spróchnieją i rozsypią się po kawałeczku w drobny pył. Może w tym miejscu wyrosną nowe drzewa, na których ktoś ostrym dłutem pozostawi własne wspomnienia.
 W zapadającym mroku zobaczyłem jak tam, w dole jakieś dzieciaki wbiegały z hałasem na naszą górkę, wdychając w płuca rześkie powietrze. Pomyślałem, że o tej porze powinny już być w domu. Na chwilę znikły między drzewami i słyszałem tylko ich głębokie oddechy, przytłumiony śmiech, i tupot małych stóp wśród opadłych liści. W końcu dobiegły do mnie i spostrzegłszy dziwną postać skuloną na pniu drzewa, przystanęły niepewnie. Spojrzały po sobie nieco wystraszone, a potem zaczęły cicho chichotać. Nagle rozpierzchły się we wszystkie strony, tylko jedna dziewczynka została nieopodal mnie. Zasłoniwszy twarz dłońmi zaczęła głośno liczyć. Jeden, dwa, trzy, cztery. Myślałem, że dziś już nikt nie bawi się w chowanego. Oczyma wyobraźni przypomniałem sobie nas wtedy, kiedy biegliśmy na górkę we czterech, kiedy trawa umykała nam spod nóg a na plecach czuliśmy wpatrzone w nas światła latarni. I wtedy dotarło do mnie, że już nie pasuję do tego miejsca. Mój czas minął i ono teraz należało do nich, chociaż nie mogłem się z tym pogodzić. Naraz wszystko stało się zimne i obce, górka już nie była tą górką, ja nie byłem dawnym ja, moje przedmieście już nie było moim przedmieściem. Wszystko to, co było najpiękniejsze ugrzęzło w moich wspomnieniach za jakimś niewidzialnym murem i za nic nie chciało przekroczyć magicznej bariery. To chyba właśnie wtedy podjąłem tę decyzję. Zresztą wydaje mi się, że nie miałem innego wyjścia. Po prostu nie mogłem postąpić inaczej.
Bezszelestnie, niczym dziki zwierz, podkradłem się do dziewczynki. Szesnaście, siedemnaście, osiemnaście. Mimo, że miała zasłonięte oczy, stała twarzą do drzewa, jakby chciała pokazać, że za nic w świece nie będzie podglądać. Dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery… naraz ściszyła głos i zaczęła liczyć szeptem. Dwadzieścia pięć. Prawą ręką chwyciłem za długie, zwisające luźno wokół wątłych ramion włosy, a lewą zasłoniłem usta. Stłumiwszy jęk, niemal bez wysiłku powiodłem bezbronne ciało ku piętrzącym się za mną krzewom leszczyny. Gdy zaczęła się szarpać huknąłem jej głową o drzewo. Poskutkowało. Ani na chwilę nie zwalniając uchwytu,  obezwładnioną, zawlokłem na miejsce i położyłem na miękkim podłożu z trawy i liści. Sapałem ciężko niczym podstarzały wilk w pogoni za uciekającą ofiarą, moje ciało oblepiał zimny pot. Czułem w sobie energię, lecz nagle straciłem rezon i nie bardzo wiedziałem co dalej. Rzeka, tu była, blisko. Pójdę w stronę rzeki – pomyślałem. Zanurzę się w zimną wodę niczym umierający słoń. Wpatrując się w gęstniejącą ciemność poczułem ciepło na dłoniach. Wyplątawszy je nerwowo ze zmierzwionych włosów dziewczynki uniosłem je w górę ku lśniącej poświacie wschodzącego księżyca by obojętnie stwierdzić, że po palcach spływa mi gorąca krew.
W głowie zaczęło mi wirować. Zostawiłem nieprzytomne ciało, wstałem niepewnie i niemal po omacku zacząłem zsuwać się w dół zbocza. Dzieciaki gdzieś pierzchły. Powietrze przesycone było jakimś upiornym smakiem, języki latarni paliły mnie jak ognie, ziemia stała się wilgotna i miękka i zdało mi się, że z każdym krokiem zapadam się w nią coraz głębiej. W głowie huczały mi słowa dawnego wiersza. Nie mogłem się od nich opędzić, bo wracały ze zdwojonym echem:

Na pobliskiej wieży znów zadzwonił dzwon
Słońce zaszło chmurami, zamarło przedmieście

                                                 Metalowy kielich znów obwieścił zgon

Miał w sobie milion westchnień
Jego smutny ton.

Słyszałem dźwięk dzwonu, i wydawało mi się że dobiega z pobliskiego kościoła, choć przecież było już zbyt późno na mszę. Jego głos dobiegał najpierw z oddali, a potem z każdym kolejnym uderzeniem narastał niemiłosiernie coraz głośniej, głośniej i głośniej... ZA GŁOŚNO!!!

Zanim sen dobry wreszcie ci się przyśni
Zginiesz od huku spadających liści

Słowa stopniowo przechodziły w krzyk i rozsadzały mi czaszkę. Próbowałem zatkać uszy, jednak na niewiele się to zdało. Widziałem błyski flesza jak fotografie ulotnych chwil. Błysk! To Duża... a raczej Roksana, bo nie potrzebuję już więcej kłamać. Stoi roześmiana na środku dziurawego boiska, ubrana w obszerna sukienkę w czarno-białe groszki. Stoi i zanosi się śmiechem pokazując mnie palcem wyciągniętej dłoni. Próbuję chwycić jej rękę...Błysk! lecz zamiast niej chwytam butelkę wódki. Patrzę na nią, potrząsam i widzę poruszający się w niej przezroczysty płyn, ale nie potrafię powiedzieć, czy butelka jest do połowy pusta, czy do połowy pełna, po prostu nie wiem, nie wiem, nie wiem...znowu błysk!, trochę silniejszy. Jadę nocnym tramwajem (jak to?, przecież dobrze wiem, że nie ma już nocnych tramwajów!), rzuca mną na lewo i prawo, kurczowo zaciskam zbielałe palce na poręczy, zbiera mi się na wymioty więc wychylam się przez okno i...Błysk! wypadam przez nie prosto w pole kukurydzy. Leżę w miękkim błocie i liściach. Między łodygami widzę poruszające się światła latarek. Szukają mnie, chcą mnie dorwać, uświadamiam sobie i wzbiera we mnie fala strachu i adrenaliny. Poderwawszy się z ziemi zaczynam uciekać. Jest zajebiście. Biegnę i nogi mam całe oblepione gliniastym, brunatnym błotem, więc szybko zdejmuję buty i skarpetki i dalej biegnę boso. Boso przez świat. Jest trochę bardziej ślisko i trochę zimniej ale czuję się wolny. Tak ! Całkiem wolny! Coraz szybciej poruszam nogami. Głosy za mną cichną i już widzę przed sobą koniec pola, więc znowu przyspieszam ale nagle okazuje się że stoję w miejscu. Napinam mięśnie ze wszystkich sił, naprężam każde ścięgno, jednak przez to poruszam się jeszcze wolniej. Głosy za mną zbliżają się a ja nie mogę ruszyć z miejsca. Lepię się do powierzchni i lepię się od potu, targam całym ciałem jak mucha uwięziona w pajęczej sieci, a im bardziej próbuję się uwolnić tym mocniej grzęznę. Ziemia jest jak klej i nie pozwala mi ruszyć się z miejsca. Wpadam w panikę, są tuż za mną, widzę dłoń z rozcapierzonymi palcami wysuwającą się spomiędzy liści...I wtedy kolejny błysk, dłuższy od innych, oślepia mnie zupełnie i na moment robi mi się czarno przed oczami. Trwa to dwie sekundy...może pięć, trudno powiedzieć, i przez ten czas majaczy przede mną tylko ciemność. W końcu jednak czarna mgła rzednie i zaczynam dostrzegać zarysy okna, podłogi, drzwi. Siedzę na kanapie w ciemnym pokoju. Przez zasłonięte rolety sączą się wąskie strugi światła jak ostrza noży. Czuję na swoich ustach usta Julii, nie... Doroty...o Jezu! to usta Izajasza!.
-Co robisz!?- wykrzykuję i ze wstrętem odpycham go od siebie, a on jak gdyby nigdy nic zaczyna miękkim krokiem stąpać po pokoju i  deklamować swoją opowieść. Widzę jego gesty, miny, ruchy warg, rąk i nóg, słyszę słowa, które nagle przechodzą w piiiissssk... Pisk orła. Izajasz rozkłada skrzydła, z jego rozdartych tenisówek wyrastają szpony. Podlatuje do mnie, chwyta pazurami i rozłożywszy potężne skrzydła unosi wysoko nad ziemię. Czuję, że nie wytrzymam, że zaraz rozerwie mnie na strzępy. Mam już dość więc próbuję wierzgać i wyrywać się, ale nie starcza mi  sił. Widzę oddalającą się Ziemię-najpierw dom z kolorowymi dachówkami, potem dziurawą ulicę, osiedle, rzekę przecinającą miasto. Potem przestaję cokolwiek dostrzegać, więc zamykam oczy i daję się unieść dokądkolwiek. A gdy jesteśmy wysoko, bardzo wysoko, wyżej niż chmury i wyżej niż gwiazdy, Izajasz nagle puszcza mnie i zaczynam spadać w piekielnym tempie. Spadam ze snu w przepaść codzienności...a może z codzienności w przepaść snu-sam już nie wiem. Lecę dość długo, mimo to nie czuję wiatru ani chłodu, za to jestem zmęczony, potwornie zmęczony. Na chwilę znów zamykam powieki i znowu widzę błysk, a gdy otwieram oczy, siedzę w kościelnej ławie. Chłonę duszny mrok kadzideł a pod palcami czuję szorstkość starego, sękatego drewna. Wreszcie jest cicho, nie ma dzwonów i nie ma słów, wszystko zamarło. Zaczynam się modlić: Zdrowaś Mario, łaskiś pełna Pan z Tobą… i wtedy słyszę za moimi plecami czyjeś słabe kroki, ale coś powstrzymuje mnie przed odwróceniem się. Spostrzegam, jak na kamienną posadzkę kościoła pada cień-ciemny zarys głowy i ramion. W migotliwym świetle świec wydają się potwornie wielkie, wyglądają jakby poruszały się, tańczyły. Z każdą sekundą rozrastają się i pęcznieją, chłonąc powierzchnię posadzki niczym rak. Powolny stukot zbliża się, jest tuż za mną.  Przeszywa mnie dreszcz. Czyjś wilgotny, ciepły oddech mierzwi mi skórę na karku, aż każdy pojedynczy włosek na mojej skórze panicznie staje na baczność wyciągając w obronnym geście swój jedyny pazur. A potem postać wyłania się z mroku ukazując mi swą twarz. Przez sekundę trwam w niepewności, ale w końcu
            -Ziołas!- wykrzykuję...
Ziołas płynnym ruchem podchodzi tuż do mnie i z obojętną miną pochyla się.
            -Może zapalisz?- odpowiada spokojnie, wyjmując z kieszeni kurtki paczkę niebieskich LM-ów. Jest dziwnie blady, nawet jak na niego, i jakoś taki nieobecny, choć przecież widzę go i słyszę. Ale dobrze, że tu jest. Och jak dobrze, jak błogo, jak bezpiecznie. Przyjacielu, ty zawsze najlepiej wiesz, czego mi trzeba. Aż boję się pomyśleć co bym zrobił bez ciebie tym i każdym poprzednim razem gdy jednym słowem albo jednym gestem uspokajałeś moje myśli i pozwalałeś im wrócić na właściwe tory.
            -Pan mój i bóg mój!- wykrzykuję bezwiednie i uśmiecham się. Padam na kolana i wyciągam rękę po papierosa jak po opłatek.
-Bierzcie i palcie z tego wszyscy-podpowiada Ziołas i rozkłada ramiona. Kątem oka dostrzegam jak na jego otwartych dłoniach pojawiają się małe, żółtawe ognie, choć nigdzie nie widzę zapalniczki. Przystawiam papierosa do płonącego wnętrza dłoni, odpalam i zaciągam się dymem. Czuję rozkosz. W tej rozkoszy zamykam oczy i unoszę głowę. Uśmiecham się bezwiednie bo jest mi błogo, i cicho, i ciepło, i bezpiecznie, i niczego więcej mi nie potrzeba, ale kiedy na powrót podnoszę wzrok, jak na złość znów jestem w parku. Przez chwilę biję się z myślami, czy to kolejna wizja, czy też powrót do rzeczywistości. Spoglądam w niebo i stwierdzam, że księżyc świeci tak realnym blaskiem… Zlany potem, brudny i lepki od krwi i błota, odwracam głowę i próbuję wpatrzyć się w ciemność. W głowie przebiega mi stado dzikich koni, i z lekkim niedowierzaniem zdaję sobie sprawę, że w ręku  trzymam nie papierosa, lecz obgryzioną z kory, poszarpaną gałązkę leszczyny. W ustach czuję cierpki smak i kawałki miękkiego drewna. Z rozciętego ramienia sączy się krew. Moja krew. Próbuję zrobić krok lecz mój wycieńczony organizm odmawia posłuszeństwa. Nogi uginają się pode mną i padam na ziemię jak bezwolne ciasto.  Wszystko dzieje się tak szybko. Kiedy już leżę powalony jak pień drzewa w czasie wiosennej burzy, odpływa ze mnie cała energia. Tracę myśli. Resztkami sił zatrzaskuję powieki i wreszcie pełen spokoju wsłuchuję się w przemęczony, wieczorny oddech przedmieścia.  Dobiegający zewsząd śpiew nocnych ptaków odprowadza mnie do krainy Morfeusza.
A może troszkę, troszkę dalej…


Jednak nie umarłem. Nie umarłem, chociaż wszędzie widzę tylko biel.  Ja też jestem biały.  Ha, ha! Jakie to zabawne!– biały człowiek w białym pokoju.  Jak ten obraz - biały kwadrat na białym tle. Niby mnie nie ma, a jednak jestem. Nie istnieje nikt, prócz mnie. Wokół panuje potworna, złowroga cisza, ale mimo to mam nieodparte wrażenie że to wciąż nie koniec. Ciągle żyję. Ręce mam dziwnie spętane i ledwie mogę nimi poruszyć, nie wspominając nawet o podrapaniu się w czubek nosa lub jakąkolwiek inną część ciała. W tym momencie każda z nich wydaje się tak odległa jak australijskie wioski Aborygenów, w których nigdy nie byłem, albo jak egzotyczny szczyt Czomolungmy, do którego lodowych szczelin nigdy nie dotarłem.
Budzę się. Uwalniam ręce, potem słyszę szczęk zamka w drzwiach i w ogóle spostrzegam, że są tu jakieś drzwi. Przez wąską szparę wjeżdża plastikowy talerz z zupą i plastikowa łyżka z zaokrąglonymi brzegami. Jakiś męski głos nieznoszącym sprzeciwu tonem krzyczy zza drzwi, żebym jadł, więc jem. Pałaszuję nieco przestygłą pomidorową z ryżem, za którą nigdy nie przepadałem i sam się sobie dziwię, że tak gładko i bez żadnego sprzeciwu przechodzi mi przez usta. Dziwię się, ale nie czuję w sobie absolutnie żadnej potrzeby uskarżania się, nie przepływa przeze mnie ani dżul energii, który mógłby zmusić mnie do najmniejszego choćby działania. Wszystko jest mi obojętnie. Obojętna jest mi nawet myśl, że wszystko mam głęboko w dupie. Bezwiednie odsuwam prawie pusty talerz w stronę drzwi i tempo wpatruję się w ledwie zarysowany na nich biały kwadrat , zza którego zaraz wyłoni się włochata, umięśniona ręka i zabierze niedojedzone przeze mnie resztki. Ręka pojawia się, talerz znika, a w jego miejscu pojawiają się dwa kubeczki. Jeden z nich jest duży i napełniony wodą, drugi jest mały i zawiera kilka kolorowych pastylek. Dostrzegam jednak podobieństwo między nimi, oba bowiem są zrobione z przeźroczystego plastiku. Idealne jednorazowe kubeczki na biwak, grilla, albo do picia wódy w parku. Przez głowę przemyka mi cień dalekich skojarzeń, ale nie mogę wydobyć z niego konkretnego kształtu. Coś mi mówi, że powinienem czuć się jak nastolatek, a coś innego, że tamto pierwsze nie ma racji. Zresztą, nic mnie to nie obchodzi. Mogę siedzieć tak całe wieki, bo właśnie tak jest dobrze. Mogę wsłuchiwać się we własny oddech i liczyć płynące przeze mnie krople krwi.  Nie muszę się ruszać. Nie  muszę działać. Mogę, nie muszę. Mogę. Nie muszę. Czy to nie doskonały stan?
Z  rozmyślań wyrywa mnie ten sam gruby głos, który tym razem bezlitośnie rozkazuje bym połknął. Więc połykam, chwilę jeszcze przetrzymując  tabletki w ustach tylko po to, by stwierdzić, że są okropne w smaku. Popijam wodą, żeby nie stanęły mi w gardle i aby pozbyć się wstrętnego posmaku.
Woda jest chłodna i sprawia prawdziwą ulgę.
Wciąż jeszcze nie umarłem. Nawet więcej, bo znowu mam wolne ręce. Mogę podrapać się, gdzie tylko zapragnę. Nigdy bym się nie spodziewał, że ta świadomość może sprawić tyle przyjemności. Biel gdzieś znikła. Gdy otwieram oczy , widzę poszarzałe od kurzu ściany celi. Wiem, że to cela, bo tylko w celach są takie kraty w oknach. No, może jeszcze w niektórych tanich hotelach w podrzędnych dzielnicach dużych, ekskluzywnych,  błyszczących, azjatyckich  miast. Tu też jest jak w hotelu. Codziennie dają mi jedzenie,  mam własny kąt  i cały dzień wyłącznie dla siebie. Mogę robić, co chcę.  Podejrzewam, że to jakaś oferta all inclusive, tylko te kraty w oknach nie dają mi spokoju. Są przygnębiające. Nie potrafię powiedzieć skąd to wszystko wiem, tak samo jak nie wiem, dlaczego mówię kraty na pionowe stalowe pręty tkwiące w małym okienku nad moim łóżkiem. Żeby cokolwiek przez nie dojrzeć muszę wskakiwać na pryczę i stawać na palcach,  jednocześnie podciągając się rękami za wystający kawałek gzymsu.
Codziennie o tej porze niedaleko stąd przejeżdża pociąg towarowy. Zawieszony z tej strony muru z naprężonymi mięśniami  i szyją wyciągniętą nad parapet obserwuję, jak jego purpurowe  żelazne wagony skrzą się w porannym słońcu. W pochmurne, deszczowe dni wyglądają jak ciężka, ponura machina wojenna, sunąca żmija zniszczenia. Zawsze, gdy widzę jak wolno przesuwają się po kamienistym nasypie myślę sobie, że chciałbym kiedyś dowiedzieć się, dokąd tak co dzień zmierzają. Chciałbym pojechać nad morze. Zobaczyć je jeszcze raz. Posłuchać szumu fal, poczuć słony smak na ustach. Obserwuję i starannie liczę wagony , a gdy ostatni z nich niknie w oddali, wpatruję się w pozostawioną pustkę i tęsknym wzrokiem biegnę po torach aż po majaczący wśród traw, szklisty horyzont. Odrywam się od krawędzi okna gdy słyszę dobiegające z korytarza popiskiwanie kółek wózka z jedzeniem.  Odliczam osiem kroków i w sekundę po tym, jak przez drzwi wjeżdża wsunięty przez włochatą rękę plastikowy talerz, chwytam żarcie i pakuję w siebie. Jestem głodny, potwornie głodny. Cieknie mi po brodzie i po białej płóciennej koszuli, ale mam to gdzieś. Potem chwytam kubeczek i przełykam kolorowe pastylki. Za każdym razem, gdy to robię odnoszę nieodparte wrażenie, jakbym czynił coś złego, coś nienaturalnego. To bardzo dziwne. Nie potrafię tego inaczej określić, wiem tylko, że z każdym dniem czuję to silniej i coraz bardziej zaczynam się zastanawiać co by było, gdybym choć raz nie połknął tabletek. Bardzo mnie to nurtuje, i kiedy tak myślę, przypomina mi się wszystko. Przez moment przeżywam szok, w niedowierzaniu wytrzeszczam oczy i mam ochotę wrzeszczeć, ale za każdym razem właśnie wtedy uspokajam się. Czuję się tak, jakby ktoś całą moją gorycz oblał beczką słodkiego miodu. Czuję, jak moje myśli oblepia gęsta warstwa półprzeźroczystej mazi, przez którą nic nie jest w stanie przebić się na powierzchnię. Siadam na podłodze z plecami opartymi o ścianę i pochyliwszy głowę, przez na wpół opuszczone powieki próbuję policzyć kamyczki na rozpostartej przede mną, szaro-białej, granitowej podłodze.
Wreszcie czuję, że żyję. To jest ten dzień. Wczoraj ich nie połknąłem i dziś też tego nie zrobię. Długo trzymałem je w ustach, prawie zwymiotowałem gdy rozpuszczały się w mojej ślinie a język niemal mi zdrętwiał od gorzkiego smaku, ale nic nie dałem po sobie poznać. Zrobiłem ich w konia! Tak, zrobiłem ich!
Myślę jasno, myślę trzeźwo. Wiem jak się nazywam i wiem skąd jestem, choć jeszcze nie wszystko pamiętam. Jestem pewien, że nie mogę dłużej tu zostać. To nie jest moje miejsce, przecież  jest  tyle lepszych, znacznie lepszych miejsc. Nie widzę powodu, dlaczego miałbym zostać właśnie tutaj.
Postanawiam działać szybko i nie wahać się. Słyszę popiskiwanie wózka, więc przybliżam się do framugi drzwi. Osiem kroków, szczęk zamka i drzwi uchylają się, a w szparze pojawia się znajoma, włochata ręka. Milion razy zastanawiałem się, do kogo może należeć. Kim jest i jak wygląda ten, do którego należy ciężarna dłoń? Czy cała postać jest tak umięśniona, proporcjonalna do reprezentującej ją kończyny, czy to tylko częściowy wybryk natury, jak zbyt długie nogi, albo zbyt krótka szyja? Zaciskam obie dłonie na włochatym nadgarstku i z całej siły wciągam do środka. Moje ciekawość zostaje zaspokojona, gdy na podłodze ląduje wielkie, dwumetrowe cielsko zwieńczone lekko łysiejącą głową. Facet wpatruje się we mnie z niedowierzaniem i przerażeniem.  Jest potężny, naprawdę potężny, ale kilka mocnych kopnięć w zdziwioną twarz i kilka uderzeń głową w granitową podłogę z mocnym chwytem za resztki czarnych włosów na głowie pozbawia go całego potencjału. Nie chcę mu zrobić krzywdy, ale gość jest o jedną trzecią większy ode mnie, więc nie mam wyboru. Zrywam z łóżka prześcieradło i szybko drę je na kawałki. Podchodzę do faceta, krępuję mu ręce i knebluję usta, po czym cicho wybiegam z sali. Czuję się jak prawdziwy komandos. Jak Rambo! Jak  Rambo!
Na korytarzu przystaję i przez kilka sekund intensywnie wsłuchuję się we wszechobecną ciszę. Staram się złowić każdy najmniejszy szmer, ale nie odbieram  żadnych głosów, ani tupotu nóg, ani odgłosu wagonów nadjeżdżającego pociągu. To ostatnie nieco mnie zastanawia i niepokoi, ale nie mam nic do stracenia.
Winda jedzie w dół więc nie czekając na jej powrót zbiegam klatką po schodach. Daję w mordę sanitariuszowi, (zdążyłem zauważyć tylko jego zdziwioną minę zanim moja pięść ugrzęzła w jego przegrodzie nosowej) przeskakuję przez masywny szlaban portierni i pod ceglanym łukiem bramy  wybiegam na boczną uliczkę. Było łatwiej, niż myślałem.  Może nawet trochę za łatwo, a to zawsze psuje zabawę. Wiem jednak, że będą mnie gonić więc daję susa w gęstniejące na poboczu krzaki i przedzierając się przez nie brnę w stronę torów. W połowie drogi zatrzymuję się i nasłuchuję nadjeżdżającego pociągu jednak nic takiego nie dociera do moich uszu. Niedobrze, jeśli się spóźni, ale znacznie gorzej jak nie przyjedzie wcale. Wtedy cały misterny plan weźmie w łeb. Może zagłuszył go mój wezbrany oddech,  szum nerwowego kroku wśród  wysokich traw albo dobiegające z oddalenia krzyki sanitariuszy. Ruszam dalej nie oglądając się za siebie i wybiegam na tory. Mrużę oczy od nagłego słońca. Osłoniwszy twarz dłonią w dali dostrzegam zielony zarys lokomotywy jak światełko w tunelu. Sanitariusze są coraz bliżej. Nie muszę nawet odwracać głowy by to stwierdzić, bo drą się w niebogłosy i przeklinają jak marynarze w czasie sztormu albo pijąc na umór w portowych barach. Nie mam czasu, by odetchnąć. Przechodzę na drugą stronę torów i skulony posuwam się w stronę pociągu. Czy zdążę? Czuję potworne zmęczenie,  ogień w mięśniach nóg i kłucie w płucach. Końce włosów lepią się od potu i przypomina mi się, jak w młodości trenowałem bieganie na średnich dystansach. Kiedy łapałem swój rytm, nikt nie mógł mnie dogonić. Mogłem biec i biec, w nieskończoność, do znudzenia, jak Forrest Gump.
To wspomnienie dodaje mi sił. Białe kitle wciąż mnie tropią pozostawiając za sobą pasmo połamanych krzewów i rozdeptane kępy traw. Staram się oddychać głęboko. Jestem coraz bliżej, już słyszę miarowy stukot żelaznych kół na łączeniach szyn. Wreszcie dobiegam. Prężę się do skoku jak dzika pantera , odbijam się od ziemi i łapię w locie najbliższy żelazny uchwyt, niczym uciekającą zdobycz. Opuszki moich dłoni ślizgają się napotkawszy  tłustą od smaru krawędź, ale szybko odnajduję punkt zaczepienia. Wspinam się po brunatnej ścianie wagonu, przerzucam ciężar ciała nad jego górną częścią, po czym zsuwam się  do wnętrza.  Syknąwszy z bólu upadam na stertę węgla, wciąż rozgrzaną promieniami  popołudniowego słońca. Poczerniały od pyłu sadowię się tyłem do kierunku jazdy i rozcierając obolałe miejsca delektuję się odchodzącym ciepłem dnia.

X. PATYKIEM PISANY

Nie potrafię wskazać momentu, w którym mój oddech uspokoił się i zgrał z miarowym stukotem żelaznych kół niczym dobrze dobrany chór. Wgapiony w przestrzeń popadłem w dziwne odrętwienie, w jakąś zadumę nad mijanym krajobrazem. Na linii horyzontu, pomiędzy tłem nieba a ciemniejącą wraz z odchodzącym dniem zielenią  drzew, na kominie dalekiej kopalni dostrzegłem  płonący jaskrawo płomień spalanego metanu. Mijałem stare budynki z czerwonej cegły z powybijanymi szybami i farbą łuszczącą się z zaniedbanych elewacji. Od zagrzybionych fundamentów po porośnięte mchem dachy dało się wyczuć jakby poczucie beznadziei, jakąś przerażającą, niemą prawdę. Próbowałem odgadnąć, kim są ludzie ukryci za murami domów, co myślą, czym żyją.  I czy tam w ogóle ktokolwiek jest? Pozostałości betonowych konstrukcji zostawione samym sobie wyglądały, jakby pewnego dnia zniecierpliwieni budowniczowie zabrali narzędzia i bez słowa wynieśli się na zawsze w lepsze strony. Widziałem podparte betonowymi kolumnami, jakby zawieszone w powietrzu wiadukty bez dróg dojazdowych, schody prowadzące znikąd donikąd, fragmenty słupów i chodników. Wzdłuż torów ciągnęły się podłużne, piaszczyste zagłębienia porzuconych, niedokończonych ulic, które nigdy nie doczekały się nawet kropli czarnego asfaltu, i które tu i ówdzie porosły już świerki albo pojedyncze kępy ostrych, wysokich traw. Wszystko to przypominało Atlantydę, jakąś tajemniczą krainę, dotkniętą nagłym kataklizmem, który w mgnieniu okaz unicestwił ją, porzucając w niepamięć.
Gdy dzień jak mityczny Feniks chylił się ku upadkowi, a szarzejące obłoki przysłoniły nieboskłon, bure  ściany kamienic sprawiały niesamowicie przygnębiające wrażenie. To zdecydowanie nie były szklane domy z powieści Prusa, o których czytałem w liceum. Czułem, jakbym zatapiał się w gęstniejący, opuszczony, przeraźliwie posmutniały, czarnobylski, toksyczny krajobraz.  Na tym tle rysowały się z rzadka kontury XIX-wiecznych dworków dawnych potentatów przemysłowych. Wzrok mój pełzł po nich ociężale jakby były zatopione w gęstej smole. Niczym upadłe anioły, z wykuszami na rogach, pozieleniałymi kopułami, strzelistymi wieżyczkami baszt i sypiącymi się ogrodzeniami były, na wzór nowożytnych zamków mieszczańskich, śladem minionej świetności i zapomnianego splendoru.  Żelazne mosty, opuszczone bocznice torów kolejowych i  gwiaździste torowiska rozjezdni. Pordzewiałe wiaty, nieczynne kominy, gdzieniegdzie strzępy murów, które zostawione na pastwę losu nie potrafiły same przetrwać. I drzewa, wszędzie drzewa, spomiędzy których wyłaniały się sterty gruzów albo dzikie wysypiska śmieci. Ten mezalians natury i ogryzków człowieczej cywilizacji ma w sobie coś jednocześnie przyciągającego i odpychającego, jakąś ambrozję i truciznę zarazem. Obserwowany z wysokości pociągu, tyłem do kierunku jazdy, zdaje się uciekać, niknąć w mroku, ale budzi we mnie  –nie wiem: zdrową czy nie zdrową- fascynację. Betonowe słupy linii energetycznych jak martwe, posiniałe sosny. W oddali ogromne stalowe konstrukcje wysokiego napięcia niczym przygarbione mityczne potwory podtrzymujące na zwieszających się ramionach falujące węże drutów, sunących w nieskończoność.  Pokłady paproci jak zielone dywany, powalone i na poły spróchniałe pnie brzóz. Biel brzóz i szarość brzóz, zieleń liści i ciemny brąz gałęzi.
Kiedy pociąg przyspiesza, a las gęstnieje i przysuwa się do torów, krajobraz zaczyna rozmywać się w szarawe kreski jak pejzaż rozmazany pędzlem niecierpliwego malarza. Przypatruję się sarnie, która przez chwilę biegnie wzdłuż pociągu po czym nagle znika, a na jej miejscu pojawiają się najpierw rozwalone bramy ogrodzeń, potem resztki papy zerwanej z dachu, a wreszcie kolejne mury, i kolejne miasto. Pociąg sunie z impetem, gładko i bez wątpliwości prze do przodu, jakby chciał uciec z tej nieprzyjaznej przestrzeni, wyjechać poza kadr, przebić się przez przegniłe ramy obrazu i uwolnić się na zawsze. A kiedy zwalnia, można szerzej otworzyć źrenice i wpatrywać się w ten dziwny świat ponad krawędzią wagonu, na której wciąż widnieją brudnawe ślady kropel wczorajszego deszczu.
Gdzieś w środku nocy budzę się, choć nie z zimna, i przez chwilę wpatruję w wiszące nade mną gwiazdy. Ja mknę do przodu, lecz one zdają się trwać nieruchomo, od zawsze. Próbuję odgadnąć, w jakiś sposób pojąć ich romantyczną istotę, odkryć, co mają w sobie takiego, że od wieków człowiek wpatruje się w nie z takim przejęciem. Czy prawdą jest, że większość z nich dawno już umarła? Jeśli tak, to co mamy nadzieję odnaleźć w ich martwym świetle, w tym odbiciu dawno stłuczonego lustra? Być może wszystko, a może nic. Kogoś takiego, jak my, a może kogoś zupełnie obcego.  Może spełnienie marzeń, a może piekielny żar. I zadaję sobie pytanie czy w ogóle potrzebujemy dowiedzieć się co jest tam, w górze, gdzie nie sięgają niczyje oczy ani ręce. A może Bóg stworzył nas po to właśnie, abyśmy poszukiwali i tęsknili, pragnęli i pożądali, abyśmy dążyli i zastanawiali się? Po to, żebyśmy  pragnęli, lecz nie mogli wiedzieć?
Ze snu wyrywa mnie lejący się z nieboskłonu żar południa. Przede mną majaczy miasto. Czuję, że wreszcie dotarłem do celu. Wyskakuję z wagonu gdzieś pośrodku torów i cały umorusany od węgla przemykam ulicami w stronę morza. Choć jeszcze nie mogę dostrzec ciemnych, spienionych wód, jestem pewien, że intuicja i chłodna bryza prowadzą mnie w dobrym kierunku. Mam wrażenie, że na ustach już osiada mi ich słona wilgoć. Wreszcie wyłania się spoza murowanego nabrzeża, i  zawsze, zawsze, zawsze jest to jak poczuć dotyk boga. Zafascynowany przystaję więc na chwilę i znów  koję się rozpostartym przede mną ogromem i spokojem. Potem ruszam zatłoczonym chodnikiem wzdłuż brzegu i czuję się tak szczęśliwy, że nieistotne jest nawet to, w którym pójdę kierunku. Jakie wszak ma znaczenie obrana droga, gdy nie wie się, dokąd chce się dojść? Ludzie na ulicy dziwnie na mnie patrzą, jedni z przerażeniem, inni z ostrożną ciekawością,  ale niemal wszyscy bez słowa usuwają się na bok, a tych, którzy tego nie robią sam roztrącam ramionami. Wiem, jak wyglądam: mam brudne ręce i twarz, potężne wory pod oczami, błędny wzrok i dziwny strój, na którym ze szpitalnej bieli pozostało jedynie kilka jaśniejszych punktów. Jak obłąkany mijam budki pachnące cholernie drogimi  smażonymi rybami i fast-foody pełne niskiej jakości majonezu i czerwonej kapusty skutecznie plamiącej ubranie. Na plaży skrzeczy generator, który zasila pompę tłoczącą powietrze do ogromnego dmuchanego zamku z gumową zjeżdżalnią pełną rozwrzeszczanych dzieciaków. W słońcu lśnią się łańcuchy sztucznych bursztynów i posrebrzanych wisiorków. Bryza porusza kolorowymi pocztówkami na stalowych stojakach i rozsiewa wokół dym ze smażalni, który drażni moje nozdrza i żołądek . Zdaję sobie sprawę, że jestem cholernie głodny. Postanawiam zwinąć kiełbasę z grilla  ustawionego przy wejściu na długą, wbijającą się w morze promenadę. Szybkim ruchem kradnę ją z  gorącego rusztu i parząc sobie dłonie uciekam po plaży. Wzburzone głosy zszokowanych turystów milkną już po chwili. Pędzę ile sił, nogi niosą mnie daleko za miasto, tam gdzie nie ma już ludzi tylko szum morza i wilgoć piasku.  Wreszcie mogę zwolnić kroku. Spożywam wieczerzę złożoną z zimnej kradzionej kiełbasy, która jednak smakuje nadspodziewanie dobrze. Nie wiem, czy jestem zachwycony, czy jest mi po prostu wszystko jedno. Być może rzeczywiście woda po walce ma jak wino smak. Nasycony stąpam samotnie po nadbrzeżnych wodorostach i kamieniach schłodzonych morską wodą. Wokół mnie nagle robi się pusto i jakby martwo.  Wciąż prę przed siebie, a czas jakby zatrzymał się w miejscu, choć widzę przecież słońce przesuwające się po nieboskłonie, opadające coraz niżej i niżej. Ogrzewa moje ramiona i twarz, a wiatr wiejący od morza jakby na przekór chłodzi je swoimi pocałunkami i targa moje włosy. Nagle zdaje mi się, że przez jego obezwładniający szum dochodzi mnie czyjś daleki głos.  Wsłuchuję się uważnie i po chwili uświadamiam sobie, że to mój własny szept. Poprzez spieczone wargi deklamuję wiersz z dzieciństwa, fragment byronowskiej opowieści o przygodach Childe Harolda:

Miła zaprawdę jest puszcza bezdrożna, zachwycające samotne pobrzeże
A towarzystwo bez ludzi mieć można na morskich falach – muzykę w ich szmerze.

Przerywam na moment by przypomnieć sobie resztę słów. Wiodę wzrokiem dookoła, lecz nie dostrzegam nikogo,  kto mógłby mnie usłyszeć.  Odarty ze wstydu zaczynam znów głośniej:

Do miłowania bliźnich się poczuwam, lecz nade wszystko naturę miłuję
Z nią w obcowaniu z siebie się wyzuwam, z tego, czym jestem lub byłem
I czuję, z wszechświatem zlany rozkosze tak błogie
Że ich wyrazić, ani skryć nie mogę.

Wbiegam na wysoką wydmę i siadam między krzewami, niczym kot moszcząc sobie legowisko w kępie wysokich traw.  Nawet bez podnoszenia głowy mam stąd świetny widok na morze, w którym po raz kolejny topi się słońce. Skąpany w czerwieni stwierdzam, że jest to z pewnością najpiękniejszy pokój z widokiem, w jakim dane mi było być. Nad miękkim, zielono-żółtym obrusem z trawy i liści, krążą skrzydlaci grajkowie, wyśpiewując pieśń wieczoru niczym mariachi w hiszpańskim musicalu. Nasycony i ukojony ich głosem i hipnotycznym szumem fal nawet nie wiem, kiedy opada na mnie delikatny koc ciemności.  Zasypiam wplątany w kępy nadmorskich traw.
W ciemności budzi mnie krzyk mew. Otwieram oczy i wsłuchuję się tak,  jakby to mnie ktoś wołał. Patrzę w chłodne, nocne niebo i widzę szybujące w mdłym blasku księżyca ciemne kształty dziobów i skrzydeł. Pchany niewidzialną energią podnoszę się i schodzę na brzeg. Zapadając się w piasku wlokę moje niedoskonałe ciało noga za nogą i zostawiam za sobą ślady stóp. Wiem, że już nigdy po nich nie przejdę. Siadam tuż nad wodą i na mokrym piasku wypisuję patykiem moje historie. Za chwilę pojawia się fala spienionej, ciemnej wody i zmywa je wszystkie do morza. Próbuję po raz kolejny, lecz znów nadaremnie. Kreska za kreską, słowo za słowem, wspomnienie za wspomnieniem giną wciągnięte w dziką otchłań.
Potem sam kładę się na piasku, na pulsującym skraju morza, i drżąc z zimna czekam na swoją falę. Patrzę w niebo i ukojony hipnotycznym szumem wiem, że zaraz nadejdzie i porwie mnie do moich wspomnień.
A kiedy sam stanę się wspomnieniem, już nic nas nie rozdzieli.
Oddycham głęboko. W powietrzu czuję morską sól.



Kamil Mońko
listopad 2003 - grudzień 2011

1 komentarz:

  1. Jestem dziś w połowie Powieści, a mam wrażenie, że znam Ciebie, choć nie znam w ogóle, że czuję ból (egzystencji?), który Ty czujesz, ten niedosyt i przesyt jednocześnie, myśli, słów, uczuć, doświadczeń, życia... Pewnie nigdy nawet Ciebie nie poznam, nie zapalę z Tobą papierosa w oknie i nie okaże się, kto dalej ten dym wydmuchuje.
    Może nawet skasujesz ten "komentarz", bo dlaczego ktoś całkiem obcy ma zaśmiecać Twoje miejsce w sieci, komentować Twoje myśli, twierdzić, że czuje(myśli), co czujesz(myślisz)/czułeś(myślałeś)/czuć(myśleć) możesz, że włazi ze swoimi kaloszami w Twój ogródek i robi sobie z niego wybieg dla własnego stadka kur...

    Poeta, myśliciel, romantyk, wędrowiec, mężczyzna [...] z niewiadomego miasta, z własną historią i doświadczeniami, czyjś syn, czyjś przyjaciel, może mąż, może ojciec, może dusza towarzystwa a może samotnik, może ktoś zupełnie inny...ale czy to ma jakieś znaczenie, czy może mieć jakiekolwiek?

    OdpowiedzUsuń