KAMIL MOŃKO
Historie patykiem pisane
albo pomnik dla wspomnień
Życie jest
serio, a sztuka dla frajdy.
J.
Irving
I. COŚ SIĘ ZACZYNA, COŚ SIĘ
KOŃCZY
Wieczorem, kiedy
zapadł już zmrok, biegliśmy na górkę we czterech. W dole zostawiliśmy domy,
drogę i rzekę, ostatnie drzewa minęliśmy w młodzieńczym, beztroskim pędzie.
Sunęliśmy po trawie w euforii pełnej radosnego zapału, i było to bardziej
ekscytujące niż wiele z tych rzeczy, które przeżyliśmy dotychczas, i lepsze niż
cokolwiek z tego, co przytrafiło nam się później. W ciemności trawa umykała nam
spod nóg, a my wspinaliśmy się coraz wyżej i wyżej, czując na plecach
spojrzenia latarni, łagodne i spokojne jak dotyk boga. Im byliśmy bliżej krańca
tego niewielkiego pagórka, który tylko nasze płonące oczy mogły nazwać
szczytem, tym bardziej wzbierała w nas
fala egzaltacji, i wiedzieliśmy, że istnieje między nami jakaś szczególna,
niepowtarzalna więź. A jednocześnie czuliśmy, że to, co robimy jest ostatnim,
rozpaczliwym buntem wobec upływającego czasu. Tak budowaliśmy nasze
najpiękniejsze wspomnienia, w które ostatecznie wszystko miało się zmienić.
I którymi stawało się, z każdym kolejnym
mrugnięciem powiek.
Ale
wtedy, przed sobą mając złowrogą i nieznaną ciemność, odwracaliśmy wzrok ku
migającym w oddali bladopomarańczowym i brudnożółtym światłom leżącego w dole
naszego przedmieścia, a jego znajome ramię oplatało nasze dyszące klatki
piersiowe, nasze zmierzwione włosy, buntowało krew. A tam, w górze, było sobie niebo, całe upstrzone gwiazdami; kładliśmy
się na plecach i gapiliśmy się na nie, dziwiąc się, czy ktoś je stworzył, czy
też są tam przypadkiem. A kiedy każdy z nas poczuł to niezwykłe i jedyne
ściśnięcie serca, we wspólnym milczeniu jednak wiedzieliśmy, że to już ostatni,
jeden z ostatnich momentów, w którym wolno nam było jeszcze, choć na chwilę,
pozostać dziećmi...
II. TRAMWAJ NUMER 40 i 4
Jest takie miasto
rozparte na ramieniu Odry, w którym urodziłem się, i w którym żyję. Mieszkam na
przedmieściu, w starym poniemieckim (czy, jak zawsze chciał mój
dziadek-przedwojennym) domu, w który kiedyś podobno uderzyła bomba rozwalając
dach werandy i zostawiając swąd spalenizny. Nie wiem, czy to prawda, ale na
pewno prawdą jest, że potem przyszli Polacy ze Wschodu, poskładali wszystko na
lepik i kradziony cement, i tak to stoi do dzisiaj. I tylko inny od wszystkich
kolor dachówek znaczy ślad historii.
Mam z małego okna,
pasującego rozmiarem do rozmiaru mojego pokoju, najbardziej beznadziejny widok,
jaki można mieć – na równie małe i przyprawione równą szarością okno sąsiada,
za którym dziś nikt już nie mieszka. W tym małym oknie pielęgnuję często swój nałóg
papierosowy, i jego zniszczone ramy stają się wówczas bramą na świat, który
widać po zachodzie słońca, a który najlepiej odbierać zupełnie innymi zmysłami
niż te, co są w użytku od ósmej rano do dziewiętnastej. Budzi się we mnie
bakcyl romantyka. Wstaje zawsze lekko podchmielony i myje zęby w papierosowym
dymie - zmysł poety.
Dopiero kiedy unoszę wzrok i wychylam się przez parapet, dostrzegam
zieleń ogródków i światła latarni na pobliskiej ulicy. W nocy słyszę tramwaje,
którymi jeżdżę w dzień, a nawet daleki odgłos pociągów towarowych, doprawiony
szumem aut pędzących po trasie przelotowej.
Zawsze chciałem opowiedzieć liczne historie, które przeżyłem lub
przynajmniej wymyśliłem, choć pewnie
każdy z was ma do opowiedzenia co najmniej tyle samo własnych. Chcę powiedzieć
o czarnowłosej dziewczynie z tramwaju, o śmierci i miłości, o Julii, Kaśce i
Dorocie, o rozmowie z bogiem. O przyjaźni, która rodziła się przez całe lata i
o lękach, przed którymi nie da się uciec. Nie wszystkie wspomnienia warte są
tego, by o nich mówić. Jak to jest, że z biegiem lat mamy coraz więcej
wspomnień, a coraz mniej wspominamy? Może dopiero gdy będę stary otworzę album
z pożółkłymi fotografiami, przeczytam dawne wiersze, odwiedzę miejsca
dziecięcych zabaw. Może dopiero wtedy przypomnę sobie dawnego siebie, by ze
zdziwieniem spytać, czy to naprawdę byłem ja?
Zawsze też lubiłem jeździć
tramwajami. Mogę powiedzieć, że spędziłem w nich najlepsze lata młodzieńczego życia.
Gdy nie było tłoku, stawałem z tyłu, opierałem plecy o metalową barierkę i
obserwowałem. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało powszednie. Zresztą
powszednie to nie jest dobre słowo, bo nic, co ludzkie, takie nie jest, tak
jak nie jest powszedni człowiek i czas, albo samotny tłum, kiedy trzyma się
uchwytów, kołysze się miarowo w rytm podrygów wagonu, choć nikt tego nie widzi,
bo wszyscy jednakowo pulsują: to w lewo, to w prawo, to do góry. Mieszają się
głosy i spojrzenia, drżą ręce. Mnie z tyłu najbardziej rzucało, ale trzymałem
się twardo poręczy żeby nie upaść, i patrzyłem. Widziałem czytanie książek,
ciche rozmowy, śmiech, zadumę nad mijającym
krajobrazem, czyjeś oczy wpatrzone w pustkę. Słyszałem trzaskanie drzwi.
W takich chwilach zapach perfum
miesza się z naturalnym zapachem ludzkiego zmęczenia, pogrążonego w letargu.
Buntuje się krew na ostrych zakrętach i przy zbyt długiej zmianie świateł.
Szyby nie otwarte w ciepły słoneczny dzień pokrywają się kurzem dusznego
powietrza. Cieśnią się ciała i dusze, mocniej biją serca jadące na gapę. Widać,
jak każdy walczy, żeby nie myśleć, który to już raz przemierza tę samą trasę,
żeby nie liczyć, ile jeszcze przystanków do domu, żeby przeczekać. Każdy ma
swój kokon szczelnie zaciśnięty, pękający z trzaskiem na ostatnim przystanku.
Ale im jest duszniej i goręcej, im tłoczniej
jest i ciaśniej - tym mniej wina trzeba, by czuć się pijanym! Kolorowy koktajl
zapachów, grymasów i dźwięków, jak w obrazach Pollocka.
Jackson Pollock malował rozkładając
na podłodze płótno i wylewając na nie różnokolorową farbę prosto z puszek.
Pewnej nocy wracałem z miasta do
domu. Moje przedmieście, kilka przystanków od pętli, było jeszcze daleko, ale
wiedziałem, że im bliżej celu, tym bardziej pusty, zimniejszy i senniejszy
będzie tramwaj. Będzie jak działający powoli lek uspokajający, jak ołów w
głowie, póki się nie zwiesi na własnym ramieniu. Widziałem grupę młodych
chłopaków o dalekich od inteligencji wyrazach twarzy, którzy zaczęli
przystawiać się do jadącej samotnie, czarnowłosej dziewczyny. Dziewczyna bała
się. Jedna z twarzy, jak się zdawało szefa grupy, była pryszczata jak księżyc z
bliska. Biło z niej pierwotne okrucieństwo. Widziałem, jak z każdą chwilą
dziewczyna staje się coraz bardziej przerażona. Wiedziałem, że można, że trzeba
coś zrobić, ale siedziałem tylko jakby ktoś wylał na moje krzesło butelkę
kleju, wkurwiony na nich, lecz trochę też na siebie. Za bezsilność, za własny
strach i za udawaną wobec siebie, fałszywą obojętność, która pozwalała mi nie
myśleć o tym, co może się stać. Pełne brutalności, buńczuczne spojrzenie, jakim
obdarzył mnie pryszczaty, gdy nasze oczy na moment przypadkowo się spotkały,
nie pozostawiało wątpliwości. Te oczy podminowały mnie, czułem, że za chwilę
wybuchnę, że wystarczy jeden niepotrzebny gest w moją stronę, jedno słowo, a
rzucę się na niego z furią wariata. Na szczęście dla mnie, a na pohybel
czarnowłosej dziewczynie, obszedłem kolesi tyle, co zeszłoroczny śnieg. Moja
skromna postura i zmęczona twarz nie prowokowały do konfrontacji. Nie byłem dla
nich zagrożeniem i wiedziałem, że oni to wiedzą. Spuściłem wzrok.
I takim ci ja hardy, jak ręce, co rycerzom przypinają
kokardy, w których siłę nie wierzą –
przeleciało mi wówczas przez głowę.
Baczyński, ty draniu.
W pewnym momencie dziewczyna wstała,
zbierając się do wyjścia, ale nie pozwolili jej wyrwać się z siedzenia. Kiedy
odwróciła twarz w moją stronę, przez krótką, ulotną chwilę widziałem łzy w jej
oczach. Jedna z nich spłynęła po policzku, jakby przelana znad krawędzi
pucharu, i utonęła w rękawie kurtki. W nocnym byłem już tylko ja i oni, zbliżał
się mój przystanek. Przez cały ten czas rozważałem myśl wcześniejszego
opuszczenia tramwaju, umknięcia, wyślizgnięcia się. Nie chciałem do końca być
widownią tej doskonałej tragedii. Może też przez chwilę pragnąłem pojechać z
nimi kawałek dalej, aż do samej pętli, chciałem dotrwać do końca opowieści, ale
to chyba i tak nic by już nie zmieniło. Wiedziałem co jest tam, na końcu, to
była moja okolica: kilka ławek oświetlonych latarniami, pojedyncze osoby
skulone pod wiatą jak cienie.
I park w pobliżu, na
którego skraju ginęły światła.
Nie pojechałem dalej. Wysiadłem.
Chyba nie mogłem jej pomóc. Nigdy też nie dowiedziałem się, jak zakończyła się
ta historia, a tego, co zdarzyło się potem, mogłem się tylko domyślać.
Wiedziałem jednak, że ona, czarnowłosa dziewczyna z nocnego, nie zdążyła
dotrwać do końca swej młodości, która została jej odebrana siłą.
Przez ręce, w których diament pęka i
rozpada się w pył.
Jeśli chodzi o tę
historię z nocnym tramwajem, to tak naprawdę wcale mnie tam nie było, co nie
znaczy oczywiście, że nie jest ona autentyczna. Opowiedział mi ją Grubas, kolega z klasy licealnej, którego nazywaliśmy
tak tylko dlatego, że przy wzroście przekraczającym metr osiemdziesiąt jego
waga rzadko sięgała magicznej dla niego granicy sześćdziesięciu kilogramów. Dla
Grubasa zresztą ta historia nie miała pewnie większego znaczenia, była jedną z
wielu jakie przeżył w trakcie swoich niezliczonych młodzieńczych krucjat
alkoholowych tylko po to, by móc opowiadać je za winklem w szkole, w czasie
przerw międzylekcyjnych na papierosa. Pewnie dlatego był tak szczupły – palił i
za dużo pił, i choć nie był jeszcze alkoholikiem, stanowił żywy dowód samo spełniającego
się przeznaczenia.
W każdym razie nie
było mnie tam, ale równie dobrze mogłem być. Paradoksalnie, zawsze można było
liczyć na to, że zdarzy się coś zupełnie nieoczekiwanego. Tramwaj bowiem żyje
własnym życiem, jak Latający Holender; tuła się po torach z tą swoją trudną do
sprecyzowania specyfiką. Za to je kocham, i za to nienawidzę. Nie zawsze to
rozumiałem, choć odkąd pamiętam miałem na tym punkcie świra. Podczas gdy jedni
próbowali zrobić z małego fiata sportowy samochód, a inni kupowali szóstą z
rzędu parę butów do koszykówki, pisali białe wiersze albo umierali ze strachu
przed nadchodzącym końcem świata lub przynajmniej pluskwą milenijną – ja
zastanawiałem się ile procent słuchu straciłem od dzieciństwa w tej jeżdżącej
puszce. Była w tym jakaś paranoja
.
Od kilku już lat nie mieszkałem w
bloku, który wkrótce po naszej wyprowadzce poszedł do rozbiórki. Zajmowaliśmy
teraz rodzinny, niewielkich rozmiarów dom na przedmieściu (które szybko
zacząłem nazywać moim), jeden z wielu podobnych do siebie szeregowych,
przedwojennych budynków, z czerwoną dachówką na skośnych szczytach. Na
dziurawej ulicy tylko gdzieniegdzie wystawały placki kamienistego asfaltu, jak
relikt złotych czasów dekady Gierkowskiej. Na tej ulicy wychował się mój ojciec
i z tego powodu wszyscy sąsiedzi znali nas dużo przedtem, zanim my zdążyliśmy
poznać kogokolwiek. Wszyscy wiedzieli, że jestem synem swego ojca, a zarazem,
jak mi się zdaje, nikt nie znał mojego imienia.
To było w dniu kolędy noworocznej. Owego
popołudnia cała ulica zastygła w pełnym nerwowego napięcia oczekiwaniu na
przybycie księdza. Tylko sąsiadki pozostawały w nieustannym ruchu, zaglądając
co chwilę do naszego domu z najświeższymi rewelacjami na temat spodziewanego
przybieżenia i w celu zasięgnięcia dalszych informacji. Prawdziwą mistrzynią i
niekwestionowanym liderem tego fachu była Mariola, periodycznie bezrobotna
matka trójki chłopców i żona robotnika – rencisty, zapalonego wędkarza Gienka.
Gienek potrafił wydać pół wypłaty na
nowe wędziska i kołowrotki, po czym wrócić nad ranem o kiju, przepiwszy
uprzednio niemal całą pozostałą część pieniędzy.
Jednak podczas kolędy zawsze był
trzeźwy.
- Chodzi już? – pytała nas Mariola,
i nie czekając na odpowiedź, której i tak nikt z nas nie znał, odpowiadała
sobie sama – Chyba jeszcze nie, bo nie widziałam.
I można było jej wierzyć, Mariola
bowiem wiedziała wszystko, co działo się na ulicy. Pod tym względem lepsza od
niej była tylko jej matka, która, zanim umarła, lubiła przesiadywać na
zielonej, drewnianej ławeczce przed domem, niczym stróż kontrolując przebieg
wydarzeń. Nie raz wracając ze szkoły miałem ochotę zapytać ją co jest dzisiaj u
mnie na obiad, lub o jakąkolwiek inną rzecz, której nie powinna wiedzieć, a
którą wiedziała na pewno. Mariola odziedziczyła po matce jej najbardziej
rozwinięte cechy. To, co miała najlepszego.
- A który, proboszcz czy wikary? –
molestowała nas dowiedziawszy się, że ministranci stoją już na końcu ulicy.
- Proboszcz – mówił mój ojciec,
który nie przepadał za nią i chciał ją chyba trochę wystraszyć.
- Wikary – mówiłem ja z przekorą.
Niezależnie jednak od odpowiedzi Mariola
wówczas rumieniła się, ściągała usta w pełnym podniecenia ni to uśmiechu ni
grymasie, i wydobywała z siebie chrapliwy, przeciągły odgłos, coś pomiędzy
„ooo”, „uuu” i „yyy”. (Podobny dźwięk wydają w czasie rozmowy Samuraje, o czym
przekonałem się oglądając „Szoguna” z Chamberlainem w roli głównej). Potem
biegła do domu poprawić włosy i zapalić stojące na białym obrusie świeczki oraz
sprawdzić czy koperta wciśnięta pomiędzy nie nadal tam jest.
Szczerze mówiąc obawiałem się trochę
tej kolędy i jednocześnie cieszyłem się z niej. Od dłuższego już czasu unikałem
kościoła i wkurzało mnie w nim to wszystko co tylko może wkurzać. I nie
ukrywałem tego. Kiedy przyszedł proboszcz, długo rozmawialiśmy o moim stosunku
do kleru, który lubiłem wtedy nazywać w myślach „naziemnym personelem boga”, o
inkwizycji, wyprawach krzyżowych i roli instytucji kościelnej w dwudziestym
wieku..
Cała ta dyskusja była niepotrzebna,
i rozbudzała tylko niezdrowe emocje. Od tamtej pory już nigdy nikogo nie
próbowałem przekonać do czegokolwiek w sprawach wiary.
- Kościół to ludzie, synu –
powiedział w pewnym momencie proboszcz. Właściwie nie nazwał mnie synem, ale
zabrzmiało to tak ojcowsko i protekcjonalnie, jakby to zrobił.
-Proszę księdza-odparłem
grzecznie-dla mnie kościół to budynek, w
którym zawsze jest zimniej, niż na zewnątrz.
– Kościół to nie budynek! – żachnął
się proboszcz- tylko coś, co tworzą ludzie uczestniczący we mszy świętej,
wspólnota wiernych.
-Proszę księdza-nie dawałem za wygraną-czytałem że
więcej jest tych, którzy chodzą do kościoła niż tych, którzy chcą do niego
chodzić.
Proboszcz zaczerwienił się i wyraźnie hamując gniew
odrzekł zwrócił się wprost do siedzącego obok mojego ojca.
-Och, co za czasy! O tempora, o mores! Widzi pan, co
teraz robi z młodych prasa lewicowa?
Pytanie wyraźnie wyrwało ojca z rozmyślań o nowym
kołowrotku i parze wspaniałych fluorescencyjnych spławików, jakie upatrzył
sobie na pobliskim targu kilka dni wcześniej. Zrobił duże, zaskoczone oczy ale
przytaknął uprzejmie, choć z wyrazu jego twarzy wywnioskowałem, że orbituje
zawieszony w martwym punkcie pomiędzy „nie wiem o co chodzi” a „mam to gdzieś’.
-Naczytałeś się młody, głupot- kontynuował
rozsierdzony proboszcz znów zwróciwszy w moją stronę wymowny czubek
wskazującego palca.-Co to było? „Polityka”?-pytał władczo. Pokręciłem
głową.-„Trybuna”? „Przegląd”?„Nie”?
-Oscar Wilde, proszę księdza-odrzekłem uprzejmie.
Pomyślałem, że jeśli kościół to
wspólnota ludzi skupiona wokół idei, to czym jest tramwaj pełen ludzi, którzy
uczestniczą w codziennym sakramencie powrotu do domu? (W sakramencie pokuty, jeśli
chodzi o jazdę w szczycie?). Wydało mi się to niezmiernie głupie.
III. EFEBOWIE I NIMFETKI
Kiedy po raz pierwszy w życiu
czytałem „Romea i Julię” zastanawiałem się, o co tak naprawdę chodzi w tej
historii. Mógł być problemem natury czysto fizycznej, i taką interpretację
starałem się przedstawić na lekcji języka polskiego, chociaż wiedziałem ile
ryzykuję, i do czego może doprowadzić moje wyłamywanie się z edukacyjnych ram.
Mimo to nigdy nie ustępowałem przed własnym sposobem rozumienia czegokolwiek,
to była moja licentia poetica. Co byście powiedzieli na to, że Julia była w
ciąży i zabiła się, aby uciec przed konsekwencjami, a Romeo widząc to doznał
szoku, bo chciał tego dziecka, i straciwszy sens życia również je sobie
odebrał? A może Julia chciała dziecka, ale Romeo nie mógł jej go dać, co
również doprowadziło do fatalnego końca? Czy któreś z nich było bezpłodne? Czy Romeo był impotentem? Mnożą
się pytania. Z pewnością Szekspir nie mógł w XVII wieku jawnie i wprost pisać o
takich sprawach, co oczywiście nie oznacza, że się nie zdarzały. Dziś wielu
szokuje antykoncepcja i aborcja, jako zło naszych czasów i znak rozluźnienia
moralnego, ale przecież kiedyś kobiety nosiły pasy cnoty, które, nie zdejmowane
przez kilka miesięcy, były z pewnością równie niehigieniczne i niebezpieczne co
dziś nieautoryzowana aborcja. Albo dla ochrony przed niechcianą ciążą tuż po
stosunku wpychały sobie w t o miejsce liście albo wodorosty, wierząc, że poskutkują.
I nikt nie protestował, nawet Greenpeace.
Szekspir nie mógł pisać o problemach
życia erotycznego, więc uśmiercił kochanków ich własną miłością, a całą winę
zrzucił na ich rodziny.
Co za obłuda.
Zresztą zdawałem sobie w pełni
sprawę, że nie trzeba być bohaterem żadnej fikcji literackiej, by przeżyć
własną słabość seksualną, i mnie też się to zdarzyło. Było to na moich
dwudziestych pierwszych urodzinach, które postanowiłem uczcić w domu, wydając przyjęcie
dla kilku znajomych, rozpoczęte grilowaniem na ogródku, a zakończone posiadówą
w moim małym pokoju. Miałem trochę szczęścia, bo goście zwinęli się akurat w
tym momencie, w którym zacząłem zdawać sobie sprawę, że trochę za dużo wypiłem.
Kiedy pogasły światła i ucichły
głosy, wślizgnąłem się do ciepłego łóżka, chwilę przedtem zagrzanego przez
Dorotę, moją ówczesną dziewczynę. Zdawałem sobie sprawę, że prezent, jaki miała
dla mnie tej nocy, leży na wciągnięcie ręki, i bóg mi świadkiem – pragnąłem go odebrać
równie mocno, jak ona chciała mi go dać. Ale nie mogłem. Czułem się fatalnie,
wirowało mi w głowie, wstałem więc i poszedłem do łazienki. Nawet nie musiałem
wkładać palców do ust.
Kiedy było po wszystkim umyłem zęby
i wróciłem na górę, szukając jakiegoś dobrego wytłumaczenia. Ale chyba
wyglądałem tak, jak się czułem, bo Dorota spojrzała na mnie i nie rzekła nic, a
tego, co z pewnością chciały mi powiedzieć wpatrzone we mnie jej brązowe oczy,
wolałem nie wiedzieć. Nie rozmawialiśmy więc ani o tym, co miało się stać zanim
zszedłem na dół, ani o tym, co tam się stało. W tym meczu oddałem walkowera i
bujający jak wezbrane morze helikopter zabrał mnie z boiska w upiorny lot,
wprost w objęcia Morfeusza.
Innym razem, jakiś czas wcześniej,
kiedy pierwszy raz próbowaliśmy zrobić to z Dorotą, znów coś się zacięło, ale
wtedy przestraszyłem się nie na żarty. Świadomość przeżycia inicjacji seksualnej,
w dodatku w domu jej matki, która mogła w każdej chwili wrócić, wcale nie
pomagała. Widząc, że coś jest nie tak, zestresowałem się, a im bardziej się
stresowałem, tym bardziej coś było nie tak. Czułem się głupio, jak mężczyzna
ofiarowujący kobiecie dawno zwiędłe kwiaty. Na moralnego kaca, jakiego wtedy
czułem, pomogła szczera rozmowa, i chociaż wiedziałem, że Dorota jest
zawiedziona, odpokutowałem to później po stokroć.
Albo nawet bardziej.
Jednak mój pierwszy raz był niczym w
porównaniu do pierwszego razu Grubego i wtedy, w domu matki Doroty, pocieszałem
się bardzo tą myślą. O pierwszym razie Grubego dowiedzieliśmy się pijąc tanie
wino za garażem niedaleko naszego liceum, gdzie chodziliśmy czasem po lekcjach.
Oprócz mnie i Grubego były tam jeszcze dwie osoby: Jan Bracki, czyli Johny,
którego szybko wszyscy zaczęli nazywać Szpikulcem Johnym, pewnie ze względu na
relacje, jakie zwykł miewać z kobietami, oraz Julia, jedna z niewielu osób, i
jedna z jeszcze bardziej niewielu kobiet, których nie mogłem nigdy do końca
rozgryźć, ale z którymi mogłem naprawdę szczerze porozmawiać. Umówiliśmy się,
że każdy opowie o swoim pierwszym razie. Doprawdy do dzisiaj nie potrafię
wytłumaczyć, dlaczego tę rozmowę sprowokowałem ja, który jako jedyny z całej
czwórki, miłosny akt miałem wciąż przed sobą.
Pierwszy odezwał się Szpikulec
Johny. On zawsze miał w sobie dużo inicjatywy, i mało było tematów, na które
bałby się, lub wstydził rozmawiać.
- To ja zacznę- powiedział z
szelmowskim uśmieszkiem, a oczy rozbłysły mu jak dwa małe ognie świętego Elma –
Miałem siedem lat...
- Dobra, Szpikulec, miało być na
poważnie – przerwał mu Gruby.
- Ok., w porządku – odparł Szpikulec
Johny, ale wyraz jego twarzy nie mienił się ani odrobinę. – To było w
podstawówce, w siódmej klasie...
- Jak miała na imię? – wtrąciła się
Julia. Chyba chciała złapać moment, w którym ta historia stanie się jednym wielkim
blefem.
- Nie pamiętam, to było dawno,
kurdę. Wiem tylko, że była starsza ode mnie o cztery lata i miała cholerną
ochotę. Spotkałem ją na imprezce i bawiliśmy się normalnie, a potem ona
zaciągnęła mnie do pokoju, no i stało się.
- Mamy uwierzyć, że prawie dorosła
panienka poleciała na szczyla z podstawówki? – zapytałem ze śmiechem.
- Nie chcesz to nie wierz, ale tak
było. Co z tego, że była starsza? Przynajmniej pomyślała o gumce.
- Aha, czyli nie była taka całkiem
głupia – zakpił Gruby. Wybuchliśmy śmiechem.
- Spadaj, Gruby! – rzucił Szpikulec
Johny ale zupełnie bez złości. – A ty Julia? Teraz ty opowiedz.
- Ja... no to...- zaczęła niepewnie.
– To było całkiem niedawno, na tych wakacjach. Pojechaliśmy pod namiot,
rozbiliśmy się gdzieś pod sosnami, było ciemno... no i już. – powiedziała
podnosząc ręce dla podkreślenia ostatnich słów, tak jakby brak światła i
kawałek impregnowanego płótna były najoczywistszym motywem na tak zwane przez
gmin pójście z chłopakiem do łóżka.
- O kurdę, Julia, zrobiliście to na
szyszkach! – parsknął śmiechem Szpikulec Johny.
- Odwal się Szpikulec! – odparła
Julia zaciskając usta i tupiąc nogą jak mała dziewczynka, której brakuje słów
do wyrażenia tego, co czuje.
- Och! Julia, ależ ty jesteś groźna
– powiedziałem.
- Przestań, bo zaraz ty też
oberwiesz – odrzekła wykonując swój kolejny teatralny gest grożąc mi palcem. –
To teraz ty mów! – rzekła nie spuszczając ze mnie swoich ślicznych,
tajemniczych oczu.
Czekałem na ten moment i
przygotowywałem się do niego w myślach. Mogłem oczywiście zmyślić jakąś
opowieść, ale to nie byłoby w moim stylu, więc postanowiłem, że i tym razem nie
będę szukał powodu do ubierania historii w barwy, których nie ma.
- Ja właściwie jeszcze tego nie
robiłem. – powiedziałem. - Miałem wprawdzie parę okazji – tłumaczyłem się, żeby
nie wypaść całkiem blado – i dużo razy, że tak powiem, otarłem się o seks, ale
jakoś się to jeszcze nie stało. Można powiedzieć, że mam spore doświadczenie we
wszystkim co tego dotyczy, oprócz sedna sprawy. Ale jestem zajebiście
przygotowany teoretycznie.
- To też się liczy – powiedział
całkiem poważnie Szpikulec Johny. Pozostali zgodzili się.
- A ty Gruby? Może ty zdradzisz nam
jakieś szczegóły?
- Obawiam się, że nie, he, he –
zaśmiał się sucho.
- No dawaj, opowiadaj! –
stymulowałem go, bo chciałem to usłyszeć, a wino już się kończyło.
- No... ja bym bardzo chciał
zaskoczyć was jakąś opowieścią – wymigiwał się - ale... co wam mogę powiedzieć? Podobno to
robiłem, ktoś mi mówił, ale ja tego nie pamiętam, byłem pijany. Nie wiem nawet
jak ta panienka wyglądała. Różni ludzie próbowali mi ją potem pokazać, ale
wybierali najbrzydsze w szkole, więc im nie wierzę. To jakiś wkręt.
Patrzyliśmy na niego z mieszaniną
podziwu i politowania, ale trwało to bardzo krótko, bo zaraz potem znów wybuchliśmy
jak hiroszimska bomba, ze śmiechu kładąc się niemal na ziemi.
- Może to wcale nie była panienka,
Gruby? – ryknął Szpikulec Johny jedną ręką trzymając się za brzuch a drugą
łapiąc łzy płynące z oczu.
- To mogła być nawet dzika kaczka –
odparł ze śmiechem Gruby – wieloryb, albo Pies Pluto. To chyba dobrze, że nic
nie pamiętam.
Płakaliśmy ze śmiechu. Nasze twarze
były czerwone, bolały nas brzuchy, a na koniec smarkając i ocierając łzy
zużyliśmy całą paczkę moich chusteczek higienicznych, które ze względu na
częsty katar zawsze noszę przy sobie.
Wracając do domu myślałem o tym, co
powiedziałem, o tych wszystkich dziewczynach z którymi prawie spałem, i z
którymi wkraczałem w świat pręcików, słupków i spółkowania, ucząc się
dorosłości. Ale tak naprawdę wiedziałem, że póki co nie będzie żadnej
konkluzji.
Jeśli chodzi o naukę dorosłości to najlepiej
wychodziło nam to podczas wyjazdów wakacyjnych i wycieczek szkolnych.
Pozbawieni praktycznie opieki i nadzoru dorosłych, mogliśmy robić, co nam się
żywnie podobało. Mogliśmy też ponosić tego konsekwencje, w myśl zasady, że
najłatwiej uczyć się na własnych błędach. Zasady, której druga część powinna
brzmieć tak, że równie łatwo uczyć się na własnych sukcesach, ale o tym nikt
nigdy nam nie mówił.
I może dlatego zazwyczaj
popełnialiśmy błędy?
Piliśmy więc więcej niż zwykle, bo
nikt później nie musiał nigdzie wracać i żaden z rodziców nie musiał oglądać
swojego dziecka. A po przyjeździe mówiło się im, że było fajnie i pokazywało
starannie wyselekcjonowane zdjęcia. Czy nasi starzy byli na tyle naiwni, żeby
kupić ten kit, który im sprzedawaliśmy? Myślę, że nie wszyscy. Nam może
wydawało się, że zręcznie odgrywamy role dobrych dzieci, ale mało kto z nas
pamiętał, że oni też jeździli na wycieczki. Chyba więc była to sytuacja, w
której dwie strony oszukują się wzajemnie i za jednym zamachem oszukują również
same siebie. To były jedne z tych rzeczy, o których nie mówi się głośno, a kto
tak robi, od razu odkrywa karty i z góry skazuje się na niepowodzenie. Wszyscy,
niezależnie od wieku, mieliśmy prawo do intymności i niedomówień, i w takich
sytuacjach z niego korzystaliśmy.
Z tych wszystkich naszych wspólnych
klasowych wyjazdów najbardziej zapadły mi w pamięć wyjazdy do Osoli. Osola jest
niewielką miejscowością turystyczną...
Dobra, bez ściemniania:
Osola jest wiochą zabitą dechami, w
której prawie nikt nie mieszkał, i która poza sezonem letniskowym, kiedy
spragnieni odpoczynku ludzie z dużego miasta zjeżdżali się do swych domków,
była ostoją marazmu i nudy, i nie miała kompletnie nic ciekawego do
zaoferowania. Otaczający miejscowość las sosnowy stanowił naturalną izolację od
zewnętrznego świata, a jedyna droga asfaltowa prowadziła z jej jednego końca
wprost ku drugiemu, nie zachęcając do spędzenia w tym miejscu ani chwili
dłużej, niż to naprawdę konieczne. Ale kiedy my tam przyjeżdżaliśmy, klimat
zmieniał się nie do poznania. Nasza młodzieńcza radość udzielała się nawet
pijaczkom spod jedynego w wiosce sklepu, gdzie kupowaliśmy alkohol, którzy
nagle stawali się rozmowni i nabierali chęci do życia.
Do Osoli przyjeżdżaliśmy na weekend
co roku w czerwcu, począwszy od pierwszej klasy liceum, kiedy zabrała się z
nami również Joanna, nasza wychowawczyni. Joasia rozbrykała się bardzo,
śpiewała z nami Do Ani, piła piwo i w ogóle widać było, że dobrze się
bawi. Wówczas była jeszcze młodą nauczycielką, niedługo po studiach, a my
byliśmy jej pierwszą klasą. Widocznie więc chciała się z nami zaprzyjaźnić, a
może też nieco się odmłodzić. Ale potem weszła jednak w swoją rolę belfra, co
zresztą prędzej czy później było nieuniknione, i już nie chciała więcej z nami
jeździć. A my rozumieliśmy to doskonale.
Za pierwszym razem ja, Gruby i
Szpikulec Johny, przyjechaliśmy dzień wcześniej, bo nie mieliśmy co robić.
Wiedzieliśmy tylko, jak nazywa się miejscowość i to, że dom, do którego mieli
wszyscy zjechać, będzie widoczny z pociągu, ma skośny góralski dach i stoi obok
drugiego podobnego, z identycznym skośnym dachem. Zauważywszy go z brudnego
okna pociągu, chwilę później chwyciliśmy plecaki i gitary, wyskoczyliśmy na
stacji i pognaliśmy z powrotem po torach, bo nie znaliśmy innej drogi. Kiedy
doszliśmy do punktu, z którego między liśćmi mogliśmy dostrzec oba budynki,
Gruby ruszył przed siebie i na przełaj, prosto w ich kierunku. Oddalał się od
torów i brodząc w gęstych krzakach coraz bardziej niknął nam z oczu.
- Gdzie jest Gruby? – w pewnym
momencie spytał Szpikulec Johny.
- Jezu, nie widać go! – wykrzyknąłem
zdumiony – Gdzie on się podział?
Wpatrując się w położoną w dole
zarośniętą polanę wołaliśmy Grubego, aż w końcu gdzieś spod gałęzi usłyszeliśmy
jego stęknięcie, a za chwilę przytłumiony roślinnością głos.
- Uch! – jęczał Gruby. – Idę już,
idę. Uch! Uch! Tędy nie można przejść.
- No co ty?! – wykrzyknąłem ze
śmiechem, kiedy wreszcie wygramolił się z krzaków i stanął przed nami. Był cały
poharatany, sweter miał oblepiony kolczastymi roślinami i wyglądał jak ktoś,
kto próbuje udawać Tarzana, nie wiedząc nawet co to takiego puszcza.
W związku z tym, że Kaśka, która
trzymała klucze, miała przyjechać
dopiero nazajutrz, postanowiliśmy przenocować pod namiotem. Obok prowadzącej do
domu Kaśki, zarośniętej polany, widniała kilkumetrowa górka, porośnięta
brzozami i świerkami, u stóp której kończyły się chaszcze. Na jej grzbiecie,
pomiędzy pniami brzóz, dostrzegliśmy niewielką
trawiastą polanę i postanowiliśmy rozbić tam obóz. Ze szczytu
widzieliśmy całą wioskę, ale sami byliśmy schowani przed oczyma innych. W dole,
z pogmatwanej zieleni roślinności wyłaniały się tu i ówdzie dachy domków, a po
drugiej stronie kotlinki ciemniała ściana lasu, jak złowrogi, nieprzebyty mur,
odcinający tę cichą okolicę od całego zewnętrznego świata. Stojąc tak na
wzniesieniu czuliśmy zapach drzew i słyszeliśmy szelest wiatru w ich wysokich
koronach. Nikt się nie odzywał; nic nie zakłócało naszego spokoju, naszej
zadumy. Byliśmy młodzi, wolni i szczęśliwi. Miałem wrażenie, jakbym stał na
dachu wszechświata. Wyobrażałem sobie, że jestem bogiem, wszystko jedno jakim,
a ziemia leży u moich stóp. To było lepsze niż medytacja, lepsze niż narkotyki,
bo rzeczywiste, i lepsze niż seks, bo niepowtarzalne. Przed nami ciążyło widmo
Czatyrdahu, rozbrzmiewała pieśń Sonetów krymskich, chociaż nie
wiedzieliśmy o tym, bo nikt z nas ich jeszcze wtedy nie przeczytał. Kiedy kilka
lat później znalazłem się na Krymie, w pewien słoneczny dzień wszedłem na
Czatyrdah, i z góry ujrzałem jeden z najpiękniejszych obrazków, jakie dane mi
było w życiu oglądać. Widziałem słońce odbite w lustrze fal, kilka tysięcy stóp
pode mną i jeszcze więcej przede mną, i góry chylące się do morza jakby
spragnione wody, jak nadstawiający ucha cierpliwi słuchacze odwiecznej melodii
ukrytej w morskiej bryzie.
A jednocześnie wiedziałem, że tysiąc
Czatyrdahów nie może równać się z widokiem z górki w Osoli, i że oddałbym fale
wszystkich mórz i wszystkie szepty bryz, za jeden szept tej chwili wśród drzew,
pod którymi stał nasz namiot.
U schyłku dnia, kiedy powoli
wszystko zaczynało szarzeć, rozpaliliśmy ognisko i zaczęliśmy grać na gitarach.
Ja brzdąkałem na swojej kolorowej, robionej na zamówienie gitarze typu hollow
– body, którą kupiłem za pięćdziesiąt złotych od kumpla pod koniec szóstej klasiy
podstawówki. Cała była pomalowana białym i niebieskim sprayem, oraz czarnym
markerem i białym korektorem, jakich używały dziewczyny do poprawiania błędów w
zeszytach. Szpikulec Johny miał zwyczajne i trochę już zużyte pudło, będące
wytworem masowego przemysłu muzycznego, a Gruby szarpał grube struny
elektroakustycznego basu firmy „Muza” (w którym brakowało przetwornika), z
pewnością pamiętającego czasy, których my nie mogliśmy pamiętać. Potem piliśmy
piwo i w blasku ognia rozmawialiśmy o ważnych sprawach, takich jak życie –w
szerokim znaczeniu tego słowa, i kobiety-w znaczeniu nieco węższym. Późno w
nocy położyliśmy się w namiocie i długo nie mogliśmy zasnąć, co pewien czas
słysząc wyraźny i głośny stukot pobliskich pociągów, i wściekaliśmy się na
siebie za wybór tego miejsca. W środku nocy Gruby miał sen, w którym stał na
torach nie mogąc ruszyć z miejsca, oślepiony światłami i sparaliżowany hukiem
pędzącej maszyny, aż w ostatniej chwili uskoczył w bok budząc się i
stwierdzając, że noc minęła.
Wstaliśmy i ubraliśmy się czym
prędzej, bo o jedenastej miała przyjechać reszta klasy, z którą umówiliśmy się
na dworcu. Nikt z nas wtedy jeszcze nie nosił zegarka i baliśmy się przegapić
godzinę przyjazdu, dlatego udaliśmy się na dworzec, gdzie jednak nie było ani
pociągu, ani żywej duszy. Dopiero po kilkunastu minutach błąkania się
spotkaliśmy człowieka zdążającego do pracy, który oświadczył, że jest dopiero
szósta. Mogliśmy jeszcze pospać, ale nikt nie chciał tracić czasu. Byliśmy zbyt
podekscytowani.
Kiedy zjawiła się Kaśka, Joanna i
wszyscy pozostali, udaliśmy się do domku i natychmiast się w nim rozgościliśmy.
W środku cały był wyłożony drewnem. Był tam kominek, na którym stała kolekcja
złoconych dzwonków góralskich z Zakopanego, Bieszczad, i jeszcze kilku innych
odległych i wspaniałych miejsc, a na brzozowych półkach poukładane było całe
mnóstwo rozmaitych książek, od poradników kucharskich do ambitnych tłumaczeń
klasycznej rosyjskiej literatury pięknej. Pachniało lasem i mchem. Na zewnątrz
do domku przylegał niewielki i okropnie zarośnięty ogród, który nasuwał
skojarzenia z malinowym chruśniakiem z wierszy Leśmiana, tak zręcznie ukrywał
nas przed okalającym światem. Stała tam
ławka grubo ciosana z bukowego drewna, a obok w kilku grządkach rosły
truskawki. Pamiętam, że wieczorem, kiedy impreza rozkręciła się i świętowaliśmy
hucznie urodziny Kaśki, ktoś wylądował w nich nosem, twarzą do ziemi.
Tym ktosiem był Piotr, najsilniejszy chłopak w
klasie, ale – jak nam się wtedy wydawało-w porównaniu do mnie czy Szpikulca
Johnego, słabo jeszcze znający życie. Gdy dziś czytam te słowa, śmiać mi się
chce, bo jakżesz mogliśmy znać wtedy
życie? Dość powiedzieć, że Piotr dotychczas nie bywał na imprezach i nie
pił prawie wcale, a teraz próbował nadgonić stracony czas wlewając w siebie w
ciągu niespełna godziny cztery czy pięć mocnych piw. Wtórował mu Maciek, obaj
zaś byli jak na swój wiek mocno zdziwaczali. Piotr i Maciek poza tym, że byli
świetnymi kumplami, zdolni byli do czynów przewyższających wyobraźnię
największych nawet poetów. Zdarzało im się czasem po lekcjach kupić w spożywczym niedaleko szkoły po litrze lodów
na głowę tylko po to, by zjeść je potem siedząc na drzewie w parku, dopóki nie przegoniła
ich Straż Miejska. W czwartki natomiast, kiedy wracaliśmy z miasta z zajęć
filmowych, Piotr i Maciek lubili zajadać
się kurczakiem z rożna w przejściu podziemnym w samym sercu miasta, a potem
wcierali tłuszcz jaki został im na palcach w skórę na przedramieniu.
- Dobrze działa na cerę – mawiali
przy tym z przekonaniem. – Widzieliśmy w telewizji, że tak robili Indianie.
Ku memu przerażeniu nie dostrzegłem ani
jednego znaku, który mógłby zaświadczyć, że nie mówią poważnie.
W Osoli jednak, na jednej z
pierwszych wspólnych imprez, na których
mieliśmy się przecież zintegrować, nie chcieliśmy nikogo przedwcześnie tracić,
więc podnieśliśmy Piotra z truskawek i posadziliśmy między nami na kanapie.
Ktoś przyniósł wiadro, „na wszelki wypadek”, który, kiedy patrzyliśmy na twarz
Piotra, nie wydawał nam się wcale „wszelki”. Jakoż wkrótce okazało się, że
mieliśmy rację, bo uzewnętrznił się przed nami dość obficie, tyle że zamiast do
wiadra, uczynił to wprost do stojącego obok, otwartego plecaka Grubego.
Gruby dowiedział się o tym dopiero
nazajutrz, kiedy papka już zaschła i usunięcie jej z materiału nastręczało
pewne trudności. Na całe szczęście Gruby jeszcze w dniu przyjazdu, zaraz po
naszym ulokowaniu się w chatce, rozpakował ciuchy z plecaka. Następnego dnia
Piotr tylko namoczył plecak w misce zimnej wody i wysuszył potem na słońcu,
uważając, że jest wyprany. Wbrew jego zapewnieniom plecak wciąż roztaczał
niemiłą woń, więc ubrania Grubego wracały do domu w plecaku Szpikulca Johnego i
w moim.
Tak więc integrowaliśmy się, jak
integrują się wszystkie klasy świata na swoich wspólnych wypadach za miasto. Chłonęliśmy
alkohol, paliliśmy, graliśmy na gitarach stare przeboje i bawiliśmy się
przednio. Piliśmy zdrowie Kaśki, która podobała mi się nawet na trzeźwo, a
bardzo, gdy byłem wstawiony, i chodziły słuchy, że ja też podobam się Kaśce.
Nie wiedziałem tylko – na trzeźwo, czy ubzdryngolony? I kto niby miał być
trzeźwy? W każdym razie późno w nocy, kiedy prawie wszyscy poszli spać i
zrobiło się spokojniej i mniej ruchliwie, postanowiłem wykorzystać sytuację.
Ale to wszystko nie było wcale takie
proste.
Słabość Kaśki do mnie, choć jeszcze
nie zdawałem sobie sprawy jak wiele może to oznaczać, determinowała moją słabość do Kaśki. Podsycała
pewność siebie tak, że czułem przewagę i siłę, jaką tylko może czuć mężczyzna
wobec kobiety, kiedy oboje idealnie wejdą w swe naznaczone naturą role. Jednak
to ona podejmowała decyzję o tym, jak daleko sięgnie nasza wspólna granica,
chociaż nie robiła tego, dopóki jej nie zacząłem nalegać. Wówczas kończyła się
sfera mojej złudnej dominacji i musiałem już działać ostrożniej. I robiłem to w
obawie przed odmową tak zwanego wspólnego ze mną pójścia do łóżka, co w tamtych
warunkach brzmiało o tyle zabawnie, że łóżko było na t e rzeczy miejscem równie
prawdopodobnym jak cokolwiek innego. W każdym razie sugerując przesunięcie
linii miłosnego frontu, zachowywałem przezorność i ubezpieczałem tyły przed
poniżającą męską godność klęską z ust kobiety. Dużo zresztą zależało tu od
samej Kaśki, która, jeśli tylko raczyła być na tyle delikatna, dawała mi do
zrozumienia na co ona n i e m a ochoty, albo po prostu kręciła głową na boki. W
ten sposób, pozwalając mi wszystkiego się domyślać, chroniła mnie przed tym,
przed czym chciałem chronić się sam. Jednocześnie, nie zdając sobie chyba z
tego sprawy, działała na własną niekorzyść, bo nie uzyskawszy stanowczej i
dobitnej odpowiedzi, lgnąłem do niej jak trzmiel przez cały czas, tym zajadlej,
im bardziej huczało mi w głowie, dając za wygraną dopiero wtedy, kiedy, jak
gdyby dla równowagi, z głodu zaczynało burczeć mi w brzuchu, i nie mogłem już
myśleć o niczym innym.
Kurt Vonnegut napisał kiedyś: wciąż jeszcze pamiętam, co czułem mając szesnaście lat. To piekielna tortura być tak podnieconym. Ani wtedy, ani teraz orgazm nie przynosi ukojenia. Orgazm, potem mija dziesięć minut, no i co? Nie pozostaje nic innego, tylko zafundować sobie następny. A tu jeszcze trzeba odrobić lekcje.
No cóż, Kaśka była psem ogrodnika, a
ja dałem się na to nabrać jak głupek.
Później jeszcze niejednokrotnie
zdarzało mi się zostawać z nią sam na sam, i wtedy nasze dłonie błądziły po
naszych ciałach, jakby szukając możliwości, próbując dociec, dotrzeć do sedna
sprawy, ale nie mieliśmy klucza do tego zamka i nigdy nie wyszło z tego nic
więcej. Zdarzało się to podczas kolejnych wyjazdów do Osoli, a także u niej w
domu, kiedy wsłuchiwaliśmy się w oddech jej brata, śpiącego w pokoju obok.
Zdarzało się na kurtkach rozłożonych wśród ciszy miejskich ogródków działkowych,
a nawet w niezupełnych ciemnościach osiedlowego placu zabaw, gdzie podglądały
nas błyszczące okna jedenastopiętrowych bloków.
I jeszcze raz na studiach, kilka lat
po skończeniu liceum, podczas ostatniego wyjazdu do Osoli, kiedy Kaśka – choć
nie brzmi to zbyt dobrze - miała już
narzeczonego, podobno jakiegoś Anglika, który był jednak zbyt daleko, żeby nam
przeszkodzić.
Właściwie tylko raz zdarzyło mi się
otwarcie, śmiało i bezpośrednio zaproponować seks kobiecie, z którą nie spałem
już wcześniej. Los sprawił, że ona również miała na imię Kaśka, a ironia losu,
że imię to nosiła także moja pierwsza prawdziwa miłość, którą przeżyłem w wieku
dziesięciu lat.
Tę pierwszą Kaśkę pamiętasz bardzo
dobrze. Byliśmy z tego samego bloku i było to o tyle korzystne, że pierwsza,
młodzieńcza miłość nigdy nie szuka daleko. Drzwi naszych domów oddalone były od
siebie zaledwie o kilka metrów na tym samym, obskurnym korytarzu, a nasi
rodzice znali się i spotykali czasem na lampce wina z okazji czyichś imienin, a
czasem też bez okazji.
Był jednak mały szkopuł. Moja
pierwsza wielka romantyczna miłość była bowiem o rok starsza, i mnie więcej o
tyle samo wyższa ode mnie, i świadomość tego straszliwego faktu onieśmielała i
paraliżowała mnie całkowicie. Nie mogąc zdobyć się na wyznanie miłosne i
płosząc się okropnie, gdy tylko pozostawałem
w zasięgu jej wzroku, postanowiłem uciec się do nader sprytnego, a jednocześnie romantycznego, jak mi się wówczas
wydawało, fortelu. Wyczekawszy odpowiedniego momentu, zakradłem się w pobliże
stojącego przed państwowym budynkiem równie państwowego klombu, po czym, czując
się jak przestępca dokonujący z drżeniem rąk i dudnieniem serca swojego
pierwszego występku, zerwałem jedną z rosnących tam kolczastych róż. Schowawszy
ją pod koszulką, nie zauważony przez nikogo, pomknąłem do domu, a biegnąc byłem
tak zadowolony i dumny z siebie, że nie czułem wcale, jak ukryte pod materiałem
kolce delikatnie ranią moją młodą skórę.
Chwilę później dołączyłem do łupu
malutką kartkę. Najstaranniej, jak tylko umiałem, czerwonym flamastrem
napisałem na niej: „KOCHAM CIĘ”. Kartka była wyrwana z zeszytu w grube linie
(boże, ale byłem wtedy głupi!). Zakradłem się w pobliże drzwi jej mieszkania,
położyłem niespodziankę na wycieraczce,
i nacisnąłem dzwonek.
Kiedy tylko sygnał
przebrzmiał, wziąłem nogi za pas. Nie wiedziałem dokąd biegnę, ani ile minęło
czasu, ale wydaje mi się, że dotarcie przed blok zajęło mi zaledwie połowę
czasu, jakiego potrzebowałbym na to w zwykłej sytuacji. W nerwowym oczekiwaniu,
nie dając jednak niczego po sobie poznać, usiadłem na ławce obok sąsiadki
robiącej na drutach coś, czego kształtu ani wtedy, ani tym bardziej teraz, nie
byłbym w stanie określić. Siedziałem więc, nie wiedząc za bardzo co ze sobą
zrobić, a każda minuta zdawała mi się wiecznością, aż w końcu uświadomiłem
sobie straszliwy, okrutny i niewybaczalny błąd, jaki popełniłem. Błąd, który
zepsuł całe to starannie przygotowanie i wyreżyserowane przedstawienie.
Otóż uświadomiłem
sobie, że nie podpisałem dołączonej do róży kartki.
Być może długo nie mógłbym wybaczyć
sobie tego niedopatrzenia, gdyby chwilę później w drzwiach do budynku nie
ukazała się, trzymająca w rękach kwiat i liścik, Marietta, matka Kaśki. Jej
pełne zdziwienia słowa skierowane były do siedzącej obok mnie sąsiadki.
- Zobacz, co leżało u mnie pod
drzwiami. Róża i liścik. – mówiąc to, naturalnym ruchem poprawiła swoje
olbrzymie, przyciemniane na styl Cybulskiego okulary, ale na mnie nawet nie
spojrzała. Jeśli udawała, że niczego się nie domyśla, robiła to naprawdę bardzo
dobrze.
- Jakiś cichy wielbiciel? – zapytała
z uśmiechem sąsiadka, odkładając na moment robótkę na kolana.
- Tak, cichy i anonimowy. Nie
podpisał się.- powiedziała Marietta, a ja odetchnąłem z ulgą.
- Ooo, a co tam jest napisane? – ciekawość
świata u kobiet jest chyba cechą naturalną.
- Tylko: „Kocham cię”.
Gdybym był wtedy w moim obecnym
wieku, pewnie powiedziałbym: ładne „tylko”, kurwa. Ale ponieważ szedłem wtedy
do pierwszej komunii, pomyślałem tylko:
o, Jezu!
Cóż,
najwyraźniej wraz z wiekiem ekspresja przybiera nieco bardziej agnostyczne
formy.
Widziałem, jak usta Marietty
wymawiając te słowa przybrały kształt nieśmiałego uśmiechu, o trudnym do
określenia znaczeniu. Tylko da Vinci potrafiłby namalować coś takiego.
- Aha – odparła sąsiadka i powróciła
do przerwanej pracy.
Marietta odwróciła się i lekko jak
motyl rozpłynęła się w wejściu do bloku.
Pozostałem więc sam ze swoim
uczuciem i szmerem szydełek jak wołaniem świerszczy w przedwieczornej trawie. W
takich okolicznościach po raz pierwszy zdeflorowałem się wewnętrznie.
Naraziwszy duszę na romantyczne cierpienie kształtowałem, wykuwałem swoją osobowość,
która kiedyś miała mi się dać mocno we znaki i przynieść wiele rozczarowań.
Miała też być autorką
najwspanialszych chwil mego życia.
W ładnych kilka lat później, kiedy
lekko podchmielony inną Kaśkę pytałem o coś zupełnie innego, po mojej dziecięcej
nieśmiałości nie było już śladu.
III. ROBOTA, VERMUT I DZIURA W SPODNIACH
W ładnych kilka lat później, kiedy lekko podchmielony
inną Kaśkę pytałem, czy umówi się ze mną na randkę, po mojej dziecięcej
nieśmiałości nie było już śladu.
Spotkałem ją podczas upalnego lata, gdzieś między
trzecim i czwartym rokiem studiów. Zatrudniłem się wtedy przy remoncie głównego
gmachu uniwersytetu, na którym studiowałem. Co za ironia: przez większość roku
pobierałem tam nauki tylko po to, by przez pozostałą jego część dbać, żeby to
wszystko dosłownie nie rozsypało się w pył. Takich jak ja studentów było tam
zresztą wielu: historycy i językoznawcy, kulturoznawcy i pedagodzy, teologowie
i fizycy. Podczas przerw i w czasie gdy kierownik szedł na obiad i nie miał kto
nas pilnować, kładliśmy się w poprzek rusztowania, pod głowę wsuwając
plastikowe butelki z wodą mineralną.
Przymykaliśmy powieki i delektując się chwilą spokoju dyskutowaliśmy o
życiu, bogu, demokracji, i innych
bezdennych rzeczach, o których nie mieliśmy pojęcia. Oczywiście wśród nas nie
zabrakło i zwykłych fizoli o bicepsach i brzuchach dużo większych od głów,
którzy za pomocą liny i kółka z prowadnicą potrafili wciągnąć wiadro z zaprawą
na wysokość dwudziestu pięciu metrów nad
poziomem ulicy, co dla większości z nas wydawało się ponad siły. Mimo to nie
mam wątpliwości, że była to najlepiej wykształcona i najinteligentniejsza
budowa w tej części świata.
W każdym razie zatrudniłem się bez umowy o pracę za
pięć złotych na godzinę, przez jedenaście godzin dziennie zbijając tynk ze
ścian budynku. Waliłem młotkiem w twardą, pionową powierzchnię i patrzyłem, jak
kawałki gruzu rozpryskują się i lecąc w
dół uderzają o ziemię. Nie była to
praca, która dawałaby większe powody do zastanowienia się nad czymkolwiek.
Budziłem się kwadrans przed szóstą, jadłem śniadanie i
robiłem kanapki na później. Potem wsiadałem w tramwaj, by po trzydziestu
minutach jazdy i pięciu szybkiego spaceru, dotrzeć na miejsce. O szóstej
wieczorem kończyliśmy pracę, chyba że akurat było coś pilnego do roboty i
znaleźli się chętni, by zostać po godzinach. Nigdy nie miałem na to sił, więc
otrzepywałem się z pyłu, wracałem do szatni, przebierałem się i około siódmej
byłem już w domu. Ślęcząc nad zupą starałem się nie usnąć. Musiałem też uważać,
żeby okruchy tynku z mych włosów nie wpadły mi do talerza. Potem szedłem pod
prysznic i przez dłuższą chwilę próbowałem zmoczyć włosy, które były tak
sztywne i zapylone, że woda spływała po nich tak, jak krople deszczu spływają
po gałęziach drzew. Najpóźniej o wpół do dziewiątej szedłem do łóżka i czułem,
że zasnąłbym natychmiast, gdyby moje nadgarstki i przedramiona nie pulsowały
boleśnie od ciągłego uderzania młotkiem, a odciski na dłoniach nie piekły nawet
przy najlżejszym dotknięciu. Każdego ranka zsuwałem się obolały z łóżka i
powtarzałem ten sam rytuał. Po tygodniu lub dwóch nauczyłem się trzymać trzonek
młotka w ten sposób, by jak najmniej ranił dłoń i pracować tylko wtedy, gdy z
dołu patrzył kierownik. Przynajmniej raz dziennie schodziłem do baraku ze
sprzętem po nowe rękawice, których zazwyczaj wcale tam nie było, co jednak
zajmowało mi jakieś dziesięć minut, podczas których mogłem choć trochę odpocząć.
Nie byłem obibokiem, chciałem po prostu
przetrwać. Włosy myłem raz na dwa lub trzy dni bo uznałem, że robienie tego
częściej nie ma większego sensu.
Ci z nas, którzy pracowali tam dłużej, dostawali pięć
pięćdziesiąt na godzinę, co w porównaniu do naszych pięciu nie było aż tak
znaczną różnicą, jednak za nic w świecie nie mogłem pojąć, w czym byli oni
lepsi od nas. Po całym dniu pracy wszyscy byliśmy tak samo brudni i zmęczeni. Różnicę
pojąłem dopiero wtedy, gdy przyjechał samochód z cementem. Majster ściągnął
mnie z rusztowania, żebym pomógł przy rozładunku. Robota prosta-chwytać trzydziestokilogramowe
worki cementu zrzucane z naczepy i układać je na stos obok baraku. Przy
pierwszym worku poradziłem sobie całkiem nieźle, choć wymagało to ode mnie
sporo wysiłku. Przy drugim ledwo utrzymałem się na nogach uświadamiając sobie,
że taki ciężar, zrzucony z wysokości dwóch metrów łatwo może mnie przeważyć.
Trzeci przechwyt upewnił mnie w słuszności moich przypuszczeń, czwarty zaś z
impetem oderwał mnie od podłoża i z workiem na piersiach oraz pyłem na twarzy
wylądowałem na ziemi, ku ogólnej wesołości
. Kierownik uznał jednak, że nie ma powodu do przerwania pracy i ledwo uszedłem
przed nadlatującymi workami. Kiedy sto dwadzieścia worków znalazło się na
ziemi, czułem się tak wyczerpany, jakbym za chwilę miał umrzeć. Wróciłem na
rusztowanie i przez godzinę obijałem się perfidnie, żeby jakoś dojść do siebie.
Od tej pory nie myślałem już o tym, jak podwyższyć stawkę, za to przy każdej
dostawie cementu szedłem na dłużej do toalety.
W mojej opinii złą sławą cieszyła się również
betoniarka, która miała nieszczelną instalację elektryczną i raziła prądem za
każdym razem, gdy dostała choć trochę wilgoci, co przy jej stanie technicznym
było nieuniknione. Cieszyłem się na myśl o tym, że nigdy nie kazano mi jej
obsługiwać.
Wszystko to razem wzięte powodowało, że budowa ta nie
była najprzyjemniejszym miejscem na ziemi. Zauroczyć się drugą osobą w takim
miejscu to prawdziwy cud.
A jednak stało się.
Spodobała mi się i odleciałem – zakochałem się.
Zakochaliśmy się wszyscy, gdy z wysokości rusztowania spostrzegliśmy grupę
dziewczyn wkraczającą na naszą budowę niczym świeży promień słońca w półmroku.
Wyglądały bardzo seksownie w poplamionych ubraniach roboczych, z luźno opiętymi
na biodrach skórzanymi pasami na narzędzia, wymachujące trzymanymi w rękach
kaskami ochronnymi jak koszykami malin. Było w tym coś z socrealistycznego
obrazka budowniczych Polski Ludowej. Byliśmy oszołomieni i zauroczeni, i żaden
z nas z pewnością nie miał nic przeciw temu.
Nie dostrzegłem jej od razu: wydawała się bardzo
niepozorna w tych swoich szarych obcisłych dżinsach i krótkich, czarnych
zmierzwionych włosach, do tego nie wybijająca się wzrostem zanadto w górę. Na
początku zastanawiałem się, co kobieta może robić w takim miejscu jak to, gdzie
skóra na dłoniach ściera się szybciej niż podeszwy butów. Ale kiedy ujrzałem, z
jaką delikatnością i precyzją jej dłonie muskają zwisające ze ścian budynku
osiemnastowieczne rzeźby z piaskowca, ożywiając je na nowo, z jaką lekkością suną po
delikatnym gzymsie, wiedziałem że żaden facet nie zrobiłby tego równie dobrze.
Uzbrojone w pędzle, farby, dłuta, papier ścierny i kobiecość, Kaśka i jej
koleżanki dokonywały rzeczy niezwykłych.
Zawsze starałem się pracować jak najbliżej dziewczyn,
flirtując z nimi od czasu do czasu i pożyczając kolejne butelki wody mineralnej,
narzekając na skwar , duchotę i kierownika.
Jednak z samą Kaśką nie łatwo było mi nawiązać
rozmowę. Może byłoby inaczej, gdyby była seks-bombą pustą w środku i śmiejącą
się na zawołanie z byle czego. Ale Kaśka pod przeciętnej urody maską skrywała
coś, co mnie intrygowało i fascynowało-coś szalonego i niepokojącego. Rzadko
odzywała się nie pytana i trudno było ją czymś zaskoczyć, zupełnie jakby w
środku kłębiących się myśli miała odpowiedź na wszystko. Starałem się temu
zaradzić układając zawczasu odpowiednie zdania, ale za każdym razem, kiedy z
udawaną obojętnością zbliżałem się do niej, dudniąc butami po rusztowaniu,
serce przyspieszało mi ostentacyjnie i traciłem pewność siebie. Miałem
wrażenie, że zdradza mnie każdy krok, że każde uderzenie podeszwy o deskę
rusztowania odbija się echem na odległość stu metrów i wszyscy wlepiają we mnie
wzrok i przeszywają mnie nim na wskroś, jakbym był z kryształu (Tuwim napisał
kiedyś, że mężczyzna podchodząc do kobiety ma wzrok przerażonego konia). Stąpając
ostrożnie po chwiejnym pokładzie rusztowania , zbliżałem się powoli do
upragnionego celu. I kiedy w końcu stawałem przed nią, a ona w zaciekawieniu
odwracała ku mnie głowę, nagle słowa więzły mi w gardle i rozczarowany
stwierdzałem, że nie mam kompletnie nic do powiedzenia.
-Ej, zdechło coś?!-krzyczał z dołu kierownik mierząc
we mnie wyciągniętym paluchem, podczas gdy ja stałem tak zahipnotyzowany, nie
mogąc się ruszyć.
-Przyszedłem po wodę, panie kierowniku-odkrzykiwałem
mu z góry starając się, by zabrzmiało to jak najbardziej wiarygodnie. Za
pierwszym razem spanikowałem na tyle, że odwróciłem się na pięcie i-nie patrząc
nawet na stojące obok mnie butelki-ruszyłem z powrotem. Niezręczność tej
sytuacji przeraziła mnie i czułem się potwornie głupio, jednak z każdym
następnym razem szło mi lepiej. Przed każdą eskapadą robiłem trzy głębokie
wdechy, wyprostowywałem się, i dla większej pewności siebie zabierałem ze sobą
młotek. Ciężki przedmiot w dłoni dodawał mi odwagi. Po pewnym czasie zaczęliśmy
nieśmiało ze sobą rozmawiać-widać było, że i ona musi się trochę przełamać-co
uznałem za dobry znak. W końcu potrafiliśmy gadać ze sobą bez przerwy, trochę
nawet zaniedbując robotę, ku wściekłości czającego się w dole kierownika. To
było coś!
Ponieważ dziewczyny miały fajrant godzinę przed nami,
końcówka pracy stanowiła najgorsze chwile w moim życiu. Mimo to od tej pory z
lekkością wstawałem rano do pracy i ze smutkiem kończyłem ją późnym
popołudniem, bo wiedziałem, że ujrzę Kaśkę dopiero nazajutrz.
Wreszcie, pewnego pięknego dnia doszło do spotkania
poza pracą, i wtedy dopiero naprawdę się przed sobą otworzyliśmy. Zostawialiśmy
z boku te wszystkie martwe, pierwsze tematy, tę gadkę-szmatkę. Przez prawie
dwie godziny spieraliśmy się o to, czy jest coś takiego jak prawda absolutna.
Ja mówiłem, że nie ma. I nie miało to dla mnie większego znaczenia, ważne, że
rozmawialiśmy. Dla niej miało to znaczenie i długo nie dawała za wygraną;
wystarczająco długo żebym pomyślał, że mam tego dosyć. Teraz myślę, że to
jednak było wspaniale rozmawiać o takich rzeczach przy pierwszym wspólnym
piwku. Lubiłem patrzeć w jej ciemne oczy i słuchać tego, co mówi, i jak mówi. W
jej głębokim głosie było coś cudownego i hipnotycznego, coś, co przyciągało
mnie jak magnes i sprawiało, że chciałem go słuchać bez przerwy. Kilka dni
później stwierdziłem, że ta dziewczyna naprawdę mi się podoba i obiecałem sobie
spróbować trochę się do niej zbliżyć. Podobało mi się jej ciało, wyzute z powszechnie
uznanych kanonów piękna i przez to takie inne. Było piękne samo w sobie i same
dla siebie, nie potrzebując niczyjego uznania. Oszalałem, ale było to
szaleństwo metodyczne, uzbrojone w misternie utkany, przebiegły plan.
Któregoś deszczowego popołudnia umówiliśmy się u niej
w mieszkaniu. To jest szansa, której nie mogę zmarnować-pomyślałem i
wiedziałem, że ona też to wie. Ponieważ byłem pewien, że będziemy sami, po
drodze zakupiłem w monopolowym butelkę
vermutu, i tak wyposażony niedługo później stanąłem przed drzwiami.
Nacisnąłem
dzwonek. Po chwili otworzyła i z uśmiechem zaprosiła mnie do środka.
Przestąpiłem próg i wyciągnąłem zza pleców butelkę trunku, a wtedy ona,
zobaczywszy alkohol uśmiechnęła się niepewnie i jakby z zaskoczeniem. Gdy usiedliśmy
w pokoju gościnnym, napełniłem kieliszki i po raz pierwszy poczułem, że coś
jest nie tak. Choć rozmawialiśmy sporo, nie było w tym nic niezwykłego, czułem
po prostu, że z jej strony nie dochodzi do mnie żaden impuls. Po prostu żaden.
Nadajnik milczał jak zaklęty. Spodziewałem się, że wie, jak na nią patrzę, co
mówię, do czego zmierzam. Mogłaby chociaż przyciemnić światła, puścić jakąś
nastrojową muzykę, pomyślałem A tu wielkie, ogromniaste nic. A kiedy po
pierwszym kieliszku odmówiła dalszych, to było tak, jakby mi podała czarną
polewkę. Nie miałem pojęcia jak to rozegrać, pozostało więc obrócić wszystko w
żart.
-Dziewczyno! - wyrzekłem z udaną przesadą -Ta odrobina
trunku kosztowała mnie trzy godziny ciężkiej, męskiej pracy w upalny letni
dzień, więc jeśli odmawiasz, obrażasz mnie i tracisz wiele ze swojego życia!
-Dobrze, dobrze! - odparła również z przesadą, choć
była przy tym zdecydowanie mniej przekonująca niż ja.-W takim razie nie mogę
pozwolić, żebyś trwonił na mnie pieniądze-dodała zdawkowo.
Tocząc dość
nieudolną rozmowę przesiedzieliśmy jakieś pół godziny albo trochę dłużej,
podczas której udając, że dobrze się bawię, wciąż próbowałem w jakiś
nierzucający się w oczy sposób zbliżyć się do Kaśki. Nie bardzo wiedziałem, jak
to zrobić-czy chwycić jej dłoń, czy może nachylić się i zaryzykować pocałunek,
choćby w policzek? Jakoś nie mogłem się przemóc, bo każdy z tych manewrów
wymagał sporo odwagi i całkowicie obnażał moje niecne zamiary. Czułem, że się
pocę, jakbym miał gorączkę. Przesunąłem palcami po swoim czole-została na nich
lepka wilgoć.
Nagle spostrzegłem, że ze zdenerwowania, choć zupełnie
nieświadomie, w tym relatywnie krótkim czasie opróżniłem niemal całą butelkę
vermutu. Niechybnie dodało mi to odwagi,
bo kiedy przyszło mi na myśl, że być może jednak mylę się co do Kaśki, i
sytuacja nie jest wcale taka znów beznadziejna, w końcu postanowiłem zabrać
głos i wyrzec, co mi leży na sercu.
-Wiesz...-zacząłem niepewnie-Chciałem ci powiedzieć,
że mi się podobasz... Chciałem powiedzieć...
Chciałem powiedzieć więcej, miliony słów kotłowało mi
się w głowie, ale jej zimny wzrok paraliżował mnie całkowicie. Spuściłem głowę,
dopiłem resztkę wina majaczącą na dnie kieliszka, po czym zacząłem obracać go w
ręku wpatrując się uparcie w rozbłyski światła na krawędzi wilgotnego szkła.
-Przychodzę na tę cholerną budowę tylko dlatego, żeby
cię spotkać-wyjąkałem zrezygnowany, jakby sam do siebie.-Podobasz mi się!
Mówiąc to zdało mi się, że odgrywam jakąś postać z
taniej brazylijskiej opery mydlanej, a wrażenie to pogłębiło jeszcze milczenie
Kaśki, która siedziała niepewnie, nie bardzo
chyba zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje, i wpatrywała się we mnie
beznamiętnie.
-Co ty na to?- dodałem jeszcze próbując ratować
sytuację, ale znów nie zabrzmiało to najlepiej, więc ugryzłem się w język i
zamilkłem.
Przyczajona za poręczą fotela Kaśka obserwowała mnie
uważnie z coraz bardziej zdziwioną miną, jakbym niespodziewanie wyjawił jej
jakąś dotychczas skrywaną skrzętnie, niezwykłą i okropną tajemnicę ze swego
życia. Mnie zaś zdawało się, że siedzę nie przed Kaśką, ale przed uważnie słuchającym
lekarzem w zaciszu jego gabinetu, próbując przyznać się do wstydliwej choroby,
i to w taki sposób, by robiąc to, powiedzieć jak najmniej. Złudzenie to prysło,
gdy nagle dziewczyna otrząsnęła się i zerwała z kanapy. Rzuciła mi szybkie, nic
nie znaczące spojrzenie, obróciła się na pięcie i pod jakimś błahym pretekstem
uciekła do kuchni zostawiając mnie samego w salonie. Zaraz jednak wróciła,
stanęła w progu, i przebiwszy mnie wzrokiem jak włócznią powiedziała:
- Skoro już to wiemy, zapomnijmy o tym jak
najszybciej.
Widziałem, że sprawiło jej to sporo wysiłku. Zanim
zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, znów zręcznym, jakby wyćwiczonym ruchem
odwróciła się na pięcie, zostawiwszy mnie w towarzystwie ciszy i pustej
butelki.
Wiedziałem, że to nokaut.
Ze zdenerwowania, którego za wszelką cenę nie chciałem
dać po sobie poznać, a może też pod wpływem alkoholu, nogi zrobiły mi się jak z
gumy i nie miałem siły wstać. Odstawiłem pusty kieliszek na ławę i dźwignąwszy się z kanapy wyszedłem do
przedpokoju. Chciałem doprowadzić do konfrontacji, tak jak bokser, który
przegrywając walkę na kilkanaście sekund przed jej końcem, zbiera całą energię
i rzuca się do ataku narażając się na ostateczny cios i upadek na deski.
Natknąłem się na nią gdy ze spuszczoną głową wychodziła
z sąsiedniego pokoju. Nie miałem pojęcia, co mogła tam robić, i nie byłem
pewien czy ma to dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Zobaczywszy mnie przystanęła.
Jakby dla lepszej równowagi oparła się dłonią o szafkę na buty patrząc na mnie
oczami pełnymi oczekiwania. Myślę, że równie dobrze mogły to być moje oczy
odbite w jej zimnych jak lód źrenicach. Naprawdę nie wiem.
- Nic nie powiesz? – spytałem cichutko, starając się
opanować trzęsącą się we mnie galaretę .
- Nie ma o czym mówić – odrzekła tonem, który mógł
znaczyć tylko tyle, że nie ma o czym mówić.
Poczułem się tak, jakby zakręciło mi się w głowie, a
może rzeczywiście mi się zakręciło i zapragnąłem czym prędzej opuścić to
miejsce. Ubrałem kurtkę, chwyciłem plecak i wyszedłem rozczarowany.
Toczyłem się po chodniku i było mi obojętne, dokąd
idę, bo i tak nigdzie nie mogłem dojść. Nagle wszystko straciło sens. Moja
neurotyczna osobowość tym razem wzięła górę. Najbardziej żałowałem tego, że się
otworzyłem niepotrzebnie, że opuściłem gardę nie mając szans na wygraną, że nie
potrafiłem ukryć w sobie tych najgłębszych, najważniejszych myśli. To był
emocjonalny boks, i to ja zacząłem, i to ja przegrałem. Toczyłem się z wiatrem
po chodniku bełkocząc sam do siebie, przeklinając swoją naiwność i zimno tej
dziewczyny, które zmroziło mnie całego.
Przeszył mnie dreszcz.
- Na deski, cholera-wzdychałem pod nosem mijając jakiś
przystanek- Twarzą prosto na twarde, nieheblowane dechy. Teraz to już leżę
naprawdę.
Nagle poczułem, że ktoś się we mnie wpatruje.
Odwróciłem głowę i zobaczyłem twarz staruszki skierowaną w moją stronę. Na
pewno słyszała, co mówiłem, i nie pierwszy raz w życiu, zrobiło mi się głupio.
Ale ona tylko uśmiechnęła się, tak szczerze i głęboko, że nie wytrzymałem i
uśmiechnąłem się również. Przez krótką jak myśl chwilę gdzieś w środku poczułem
ciepło. Trwało to zaledwie kilka sekund i zniknęło nagle, jak dym rozwiany
wiatrem. Doszedłszy do świateł na skrzyżowaniu odwróciłem się jeszcze raz, ale
jej już nie było.
Stałem przed przejściem dla pieszych, kiedy zapaliło
się zielone światło, jednakże nie mogłem ruszyć z miejsca. Ludzie obchodzili
mnie z lewej i z prawej, szturchali łokciami i torbami, bełkotali coś
nieprzyjaźnie pod nosem, a jednak to nie było ważne. Stałem na brzegu chodnika
i myślałem o uśmiechu staruszki, i chyba tylko to nie pozwalało mi ostatecznie
zwątpić w szczerość ludzkich uczuć. Jak
wiele ryzykowała uśmiechając się do obcego człowieka? Mogłem ją odtrącić,
przejść obojętnie, pokazać język, nawet wyzwać, mogłem nie zrozumieć i pójść
dalej. A jednak ten gest był piękny i prosty. No i jeszcze to ciepło,
przenikające całe ciało aż do szpiku kości. A z drugiej strony wątpliwości, że
może jednak lepiej być zimnym i twardym jak żelazo, człowiekiem nie do
zranienia? Może nie warto mówić o uczuciach, może nie warto ich mieć?
Dopadło mnie dziwne uczucie powątpiewania we wszystko,
co do tej pory było niepodważalne i oczywiste.
Kodeksy moralne z lektur szkolnych, wzorce zachowań z baśni dla dzieci,
katechizm dla przedszkolaka i Biblia w obrazkach naraz wydały mi się jedną
wielką bajką, jedną wielką ozdobą, malowanym freskiem jak w Kaplicy
Sykstyńskiej, pod którym daleko w dole toczy się zwykłe życie. Czasem pewnie
ktoś spojrzy w górę i westchnie, że pięknie byłoby móc sięgnąć tak wysoko,
dosięgnąć gwiazd, po czym spuściwszy wzrok oddali się z rękami w kieszeniach.
Oparty wzrokiem o betonowy krawężnik pomyślałem, że
nie wiem już, w co mam wierzyć.
-Najlepiej nie wierz w nic-wybełkotałem pod nosem
chwilę później, stojąc w deszczu na przystanku. A już na pewno nie w to, że
będziesz miał ostatni dzienny autobus wtedy, kiedy tak bardzo pragniesz być już
w domu. Spostrzegłem, że dawno zrobiło się ciemno. Parszywa pogoda, parszywy
nastrój i parszywe pół godziny czekania. Zapaliłem ostatniego papierosa i rzuciłem
zmiętą paczkę do kosza. Musiałem osłaniać fajkę dłonią przed wiatrem i kroplami
deszczu żeby nie zgasła i marzyłem o tym, żeby ktoś zrobił to samo ze mną.
Zacząłem dygotać z zimna i kląć pod nosem, i wtedy, w gęstniejącym mroku
dostrzegłem przed sobą wieżę kościoła. Wyłaniała się niczym mityczna budowla
sponad kłębowiska drzew w pobliskim parku. Ponieważ miałem sporo czasu,
ruszyłem w tamtą stronę przemykając skulony ciemną ścieżką wśród drzew.
Omijałem czerniejące w mroku pnie i starałem się nie zdeptać odbitego w
kałużach księżyca, który przedzierał się spomiędzy deszczowych chmur. Po chwili
znalazłem się przed kamiennym portalem, niemal niewidocznym w okalającym go
cieniu. Gdzieniegdzie żółte światła latarni, wychynąwszy spomiędzy liści,
odkrywały chropowatą fakturę kamiennych brył. Krople wody spływały po nich jak
krople potu, uzmysławiając wysiłek włożony w ułożenie kamieni w ostateczną i
skończoną całość. Dzień po dniu, rok po roku, kamień po kamieniu-ponad
wierzchołki drzew.
Nacisnąłem zardzewiałą klamkę i z wysiłkiem pchnąłem
ciężkie, drewniane drzwi.
Wnętrze tonęło w półmroku. Przede mną ciągnęła się
podłużna nawa, kołysząca się w rytm migotliwych płomieni zawieszonych na
kolumnach świec. Na granicy światła i ciemności, tam, gdzie załamywało się światło
kandelabrów, tańczyły migotliwe cienie, na przemian to wydobywając, to
skrywając tajemnice wnętrza. W powietrzu czuć było duchotę i lekki,
hipnotyzujący zapach palonych kadzideł.
Dałem krok do
przodu, potem drugi, z wolna posuwając się w stronę majaczącego w głębi
ołtarza. Wokół mnie wirowały kamienne rzeźby świętych i miałem wrażenie, jakby
każda z nich wpatrywała się we mnie odwiecznym wzrokiem. Czułem się jak na
rusztowaniu, jakby każdy spoglądał na mnie, czaił się gdzieś w mroku i
obserwował.
Usiadłem w środku rzędu na starej drewnianej ławce,
która zaskrzypiała z wyrzutem, czując pod sobą mój ciężar. Pomyślałem, jakie
wrażenie musiały robić na prostych ludziach jakieś pięćset albo więcej lat temu
te dymiące kadzidła i kolorowe światła witraży, gdy prześwieca przez nie
słońce, ta potęga kamieni, ociosanych i ułożonych w pewną i przemyślaną całość.
Ale i dla mnie wychowanego wśród barwnych świateł współczesnego świata uczucie
to stało się naraz pożądane i bliskie. Tutaj panowała prawdziwa cisza-taka
cisza, jakiej nie można spotkać na miejskich osiedlach nawet w najczarniejszą i
najdłuższą noc. Tu był spokój-ponadczasowy, wieczny, święty spokój. Któż
zgadłby, że to, czego wszyscy pragniemy, jest tak blisko nas? Kto zdaje sobie
sprawę, że to, co przez całe życie staramy się kupić, możemy mieć za darmo, gdy
tylko zatrzymamy się na moment i rozejrzymy wokół siebie? Cisza i spokój,
spokój i cisza, takie namacalne i ciężkie. Takie prawdziwe.
Mimowolnie ukląkłem, pochyliłem głowę i zacisnąwszy
powieki zacząłem szeptać dawno wyuczone, a teraz prawie już zapomniane
modlitwy. Ten rytuał miał coś w sobie, jak słuchanie po latach ulubionej
niegdyś płyty. Jak wspominanie dobrych chwil.
Jak
przypominanie.
Modliłem się, sam nie wiem dlaczego-chyba dlatego, że
tak mnie nauczono. Modliłem się, bo pragnąłem poznać odpowiedzi na dręczące
mnie pytania. Modliłem się, bo jeśli jest ktoś w górze, to chciałem, aby
pokierował moim życiem, abym uniknął pułapek, i żebym już więcej nie popełniał
pomyłek. Nic nie przeszkadzało mi w koncentracji, nie słyszałem nawet deszczu,
który gdzieś tam na zewnątrz musiał bębnić o dachy i liście drzew. Dopiero po
pewnym czasie, kiedy nogi zdrętwiały mi od klęczenia na twardej desce, zacząłem
zastanawiać się, po co właściwie to robię, i czy to wszystko nie jest tylko
jednym wielkim nieporozumieniem.
Nagle uświadomiłem sobie upływ czasu i stwierdziłem,
że muszę się pospieszyć, jeśli chcę zdążyć na nocny autobus. Poruszyłem się
chcąc wstać, i wtedy poczułem
szarpnięcie a jednocześnie usłyszałem dźwięk rozdzieranego materiału.
Spojrzałem pod ławkę i zobaczyłem strzępek moich dżinsów zaczepiony o wystający
z deski, zardzewiały gwóźdź. Niech to szlag! - zakląłem pod nosem widząc w
spodniach dziurę na szerokość palca i zaraz zreflektowałem się-byłem przecież w
kościele. Odhaczyłem strzępek materiału i już miałem się podnieść, gdy tuż pod
występem na modlitewnik spostrzegłem wypalony w ławce napis. Wydawało mi się,
że nie było go tam wcześniej, ale przecież mogłem się mylić, bowiem pod ławkę
nie docierało migotliwe światło świec. Przesunąłem dłonią wzdłuż czerniejących
na drewnie znaków, wyczuwając wyraźne wgłębienia. Cofnąłem rękę-skóra palców
była brudna od popiołu. Nachyliłem się niżej, jednak wciąż nie mogłem rozróżnić
kształtu liter. Namacałem w kieszeni zapalniczkę i skrzesiwszy płomień
rozświetliłem ciemne miejsce. Moim oczom ukazał się wyraźny, choć niezrozumiały
napis:
fiat ius, et pereas mundus
Gotyckie litery na wewnętrznej stronie oparcia ławki
wyglądały, jakby były tam od zawsze, ale przecież popiół na mojej dłoni był
zupełnie świeży. Fiat ius, et pereas mundus. Nie miałem pojęcia, co to
znaczy, choć przez wiele lat próbowałem pojąć łacinę, język mędrców i poetów.
Chciałem jeszcze raz przyjrzeć się napisowi, ale w tym samym momencie płomień
zapalniczki poparzył mi palec, więc dałem spokój. Wybiegłem z kościoła i nie
zwalniając kroku ruszyłem w stronę przystanku. Z daleka widziałem nadjeżdżający
autobus. Zwiększyłem tempo i resztkami sił dotarłem do drzwi pojazdu. Wszedłszy
do środka stwierdziłem, że jest prawie pusto, z zadowoleniem więc opadłem na
miękkie podwójne siedzenie. Czekała mnie godzinna jazda na drugi koniec miasta.
Zmęczony butelką vermutu, biegiem i późną porą, ukołysany muzyką silnika i
kroplami deszczu spływającymi po szybach, nie spostrzegłem nawet, kiedy
zapadłem w sen.
Obudziłem się dopiero na pętli. Kierowca krzyczał coś
do mnie z kabiny, próbując mnie obudzić. Zerwałem się i wyszedłem na chodnik.
Rozejrzawszy się rozpoznałem znajomą okolicę. Półprzytomny dowlokłem się do
domu. Pospiesznie zzułem z siebie zabłocone i przemoczone ubranie rozrzucając
je przy tym po całym mieszkaniu i wskoczywszy w pidżamę padłem na łóżko. Gdy
tylko zamknąłem powieki Morfeusz bez chwili wahania znów porwał mnie w swoje
objęcia.
Ranek wstał słoneczny i ciepły. Walcząc z potwornym
bólem głowy próbowałem przypomnieć sobie wydarzenia wczorajszego dnia. Złe samopoczucie
nie pozwalało mi jasno myśleć, toteż wszystko wydało mi się jakieś zamglone i
dalekie. Jedynie to, że dostałem kosza od Kaśki docierało do mnie w sposób
precyzyjny i jasny. Dopiero przy śniadaniu spostrzegłem, że mam brudne dłonie.
Przesunąłem kciukiem po reszcie palców próbując zetrzeć z nich czarny osad, a
zarazem zrozumieć skąd się tam u licha wziął. Nic jednak nie przychodziło mi do
głowy. Po śniadaniu zacząłem grzać wodę na kawę i w oczekiwaniu na wrzątek
położyłem się na chwilę na łóżku. Wtedy jak echo dotarły do mnie jakieś słowa,
których sensu nie rozumiałem, i naraz przypomniała mi się wczorajsza wizyta w
kościele. Czy rzeczywiście byłem tam, klęczałem i modliłem się? Ja, którego
codzienność jest tak ciasna, że nie wystarcza już miejsca na żadne z bóstw?Nie
chciało mi się w to wierzyć, mógłbym przysiąc raczej, że wyszedłszy od Kaśki
pojechałem prosto do domu. Może to wszystko tylko mi się przyśniło, a te słowa,
które dudnią w mojej głowie, są tylko bezsensownym rykoszetem wyuczonych kiedyś
łacińskich deklinacji i przysłów, skleconych ze sobą w jakiś pijacki sposób po
butelce vermutu? A jednak było w tym coś dziwnego i niepokojącego. Sięgnąłem po
słownik i pod „f” odnalazłem bez trudu to, czego szukałem: fiat ius, et
pereas mundus. To, co dotychczas wydawało się tylko snem, majakiem,
wyobrażeniem - nagle nabrało realnego kształtu. Potrzebowałem jeszcze tylko
ostatecznego dowodu - czegoś, co utwierdziłoby mnie w przekonaniu, że to
wszystko nie jest tylko nocnym majakiem. Zacząłem biegać po mieszkaniu szukając
porzuconych wczoraj spodni. Czajnik z wodą zaczął denerwująco gwizdać, ale
zajęty szukaniem nie zwróciłem na to większej uwagi. Przetrząsnowszy
bezskutecznie niemal wszystko do góry nogami zacząłem sądzić, że kiedy słodko
spałem ktoś zakradł się do mieszkania i zwinął poszukiwaną przeze mnie część
odzienia, ale przecież cała reszta sprzętów była na swoim miejscu. Czajnik
mocno już zaczął działać mi na nerwy, lecz zamiast go wyłączyć, w ostatnim
akcie desperacji ruszyłem do łazienki i zacząłem usilnie grzebać w koszu na
brudne ubrania, jakby było to ostatnim miejscem, w którym można znaleźć to,
czego szukałem. Natrafiwszy ręką na wciąż wilgotne spodnie jednym szarpnięciem
wyciągnąłem je z kosza. Pełen nijakich przeczuć rozłożyłem je przed sobą i
rozprostowałem zmięte nogawki.
Wlepiłem w nie wzrok.
Rozszarpana gwoździem dziura w dżinsach jaśniała na
szerokość palca.
IV.
FIAT IUS, ET PEREAS MUNDUS
Fiat ius, et
pereas mundus znaczy mniej więcej
tyle, że prawo musi działać, nawet gdyby miał zginąć świat. Dosyć szybko
zostałem przekonany, że słowa te rzeczywiście się sprawdzają, i było to
doświadczenie tyleż ważne, co okrutne. Przekonała mnie o tym historia Roksany,
którą chciałbym teraz opowiedzieć, głównie dlatego, że zdarzyła się naprawdę.
I trochę też dlatego, że uzmysłowiła
mi, jak kruche i ulotne bywa to, co wydaje się stabilne i trwałe, a jeden
zdeptany kwiat potrafi zrodzić więcej łez, niż cały bukiet wrzucony do kosza
niechcianą ręką.
Znakomity amerykański pisarz Kurt
Vonnegut z pewnością zacząłby tak: A teraz posłuchajcie.
A teraz posłuchajcie:
Roksanę znałem jeszcze z
podstawówki. Pamiętam, że zawsze uczyła się dobrze, tak jak ja, jak ja chciała
zostać przewodniczącą klasy, ale w przeciwieństwie do mnie – udawało jej się
to. Była największą dziewczyną w klasie, tak że nawet największe chłopaki bali
się jej i chyba dlatego trochę jej dokuczali. A najbardziej rajcowało to tych,
których Roksana przewyższała o głowę. Dla niej byliśmy kurduplami, do których
ja również się zaliczałem, i nawet kiedy już podrośliśmy i poszliśmy do liceum,
okazało się, że Roksana urosła jeszcze bardziej i zawsze była wyższa ode mnie.
Przezywaliśmy ją wielkoludem i nabijaliśmy się z jej kujoństwa, o którym nie
mogliśmy nic wiedzieć. W gruncie rzeczy żaden z nas nie znał jej zbyt dobrze,
ale to w niczym nie przeszkadzało nam świetnie się bawić jej kosztem.
Zachowywaliśmy się tak, jak przystało na prawdziwych podlotków, czyli głupio.
Szarpaliśmy dziewczyny na korytarzu, podrywaliśmy je tylko po to, żeby
zaimponować kolegom, a kiedy dawały nam kosza wyzywaliśmy je i dokuczaliśmy im
jeszcze bardziej, a te młodsze i bardziej bezbronne zamykaliśmy nawet w szatni
na całą lekcję.
Ale Roksana nigdy nie pozwoliłaby
sobie na tego typu przeżycia. Była zbyt silna i miała za dużo ugruntowanej dumy
na takie numery. Nie zawsze jednak o tym pamiętaliśmy, i przez to zdarzały się
czasem różne wpadki. Uzmysławiam to sobie dzisiaj za każdym razem, kiedy patrzę
na niewielką bliznę na mojej lewej dłoni, w miejscu gdzie kiedyś zagłębiły się
w złości paznokcie Roksany. Chyba już wtedy była bardziej dorosła od nas, bo
traktowała nas z góry, dosłownie i w przenośni. Pamiętam, że blizna długo nie
chciała ściemnieć, mimo że rana nie była głęboka, i dopiero teraz, kiedy moja
skóra straciła swoją nastoletnią gładkość, memento Roksany stało się jakby mniej
wyraźne, zmatowiało, zmalało. Jednak ja chyba już do końca życia będę wiedział,
że ono tam jest. Nawet kiedy czas pokryje moje ciało zmarszczkami, a włosy
posiwieją mi i wypadną, nie zapomnę kto zostawił mi ten drobny ślad na lewej
dłoni.
Bo tego kogoś już nie ma.
To wszystko, co mi po niej zostało
oprócz wspomnień, ale to i tak nieporównywalnie więcej niż mają większość z
tych, którzy znali ją tak jak ja.
Mimo, że w szczeniackich latach
podstawówki Roksanę nazywaliśmy wielkoludem, to kiedy potem ona i ja
wydorośleliśmy trochę i trafiliśmy do tego samego liceum (choć do innych klas),
to przezwisko jakoś przestało mi odpowiadać. Kojarzyło się za bardzo ze starymi
czasami, dlatego wolałem ją nazywać po prostu Dużą. Kiedy mijaliśmy się na
szkolnym korytarzu zawsze myślałem: „O, idzie Duża!”, ale nigdy nie przyznałem
jej się do tych myśli, i podczas naszych sporadycznych kontaktów używałem po
prostu jej imienia, które kojarzyło mi się z filmem ze Steve Martinem oraz
piosenką Stinga.
Rzadko ze sobą rozmawialiśmy. Poza
palarnią, czyli miejscem przy schodach do szkolnej kotłowni albo za winklem
garażu, gdzie nie było nas widać z okna pokoju nauczycielskiego, raczej
ograniczałem bliższe kontakty towarzyskie do grona ludzi z mojej klasy. Być
może właśnie z tego powodu dość późno dowiedziałem się o tym, co się stało. A
stało się wiele.
Wszystko zaczęło się od tego, że
Duża zniknęła ze szkoły. Nie, nie zniknęła z dnia na dzień i niespodziewanie
dla wszystkich, lecz tylko dla mnie. Z niewiadomych powodów pewnego dnia
spostrzegłem, że od jakiegoś czasu nie mijam jej na korytarzu, ani nie widuję
jej w żadnym z tych wszystkich innych miejsc, w których można było ją spotkać.
Właśnie za winklem, paląc papierosa w towarzystwie ludzi z innych klas,
powodowany zwykłą ciekawością, zapytałem co się dzieje z Dużą. Był tam jeden
koleś z jej klasy, którego imienia nie pamiętam, ale to właśnie on mnie
oświecił.
- Roksana jest w szpitalu –
powiedział.
- Nie wiedziałeś? – spytał ktoś z
boku.
Nie wiedziałem. Byłem kompletnie
zielony.
- Już długo, ze dwa, albo trzy
miesiące. – powiedział.
Dwa, albo trzy miesiące to
rzeczywiście bardzo długo, pomyślałem. To wyjaśniało, dlaczego nie przychodziła
na lekcje. Dużo trudniej było wyjaśnić, dlaczego znalazła się w szpitalu.
Krążyły plotki o cukrzycy, białaczce, coś o węzłach chłonnych i drogich lekach.
Nie wiedziałem komu wierzyć, póki co nie wierzyłem więc nikomu. Szybko zresztą
przestałem się tym zbytnio przejmować, bo wiedziałem niewiele, a poza tym wtedy
jeszcze nikt nie robił z tego problemu. Na razie wszyscy byli przekonani, że to
tylko jedna z tych chorób, które przykuwają człowieka do łóżka, serwują mu ból
i bezsiłę, ale w końcu ustępują, pozwalają podnieść się i iść dalej.
I ja, póki co, wierzyłem w to
również.
Jakoś tak po pół roku doszły mnie
słuchy, że Duża znowu chodzi do szkoły, że wprawdzie ma do nadrobienia sporo
materiału i prawdopodobnie będzie musiała powtarzać klasę, ale nauczyciele idą
jej na rękę i pomagają wszystko pozaliczać. Znając możliwości Dużej, nigdy nie
wątpiłem, że sobie poradzi, mimo ogromu pracy, jaki przed nią leżał.
Wątpliwości ogarnęły mnie dopiero kiedy zobaczyłem ją w końcu przypadkowo w
korytarzu na parterze szkoły, tuż obok stolika dyżurnych. Przyczepiała jakieś
ogłoszenia na tablicy samorządu szkolnego, widać do końca nie chciała
rezygnować ze swojego dotychczasowego, aktywnego życia. Cała Duża, pomyślałem,
ale jej widok przeraził mnie.
Była wychudła, bardziej niż zwykle
blada i jakaś taka mniejsza. Na skórze pod jej oczami pojawiły się niezdrowe cienie,
a same oczy zmatowiały i straciły dawny, młodzieńczy blask. Obcięła włosy.
Wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że to nie mogła być zwykła choroba,
którą z pomocą wiary i cierpliwości można w końcu pokonać, lecz coś co zostawia
trwały ślad w człowieku. Widziałem ten ślad w Dużej, jak odcisk boskiej stopy
na ścieżce życia, i czułem go w sobie, bo serce na chwilę przestało mi bić, a
oddech zatrzymał się i nie mogłem rzec ani słowa. Duża nie wyglądała jak ktoś,
kto właśnie wygrał.
Nie wiedziałem, co mam powiedzieć,
więc pozdrowiłem ją tylko krótko i poszedłem dalej, ze wszystkich sił starając
się, by wyglądało to naturalnie. Kiedy tylko zniknąłem z jej pola widzenia,
pobiegłem co sił w nogach na drugie, najwyższe piętro, jakbym chciał uciec od tego
strasznego widoku. Zadyszałem się. Byłem przerażony. Pomyślałem o jej
zmizerniałym ciele, o tym jak schudła, a pod jej skórą pojawiły się wyraźne
zarysy kości, których nigdy wcześniej nie widziałem, i wówczas zdałem sobie
sprawę z tego, że już nie mogę jej nazywać Dużą, i że chyba nigdy więcej tego
nie zrobię. Już nie miałem do tego prawa. Nie tylko dlatego, że jej wygląd
prawie w niczym nie przypominał tamtego dawnego, który zapamiętałem i do
którego się przyzwyczaiłem, lecz również dlatego, iż wiedziałem, że gdyby teraz
Duża chciała zostawić mi bliznę na dłoni, to jej paznokcie z pewnością
połamałyby się na mojej cienkiej jak pergamin skórze.
Po raz drugi Duża zniknęła równie
nagle, jak pojawiła się za pierwszym razem. Trafiła z powrotem do szpitala i wtedy
dla wszystkich stało się jasne, że umiera.
- Białaczka – mówili ludzie, i
rzeczywiście była to białaczka. Perfidny i rzadki rodzaj białaczki, który nikt
tak naprawdę nie wiedział jak leczyć. Pamiętam, że wiele osób mocno się wtedy
zaangażowało w ratowanie Dużej. Odwiedzali ją w szpitalu, pocieszali, był nawet
koncert charytatywny połączony ze zbiórką pieniędzy na wyjazd Dużej na leczenie
do Niemiec, a nawet reportaż w regionalnej telewizji. Robiono wszystko, co
można było zrobić w tej sytuacji, czyli w praktyce bardzo niewiele, ale nie
myślę, że to wszystko było pozbawione sensu. Nie wiem, na ile miało to
znaczenie dla Dużej, ale na pewno fakt, że nie pozostaliśmy obojętni, miał
olbrzymie znaczenie dla nas.
Dla nas, których nagle połączyła
wspólna więź bezsilności.
Los nie kazał nam długo czekać, i
Roksana wkrótce umarła. Był pożegnalny apel w szkole, jakieś podziękowania i
przemowy. Harcerze, do których należała, zorganizowali na jej cześć poczet
sztandarowy. Na pogrzeb oprócz rodziny przybyło całe liceum (uczniowie,
nauczyciele, dozorcy, sprzątaczki), księża z parafii, rzesza ludzi z osiedla i
jeszcze wielu innych połączonych z nią jakąkolwiek więzią, która nagle nabrała
niezwykłego znaczenia; słowem – chmara ludzi, kilkaset osób, prawdziwy tłum. Kwiatów,
wieńców i zniczy było tyle, że całkiem zakryły grób, tworząc pagórek kolorów,
zapachów i świateł. Płakali wszyscy, ale łzy jej matki chyba na zawsze
pozostaną w mojej pamięci. To były łzy, z których powstają strumienie i rzeki,
które potrafią zalać jak powódź nawet najtwardszą i najsuchszą ziemię; łzy,
jakich nie zapomina się nigdy, tak jak dziecko nigdy nie zapomni, kiedy po raz
pierwszy usłyszało szum morza w muszelce przystawionej do ucha.
-Jak w tym wierszu-szepnęła mi
wówczas do ucha stojąca obok mnie dziewczyna.
-W jakim wierszu?- spytałem,
nachylając się ukradkiem w jej stronę.
Dziewczyna zamyśliła się, a po
chwili wyszeptała słowa tak cicho, że tylko wpatrując się w jej usta zdołałem
zrozumieć ich wyraźny, niezaprzeczalny sens:
Łzy
są krwią duszy.
Bolą bardziej niż zraniona ręka,
i dłużej niż obcięta głowa, bo ponoć
dusza nie jest śmiertelna.
Dziewczyna zamilkła i pochyliła twarz, jakby wstydząc
się tego, co powiedziała.
-To piękne-powiedziałem, aby dodać jej
otuchy.-Różewicz?
Nieznajoma uniosła głowę i szklistym wzrokiem
przebiegła po zasnutym chmurami niebie, po
tańczących wokół płomieniach świec i skupionych twarzach ludzi.
-Życie-odparła cicho i-nie patrząc na mnie-zniknęła
gdzieś w tłumie.
Wracając po pogrzebie pomyślałem jeszcze raz o
dziewczynie i o tym, co powiedziała. Zrazu zdało mi się, że jej słowa są piękne
i prawdziwe, głębokie i mądre, ale w końcu dotarło do mnie, że to nie życie
pisze najpiękniejsze wiersze. Dotarło do mnie, że najpiękniejsze wiersze pisze
śmierć. Zrozumiałem, jaką cholerną, piekielną i wkurzającą rację miał Weyston
Hugh Auden, kiedy w ciszy letniego poranka, na białej kartce papieru, czarnym
piórem skrobał swój blues pogrzebowy:
Niech staną zegary
Zamilkną telefony
Dajcie psu kość
Niech nie szczeka, niech śpi najedzony.
Niech milczą fortepiany
I w miękkiej werbli ciszy
Wynieście trumnę
Niech przyjdą żałobnicy
Niech głośno łkając samolot pod chmury się wzbije
I kreśli na niebie napis „Ona nie żyje!”
Włóżcie żałobne wstążki na białe szyje gołębi ulicznych
Policjanci na skrzyżowaniach niech noszą czarne
rękawiczki.
W niej miałem moją północ, południe i zachód i wschód
Niedzielny odpoczynek i codzienny trud.
Jasność dnia i mrok nocy, moje słowa i śpiew
Miłość, myślałem, będzie trwała wiecznie,
Myliłem się.
Nie potrzeba już gwiazd – zgaście wszystkie – do końca
Zdejmijcie z nieba księżyc i rozmontujcie słońce
Wylejcie wodę z morza, odbierzcie drzewom cień
Teraz już nigdy na nic nie przydadzą się.
Właściwie to, co stało się z Dużą napawało mnie
wstrętem, bo nie umiałem sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego młodzi,
niewinni ludzie muszą ginąć. Dlaczego muszą ginąć, kiedy nie ma ani wojny, ani
zarazy, ani powodzi, a wulkany śpią cicho i spokojnie. I dlaczego muszą ginąć
kiedy jest wojna, strzelając do innych młodych ludzi po drugiej stronie, którzy
muszą strzelać do nich.
Tej nocy nie spałem dobrze. Przed snem wyobrażałem
sobie, jak staję przed obliczem bóstwa. Nie jestem pewien czy był to Bóg, czy
tylko bóg, ale chyba nie ma to znaczenia. Zastanawiałem się, co miałbym mu do
powiedzenia.
- A więc jednak istniejesz! – rzekłbym
zaskoczony.
- Owszem, istnieję, i właśnie
zamierzam cię osądzić – odpowiedziałby surowo Bóg bóg.
- Czy w takim razie mógłbym najpierw
powiedzieć coś na swoje usprawiedliwienie? – zapytałbym z nadzieją.
- Oczywiście, proszę –
odpowiedziałby miłosiernie Bóg bóg.
- Szczerze mówiąc nie mam sobie zbyt
wiele do zarzucenia – rzekłbym wtedy. - W każdym razie niewiele więcej niż
każdy. Parę razy skłamałem i zawsze kłamstwo wyszło na jaw, więc tę sprawę
możemy uznać za załatwioną. Poniosłem już konsekwencje. Bywałem też
niegrzeczny, co gorsza zarówno dla rodziny i znajomych, jak i osób obcych. Ale
inni też byli dla mnie czasem niegrzeczni, więc właściwie nie ma o czy mówić. Fifty-fifty.
A poza tym ukradłem kilka rzeczy w życiu, choć tak naprawdę bez wysiłku
przypominam sobie tylko tę gumę do żucia ze szkolnego sklepiku w czwartej
klasie podstawówki. Ale dam głowę, że wartość żadnej z tych rzeczy nie była tak
wielka, żebym nie mógł jej sobie po prostu kupić. To było głupie z mojej
strony, ale muszę wyznać z żalem, że nie żałuję za to, bo nawet nie bardzo
pamiętam, za co miałbym żałować. Po prostu luka w pamięci, zresztą... sam wiesz
najlepiej, w końcu to ty mnie stworzyłeś.
Bóg bóg żachnąłby się niecierpliwie,
a ja widząc jego minę postarałbym się kończyć przemówienie.
- Czy już skończyłeś przemówienie? –
spytałby Bóg bóg znudzony.
- Jeszcze tylko parę słów. Jak już
się spowiadam to do końca – odrzekłbym, po czym wypaliłbym szybko, wstydliwie i
nie za głośno – Miałem też wiele razy nieczyste myśli, a nawet... a nawet
zdarzało mi się dość często od czasu do czasu mieć nieczyste uczynki.
I jak gdyby dla zatarcia tej niefortunnej odpowiedzi
ciągnąłbym dalej:
- No i przeszedłem też parę razy na czerwonym świetle,
piłem piwo na skwerku koło rynku, chociaż wiedziałem, że nie wolno, i omal nie
zapłaciłem za to mandatu; kilkakrotnie jechałem bez biletu w tramwaju choć nie
zawsze świadomie, i nawet dwa razy mnie złapali, ale wykpiłem się tanim kosztem
wysypując garść monet na złożone dłonie kontrolera. Dopiero za trzecim razem
wpadłem na dobre i straciłem kupę forsy. A najlepsze jest to, że jechałem wtedy
na gapę, bo nie miałem forsy. Nie bardzo to sprawiedliwe.
-
Twierdzisz, że nie jestem sprawiedliwy? – zapytałby Bóg bóg zdziwiony.- Za
obrażanie mnie mogę cię wysłać na długie wakacje w tropiki. W bardzo upalne
tropiki – rzekłby Bóg bóg, ostentacyjnie przeciągając „bardzo”.
-
Nikogo nie chcę obrażać. Ja tylko twierdzę, że to nie było sprawiedliwe. I że
ten świat w ogóle czasami działa jakoś dziwacznie, czasem wręcz okrutnie, bez
sensu, wywrotowo, żeby nie powiedzieć rewolucyjnie. Całe życie człowiek na
próżno stara się pojąć, o co w tym wszystkim chodzi. Nie spotkałem też nikogo,
kto by wiedział. Wszyscy mają tylko pytania, pretensje albo wątpliwości.
W
miarę jak wyrzucałbym z siebie te na poły bluźniercze słowa, oblicze Boga boga
marszczyłoby się coraz bardziej, gniewało i rozciągało we wszystkie strony w
przypływie nagłego wzburzenia. Jednak ostatecznie Bóg bóg opanowałby się i
uspokoił, bo jakby to wyglądało, gdyby było inaczej. Mógłby nadwerężyć swój
autorytet. A w dzisiejszych czasach nawet on nie może sobie na to pozwolić.
Zwłaszcza on.
-
Może rzeczywiście – powiedziałby Bóg bóg pojednawczo na koniec, z wyrazem melancholijnej zadumy –
Może rzeczywiście nie wszystko poszło tak, jak należy.
- I
młodzi ludzie – dodałbym, skoro byłaby o tym mowa – I młodzi ludzie, Bogu ducha
winni... w każdym razie nie mogę pojąć jaki jest sens w tym ,że czasem tak
wcześnie odchodzą? Wpadają pod ciężarówkę albo chorują na rzadkie nieuleczalne
choroby, albo po prostu skaczą z siódmego piętra z rozpędem i plaskiem
uderzając czaszką w betonowe płyty chodnika w centrum miasta.
- No
tak, no tak – przytaknąłby niepewnie Bóg bóg, ale potem jakby się ocknął z
zadumy i powiedziałby wojskowym tonem – W takim razie mam już dla ciebie karę
za grzechy, które popełniłeś. Cóż, nie było to zbyt trudne. W każdym razie
łatwiejsze niż stworzenie świata. No i oczywiście trwało znacznie krócej.
Spodziewając
się otwarcia jakiejś piekielnej czeluści popatrzyłbym niepewnie pod nogi, ale
Bóg bóg tylko podniósłby mi spojrzeniem głowę i popatrzył głęboko w oczy.
- Za
karę wracasz! – wyrzekłby gromowładnym głosem, celując we mnie nie znoszącym
sprzeciwu palcem.
- Za
karę co? – spytałbym oszołomiony.
- Za
karę wracasz! – powtórzyłby Bóg bóg jeszcze bardziej gromowładnym głosem,
celując we mnie jeszcze bardziej nie znoszącym sprzeciwu palcem.
-
Wracam? Dokąd?
-
Tam, skąd przybyłeś!
-
Tam, na ziemię?
-
Tak, właśnie tak – odrzekłby Bóg bóg już spokojnie i jakby do siebie – Za karę
wracasz na ziemię.
Na ziemi staliśmy ścieśnieni wdychając woń zniczy i
wpatrując się w ich migotliwy płomień. Wcale nie padał deszcz, i wcale nie
wszyscy byli ubrani na czarno od stóp do głów. Wystarczy, że myśli mieliśmy
czarne jak smoła i zamęt w sercach.
John Irving napisał kiedyś: Płyniemy wielką łajbą,
w każdej chwili może nas zmyć z pokładu.
Jeśli jest tak rzeczywiście, to
ktoś, kto być może jest nad nami i nad tym wszystkim, wybrał dla Roksany
najgorszy z możliwych sposobów wyrzucenia za burtę. Pozostały wspomnienia i
niewielka, dziś już prawie niewidoczna blizna na grzbiecie lewej dłoni, tuż
obok kostki wskazującego palca.
Nie, to jednak nie jest wszystko jedno, kto umiera. Jak
ten tam, syn sklepikarki z osiedla. Był jedynakiem, miał dwadzieścia trzy lata,
dziewczynę i, jak to się mówi, życie przed sobą. Uderzył głową w kafelki
podczas kąpieli w basenie, niemal łamiąc kark. Potem męczył się tydzień w łóżku
szpitalnym, a rodzinę karmił płonną nadzieją. W końcu nie przetrzymał kolejnej
upiornej nocy.
Po jego śmierci matka wycofała się z
życia, zamknęła sklep i zaszyła się gdzieś w zacisznym kącie, z dala od zgiełku
świata. Rok później los zmiótł ze sceny jej męża. Ludzie przychodzili składać
jej kondolencje, lecz w jej oczach nie było już łez.
- Czym jest śmierć męża, wobec
śmierci syna? – mówiła wówczas, niejako na przekór łzom, które ją otaczały. Niezbadane
są wyroki boskie, i nigdy nie wiadomo, kiedy łajba zakołysze wyrzucając nas za
burtę na pełne morze.
Trzymaj się, Duża, gdziekolwiek
jesteś!
V.
MIĘDZY ROCK’N’ROLLEM A DANSE MACABRE
Tak więc dojrzewałem
zakochując się bez wzajemności w wieku dziesięciu lat i pijąc tanie wino za garażem
po lekcjach. Zdecydowanie zbyt długo próbowałem uwieść koleżankę z klasy, a
potem, kiedy uwiodłem już inną, zmagałem się z własną niemocą. Dowiadywałem
się, jak mocno może kołysać łajba, którą wszyscy płyniemy, i próbowałem być
mądry przekonując księdza do własnej niewiary. Męczyłem się jeżdżąc tramwajami
i odpoczywałem spoglądając na świat z górki w Osoli.
Zresztą nie wiem, czy
dojrzewałem, czy tylko dorastałem, a może po prostu stawałem się coraz większy
i wyższy, i niejako w konsekwencji musiałem palić coraz więcej papierosów, żeby
wypełnić powstającą we mnie przestrzeń.
Hermann Hesse zwykł
mawiać, że człowiek władzy ginie od władzy, człowiek pieniędzy od pieniędzy,
poddany od służenia, a rozpustnik od rozpusty.
A ja zawsze wiedziałem, że pisarze giną od
własnych słów.
Nie ukrywam, w ciągu
tych paru lat życia, jakie mam za sobą przemknęło przez moje płuca nieco
zielonego dymu. Czasem nawet było tego naprawdę sporo. W każdym razie było tak,
że zioło zazwyczaj dostarczał ktoś mniej lub bardziej znajomy, a swego czasu
tym znajomym był Ziołas. Wtedy właśnie zasłużył na to miano jak na medal,
chociaż nie sądzę, aby był z niego specjalnie dumny.
Kiedyś Ziołas
zadzwonił do mnie, i z charakterystycznym dla siebie brakiem wylewności spytał:
- Cześć, masz ochotę
trochę się spalić?
Zanim zastanowiłem się nad odpowiedzią usłyszałem, jak ktoś
mówi moim głosem:
- Czemu nie.
Umówiliśmy się w parku
za pół godziny, a kiedy się spotkaliśmy, z Ziołasem przyszedł jeszcze jego
kolega, niejaki Izajasz, którego dotychczas znałem tylko z opowieści. Nie wiem
kto wymyślił mu to przezwisko, i jaki był jego związek z pierwszym wielkim
prorokiem Izraela, ale podobało mi się to imię, więc szybko się do niego
przyzwyczaiłem. Bawiliśmy się świetnie, i wtedy przypomniałem sobie znakomitą
książkę o dzieciakach z berlińskiego dworca, które bawiły się wprawdzie lepiej
od nas, za to tylko przez jakiś czas. Kiedy to czytałem, byłem naprawdę
przerażony, bo uzmysłowiłem sobie, że narkotyki niszczą związki z innymi ludźmi,
a byłem już dawno po pierwszym paleniu. Ale mimo to, siedząc w parku z Ziołasem
i Izajaszem, nie miałem wątpliwości, że między nami dzieje się coś dokładnie
przeciwnego, rodzi się jakaś szczególna więź, którą czasem miałbym prawo nazwać
przyjaźnią. Zdawałem sobie sprawę, że to, co wtedy czułem, myślałem i mówiłem, i
to, jak się zachowywałem, nie było przeznaczone dla każdego. Jednak na tym
etapie przygody z narkotykami, na którym wtedy byliśmy, i którego granic nigdy
nie mieliśmy śmiałości przekroczyć, nic nam właściwie nie groziło. Wszyscy
mieliśmy bardzo pragmatyczne i czysto utylitarne podejście do tych spraw, więc
paliliśmy tylko wtedy, kiedy naprawdę mieliśmy na to ochotę, a nie było to
wcale tak często.
Ale z używkami to jest
tak, jak z kobietami – niewiele wiadomo, dopóki naprawdę się nie spróbuje. A
wierzcie mi, i kobiety i używki, potrafią zaskakiwać.
Są bowiem takie chwile
w życiu mężczyzny, kiedy musi upaść. Kiedy musi wyrżnąć zębami w metalową
barierkę i roztrzaskać łeb na kamiennych schodach, dopóki przed oczami nie
staną mu wszystkie wirujące gwiazdy, a z ust nie wyrwie się jęk bezsilności.
Mówi się, że jest źle, kiedy żołnierz pada na twarz, i wiem, co to znaczy, bo
sam też upadłem kilka razy. Raz zdarzyło się to przez marihuanę, raz przez alkohol,
i raz przez kobietę (właściwie z alkoholem i kobietą to był ten sam raz). I
chociaż moje upadki nie były aż tak beznadziejne, jak miewają niektórzy, to
jednak wystarczająco silne, bym nadszarpnął moje zaufanie do marihuany,
alkoholu i kobiet. Zaufanie, które dotychczas miało się całkiem nieźle. A kiedy
traci się zaufanie do czegoś, to zarazem traci się zaufanie do samego siebie,
do własnych przekonań i czynów. Wtedy pada się twarzą prosto w ziemię, i ogląda
swoje odbicie w kałuży.
Z marihuaną to było tak, że
zabraliśmy ją tylko na wszelki wypadek, i początkowo nie mieliśmy wcale zamiaru
jej palić. W któreś wakacje, a dokładniej w lipcowy weekend, pojechaliśmy do Lubiąża na festiwal, posłuchać dobrej
muzyki, obejrzeć liczne warsztaty i dobrze się bawić. Na miejsce zawiózł nas
ojciec Ziołasa, pomógł nam wygramolić się z bagażami z samochodu, i odprowadził
do bramy wejściowej. Festiwal odbywał się na terenie pocysterskiego klasztoru,
ale nie wiedzieliśmy, że nie jest to jedyny jego związek z kulturą chrześcijańską.
Pełni radosnego optymizmu szliśmy z plecakami pod bramę, w rękach taszcząc
reklamówki z alkoholem, w których wesoło
pobrzękiwały butelki. A Ziołasa uwierał schowany w skarpetce woreczek z
marihuaną.
Ale o tym mogliśmy wiedzieć tylko my
trzej.
Tuż przed wejściem zaczepiła nas jakaś
dziewczyna i patrząc na nasze torby powiedziała:
- Zapomnijcie, jeżeli chcecie z tym
wejść.
Popatrzyliśmy na nią, na siebie,
potem na reklamówki, i z powrotem na nią, i nie mogliśmy uwierzyć w to, co
słyszymy.
- Jak to nie wejdziemy? – zapytałem
zdziwiony.
- Nie można wnosić alkoholu? –
wtórował mi Izajasz.
- Niby nie można, ale jak chcecie to
możecie zaryzykować. Schowajcie to do plecaków.
W plecakach i tak już coś było.
- I tak już za późno – powiedział Ziołas,
wskazując na gapiących się na nas ochroniarzy, pilnujących wejścia na teren
obiektu.
- No, prawdopodobnie by wam się nie
udało, tak jak mi wczoraj – powiedziała dziewczyna – wprawdzie ja miałam tylko
dwa piwa, ale jak otworzyli plecak, to mi je zabrali, i jeszcze musiałam ich
przekonywać, żeby mnie wpuścili.
- Jezu! – zakrzyknąłem z odrazą.
- Dokładnie – powiedział Izajasz
patrząc w bok, a Ziołas i ja pobiegliśmy za jego wzrokiem. Na murze prowadzącym
do klasztoru wisiało ogłoszenie, którego wcześniej nie zauważyliśmy. Na nim zaś
było napisane mniej więcej tak: „ Festiwal w Lubiążu. Stop narkotykom! Jezus
żyje!”. Niżej widniała lista zespołów, jakie miały zagrać i ogólny program
imprezy.
- No to ładnie – zauważyłem.
- To co teraz robimy? – zapytał
Izajasz – Chyba tu nie zostaniemy?
- Skoro nie możemy wnieść alkoholu,
to może przynajmniej w środku kupimy jakiś browar – rzuciłem - A to co mamy,
możemy dać na przechowanie ojcowi Ziołasa. Z tego cztery piwa odpalimy mu za
transport.
- W środku też nic nie kupicie –
powiedziała dziewczyna – chyba, że interesują was kiełbaski, albo kiełki
rzeżuchy. Możecie też kupić różańce i kieszonkowe wersje Pisma Świętego. Tak to
wygląda.
Zrobiliśmy głupie miny, a dziewczyna
wzruszyła bezradnie ramionami i odeszła.
- Jeśli już tu przyjechaliśmy, to
zostańmy chociaż do jutra – powiedziałem.
- Stracimy tylko kasę - odparł
Ziołas – a nawet nie będziemy mogli się napić.
Staliśmy chwilę w milczeniu,
szukając odpowiednich słów.
- A mój stary nie weźmie piwa, bo
zaraz będzie chciał to wypić, a wiecie, co powiedziałaby na coś takiego moja
matka.
- To samo, co moja – powiedziałem.
Wyobraziłem
sobie poziomą linię, na której jednym końcu był alkohol i ateizm, a na drugim
abstynencja i wiara. Próbowałem zgadnąć, co powinno być pośrodku.
Izajasz nie słuchał nas, wpatrując
się w mur okalający teren byłego klasztoru.
- Hej, Izajasz, co się tak gapisz? –
krzyknąłem do niego zniecierpliwiony - Mamy problem do rozwiązania, a ty
podziwiasz zabytki.
Izajasz jednak stał niewzruszony, a
po chwili odwrócił się w naszą stronę i powiedział:
- Przemycimy je.
- Co przemycimy? – nie zrozumieliśmy
od razu.
- Butelki – odrzekł Izajasz – Ten
mur jest tak stary i rozwalony, że na pewno uda nam się go przeskoczyć w jakimś
miejscu. Ukryjemy alkohol w krzakach, wejdziemy na festiwal, poczekamy, aż się
ściemni, i przemycimy wszystko przez mur.
- Dobry pomysł – odrzekł Ziołas –
Tak właśnie zrobimy.
Zgodziliśmy się, że to jedyne
rozwiązanie. Wróciliśmy do samochodu i wyjęliśmy pozostały alkohol z plecaków,
chowając wszystko do jednej torby. Ojciec Ziołasa patrzył na nas w milczeniu.
- Nie za mało tego wzięliście?-
spytał w końcu. Przed nami widniała wypełniona po brzeg sporych rozmiarów
reklamówka.
Wyjaśniliśmy mu sytuację, więc
zgodził się podwieźć nas do najbliższego miejsca, które nadawałoby się do
ukrycia naszego „bagażu”. Wysiedliśmy kilkaset metrów od klasztoru, obok
nieczynnej linii kolejowej ze starą stacją przeładunkową, wyciągnęliśmy rzeczy,
i pożegnaliśmy kierowcę. Potem ukryliśmy alkohol w krzakach, przykrywając
wszystko zwiędłymi liśćmi. Nieźle się przy tym pokłuliśmy, bo droga do kryjówki
prowadziła przez gęstwinę jeżyn, ale z drugiej strony dawało nam to pewność, że
nie będzie tamtędy przechodził nikt niepowołany. Na drogę każdy z nas wziął po
jednym piwie, i wypiliśmy je siedząc na podeście starej stacji, rozkoszując się
pięknem lipcowego dnia.
Na festiwal weszliśmy kupując od
jakiegoś podlotka lewe karnety po niższej cenie, znaleźliśmy pole namiotowe, i
rozbiliśmy tam naszą trójkę. Było tam tak ciasno, że linki namiotów zachodziły
na siebie tworząc coś w rodzaju pajęczyny, i nie wyobrażałem sobie, żeby można
było tamtędy bezpiecznie przejść, kiedy zrobi się ciemno.
Tuż przed zmrokiem wybraliśmy się na
zwiad i znaleźliśmy wyłom w murze, przez który z łatwością mogliśmy przejść. Po
drugiej stronie był płytki rów, a dalej szosa prowadząca do wioski. Całe to
miejsce było dodatkowo zasłonięte niewielkim polem kukurydzy, rosnącej na
terenie klasztoru, zupełnie jak za dawnych lat, kiedy mnisi uprawiali tu swoje
przydomowe działki. Kiedy ściemniło się już na dobre, wróciliśmy po ukryty w
krzakach alkohol, i odnaleźliśmy wyłom od zewnętrznej strony. Przeskoczyliśmy
rów, wspięliśmy się na pokruszone zębem czasu cegły i ruszyliśmy w stronę namiotu.
Nagle na ścieżce wzdłuż muru
zaskoczyło nas światło latarki, bezładnie omiatające teren między ścianą a
polem kukurydzy. Okazało się, że nawet w nocy przejścia do klasztoru pilnują
ochroniarze z tak zwanego pokojowego patrolu. Poczuliśmy się jak w obozie
jenieckim, albo jak komandosi podczas jakiejś ważnej i delikatnej akcji.
Widzieliśmy rozbiegane światło latarki i odblaskową kamizelkę ochroniarza.
Przez chwilę zastygliśmy w mroku i zupełnej ciszy nie wiedząc co robić, i
zdawało nam się, że słyszymy tylko własne oddechy i przyspieszone bicie naszych
serc. Dopiero kiedy światło latarki zbliżyło się niebezpiecznie, rzuciliśmy się
pędem przez pole kukurydzy. Na chwilę straciliśmy orientację w ciemności i
gęstwinie liści i łodyg. Pędziliśmy na zgiętych nogach najszybciej i najciszej
jak potrafiliśmy, a rozmiękła, gliniasta ziemia oblepiała nam buty i nogawki
spodni. Byliśmy jak małe dzieci, bawiące się w podchody, albo w Indian,
brakowało nam tylko drewnianych łuków i strzał, które były naszą bronią w dzieciństwie.
Namiot był naszą bazą, naszym celem, w których pragnęliśmy ukryć siebie i nasze
łupy przed wzrokiem dorosłych.
- Zajebiście! – szepnął
podekscytowany Izajasz, gdy na moment przystanęliśmy, żeby sprawdzić, czy nikt
nas nie goni. – Po prostu zajebiście!
Ziołas ani ja nie odezwaliśmy się,
bo z podniecenia i wysiłku mieliśmy trochę ściśnięte gardła, ale każdy z nas
czuł to samo. Na tych kilka ulotnych chwil staliśmy się znów podlotkami,
beztroskimi dziećmi, których świat znajdował się gdzieś między ziemią i
rozgwieżdżonym niebem, którego znajome i ściśle określone ramy dawały poczucie
bezpieczeństwa i wolności. Rozkoszowaliśmy się autystyczną głębią naszych myśli
i wierzyliśmy we wszystko to, co dyktowała nam dawno zapomniana moc wyobraźni.
Byliśmy szczęśliwi, bo czas jakby się nagle zatrzymał, a my wracaliśmy jak we
śnie lub najskrytszym marzeniu do zakamarków naszych dusz, i na nowo
odkrywaliśmy świat, który przeminął. Świat, w którym żadna z wojen nie jest na
serio, gdzie rany zadane dziecięcym spojrzeniem lub ręką są płytkie i goją się
szybko, gdzie kwiaty pachną mocniej i nikt nie pragnie ich zerwać, a sen jest
głęboki i czysty.
Nagle oślepiło mnie światło latarki.
Odwróciłem wzrok i co sił w nogach pobiegłem w stronę namiotu. Za sobą słyszałem
przyspieszone oddechy Ziołasa i Izajasza, i bałem się, żebyśmy nie potłukli
butelek. Nie wiem, czy ochroniarz nas widział, a nawet jeśli tak było, to mogło
to trwać tylko ułamek sekundy. Ilekroć o tym później myślałem wydawało mi się,
że gdybym to ja zobaczył przycupniętych w polu kukurydzy, umazanych błotem
trzech dorosłych facetów z reklamówkami w rękach, to z pewnością nie od razu
uwierzyłbym swoim oczom.
Dotarłszy na skraj kukurydzianego
pola odetchnęliśmy z ulgą. Biegnąc dalej w stronę namiotu śmialiśmy się z
siebie i z tego, co zrobiliśmy, i o mało nie zdeptaliśmy jakiejś pary, gżącej
się na dmuchanym materacu w cieniu rosnącego przy polu namiotowym drzewa.
Potykając się o linki znaleźliśmy nasz namiot i wcisnęliśmy się w niego
zasuwając za sobą zamek. Usiedliśmy i patrzyliśmy na siebie, śmiejąc się i
dysząc ciężko. Potem nasłuchiwaliśmy pilnie, żeby sprawdzić, czy ktoś nas nie
zauważył, ale nic się nie działo.
- O kurwa, ale jazda! – zakrzyknął
Ziołas, przełamując milczenie.
Poczułem, że znowu jesteśmy w swoim
świecie.
- To było coś – odrzekłem – nieźli
byliby z nas partyzanci.
- Partyzanci nie przemycali alkoholu
– zauważył Izajasz – Ale zawsze mogliby zacząć – dodał po chwili. – Mieliśmy
farta, że nie zobaczył nas ten ochroniarz z latarką.
- A zatem, panowie! – rzekł Ziołas
otwierając butelkę piwa – wypijmy za zwycięstwo ciem nad świetlikami.
Wznieśliśmy toast szczęśliwi,
zmęczeni i zadowoleni.
- Może nie będzie tutaj tak źle –
zauważyłem.
- Nie myślmy o tym, co będzie, ale o
tym, co jest – odparł Izajasz. – Powiedz mi, czy czujesz się teraz szczęśliwy?
Przyznałem, że tak.
- No więc delektuj się tą chwilą, bo
to tylko chwila, która w każdej chwili może się skończyć.
- Nie filozuj – rzucił Ziołas, ale
ja wiedziałem, że w tym, co powiedział Izajasz, kryje się ziarno prawdy.
Już niedługo wszyscy mieliśmy się o
tym przekonać na własnej skórze.
Kiedy dopiliśmy piwa, postanowiliśmy
zapalić trochę marihuany, aby podtrzymać nastrój. Każdy wziął jeden oddech i
czekaliśmy na to, co się stanie. Kiedy tak siedzieliśmy w namiocie pełnym
zielonego dymu, usłyszeliśmy nagle dziewczęcy głos, niewyraźny i przytłumiony
płótnem namiotu, ale wystarczająco zrozumiały, żebyśmy mogli pojąć, co znaczy.
- Czujesz? – pytała dziewczyna – Kto
tu pali?
Zerknęliśmy po sobie.
- To chyba tam, w tamtym namiocie –
odpowiedział jakiś inny dziewczęcy głos, równie przytłumiony i niewyraźny.
- Głupie baby – zaklął Ziołas gasząc
lufkę i chowając ją do skarpetki.
- Podejrzewam, że chodziło o nas –
powiedział Izajasz.
- Czego oni chcą, kogo obchodzi, co
robimy w namiocie?
- Pamiętaj, że to impreza
antynarkotykowa – zauważył Ziołas – lepiej zapalmy fajki. Trzeba stworzyć
pozory legalności.
- Zupełnie jak na szczytach władzy –
powiedziałem.
Ledwo zdążyliśmy zaciągnąć się
dymem, a suwak naszego namiotu podniósł się, i do wnętrza zajrzała jakaś
dziewczyna. Nie widzieliśmy jej twarzy, bo było zbyt ciemno, a poza tym trwało
to bardzo krótko.
- O, przepraszam – powiedziała
znikając równie szybko, jak się pojawiła.
Chociaż pozornie nic na to nie
wskazywało, nie mieliśmy wątpliwości, że była z pokojowego patrolu.
- Chyba poszła poskarżyć –
zauważyłem – spieszyło jej się, bo nie domknęła zamka.
Ziołas i Izajasz spojrzeli w
kierunku wejścia. Sprzączka była zaciągnięta ledwie do połowy.
- Czy wy też czujecie się, jakbyście
byli śledzeni? – zagadnął Izajasz – Te podsłuchy, szepty i ciągła obserwacja, a
potem zgrywanie się i robienie z ludzi idiotów. Z czym wam się to kojarzy?
- Jezu! Państwo totalitarne –
wykrzyknąłem zdumiony.
- Raczej zakon totalitarny, jesteśmy
przecież w klasztorze – sprostował Ziołas - Lepiej zastanówmy się, co robić.
- Mamy dwa wyjścia – powiedziałem –
Zostajemy tutaj, albo idziemy się przejść, dopóki wszystko nie ucichnie. Jeśli
zostaniemy, to będziemy musieli gadać z ochroniarzami, ale jeśli pójdziemy,
przeszukają nam namiot i znajdą alkohol. A nie wyniesiemy go stąd teraz.
- Najpierw trzeba wynieść puste
butelki – zauważył Izajasz – Zrobię to, a wy zaczekajcie tutaj i schowajcie
wszystko do plecaków.
Kiedy wrócił, zapytał:
- I co w końcu robimy?
W tym momencie namiot otworzył się,
i zobaczyliśmy dwóch kolesi z pokojowego patrolu. Jeden był wysoki i miał
kruczoczarne włosy, drugi był niższy ale nie widziałem jego twarzy ginącej w
mroku.
- O co chodzi? – spytałem.
- Zaraz się dowiesz – odparł jeden z
nich
Kazali nam wyjść przed namiot, a my
byliśmy tak przestraszeni, że nie protestowaliśmy.
- Podobno ktoś tu pali marihuanę –
powiedział drugi.
Spojrzałem na Ziołasa i Izajasza, i
ich oczy zdradziły mi wszystko. Byli spaleni, i z nas trzech tylko ja czułem
się dobrze, więc podjąłem się trudu rozmowy. Patrzyłem ochroniarzowi o
kruczoczarnych włosach głęboko w oczy, aby dostrzegł, że moje źrenice są
całkiem w porządku i przekonywałem go o naszej niewinności.
- Piliście coś? – spytał ten mały, a
ja poczułem, że najniebezpieczniejszy temat jest już za nami.
- Piliśmy po jednym piwie –
powiedziałem.
- A ile tego macie? – dopytywał się
czarny.
- Zostały nam cztery –
odpowiedziałem, i był to mocny blef, bo w plecakach mieliśmy jeszcze co
najmniej dziesięć piw i butelkę wódki. Izajasz stał przerażony, a Ziołas
kołysał się lekko na piętach, próbując wyglądać naturalnie.
- Możemy przeszukać namiot –
powiedział czarny patrząc mi w oczy.
- Nie wiem, czy naprawdę możecie –
odparłem – czy mówicie tak tylko po to, żeby nas przestraszyć. Ale mówię, jak
jest, i jeśli mi nie wierzycie, to proszę bardzo.
Balansowałem na krawędzi urwiska.
- Wierzymy – odparł mały po chwili
wahania - Mamy dla was propozycję:
weźcie te cztery piwa, wypijcie je za bramą i wróćcie trzeźwi za parę godzin, a
nic się nie stanie i zapomnimy o całej sprawie. Albo będziemy musieli was stąd
wyrzucić, bo złamaliście przepisy obowiązujące na festiwalu. Te dotyczące picia
alkoholu.
Propozycja była całkiem sensowna,
więc zgodziliśmy się bez oporu. Wszedłem do namiotu i ostrożnie wyciągnąłem z
plecaka czteropak, starając się sprawiać wrażenie, że nie ma tam nic więcej.
Kiedy już mieliśmy odchodzić, zjawili się jeszcze dwaj ochroniarze, ale tym
razem byli to zawodowcy z „Impelu”. Jakoś udało mi się ich przekonać, że sprawa
już załatwiona, ale straciłem przy tym piwo. Chyba potraktowali to jak okup,
jednak my chcieliśmy już tylko rozładować sytuację, więc nikt nie stawił oporu.
Kiedy nasza trójka została już sama
przypomniałem sobie słowa Izajasza.
- Skąd wiedziałeś, że coś się
stanie? – spytałem.
- Zawsze coś się dzieje –
odpowiedział, a ja i Ziołas znowu musieliśmy domyślać się, o co mu chodzi –
Musi się zawsze coś dziać, bo inaczej piękne chwile trwałyby zbyt długo, i
przestałyby być piękne. Musi być coś, co przeszkadza szczęściu, co rwie je na
strzępy i nie pozwala cieszyć się nim zbyt często. W przeciwnym razie nigdy nie
docenilibyśmy jego wartości.
- Może rzeczywiście tak jest –
przytaknąłem niepewnie, ale to wszystko wcale nie wydało mi się sprawiedliwe.
Czy życie miało być tylko ustawiczną walką o krótkie chwile szczęścia, które
zawsze przemijają zbyt szybko, byśmy mogli do końca się nimi nasycić? Czy to
właśnie tak miało wyglądać? Sekunda szczęścia, sekunda strachu; śmiech, krew,
zmęczenie, zadowolenie, pot, łzy, znowu szczęście, a potem znowu strach. A na
końcu zmęczenie i pytanie samych siebie, czy wykorzystaliśmy w pełni te chwile,
które były nam dane?
Byłem zbyt zmęczony, by o tym
myśleć, zmęczony dzisiejszym dniem, który potrafił być zarówno marzeniem
sennym, jak i koszmarem, i zdaje mi się, że Izajasz i Ziołas czuli to samo.
Postanowiliśmy wyjechać jutro, najwcześniej, jak tylko się da, byle by tylko
znaleźć się z dala od tego miejsca. Położyliśmy się w namiocie, jednak, mimo
zmęczenia, do późna w nocy nie mogłem zasnąć, wsłuchując się we własne myśli
jak w odgłosy muzyki dochodzące z wnętrza klasztoru, i wyobrażając sobie ludzi
potykających się w ciemnościach o linki namiotów. A kiedy wreszcie nad ranem
udało mi się zasnąć, zaraz potem zbudziło mnie światło i ciepło lipcowego
słońca.
Spakowaliśmy się czym prędzej i z
uczuciem ulgi opuściliśmy teren klasztoru. Jeszcze przed południem dotarliśmy
do przystanku autobusowego, ale słońce prażyło już niemiłosiernie, a ciężar
plecaków sprawił, że byliśmy mokrzy od potu. Autobus mieliśmy o dwunastej,
czternastej i szesnastej, jednak do południa nic nie przyjechało, musieliśmy
więc czekać jeszcze dwie godziny. W pobliżu przystanku był sklep, gdzie
wiedzeni pragnieniem kupiliśmy po piwie, którego jedyną zaletą było to, że było
zimne. Od sprzedawczyni, która okazała się bardziej kompetentna od rozkładu
jazdy dowiedzieliśmy się, że autobus o czternastej również nie przyjedzie,
mieliśmy więc cztery godziny czasu. Nie chcieliśmy czekać na przystanku,
poszliśmy więc szosą wzdłuż wioski, aż odnaleźliśmy trawiastą drogę, która
doprowadziła nas poza obszar zabudowań, na brzeg łąki. Ściągnęliśmy plecaki i
położyliśmy się na trawie w słońcu. Leżeliśmy tak chwilę, aż w końcu Ziołas
wyciągnął lufkę i powiedział:
- Słuchajcie, mamy trochę czasu,
więc może odrobinę palenia nie zaszkodzi. Myślę, że tutaj już nikt nam nie
będzie przeszkadzał.
Zaciągnęliśmy się każdy po razie,
ale nic się nie działo, więc zrobiliśmy jeszcze kolejkę. Kiedy ściągnąłem
swoją, jeszcze zanim oderwałem lufkę od ust, w głowie zawirowało mi i runąłem
plecami w miękką trawę. Ktoś wyjął mi lufkę z ręki, ale ja nie miałem nawet
siły spojrzeć. Leżałem bezwiednie i wpatrywałem się w słoneczne niebo, które
wydało mi się nieruchome jak obraz, słyszałem śpiew ptaków i szelest trawy. Nie
mogłem się poruszyć, a nade mną pulsowało słońce, jak wygaszacz ekranu.
Ziołas i Izajasz wypalili jeszcze
trochę, a mimo to trzymali się nieźle. Uśmiechali się wpatrując się w łąkę i
niebo. W pewnym momencie usłyszeliśmy pianie koguta, które wydało mi się tak
wyraźne i czyste, jakby jego źródło znajdowało się tuż obok mnie. Kiedy kogut
nie przestawał piać, Ziołas stanął na czworakach w trawie i zaczął naśladować
jego głos. Wyglądało to jak rozmowa dwóch kogutów, z których jeden próbuję
przekonać drugiego, pytanie – odpowiedź. Trwało to chyba kilka minut, aż
wszyscy zaczęliśmy płakać ze śmiechu. Śmiałem się nawet ja, chociaż nie mogłem
się podnieść, a ręce zwisały mi bezwładnie wzdłuż tułowia. Od wpatrywania się w
słońce kręciło mi się w głowie i bolały mnie oczy, mimo że miałem założone
przyciemniane okulary.
- Chodźmy do cienia, ja już nie mogę
leżeć na tym słońcu – wybełkotałem, kiedy wreszcie udało mi się trochę unieść
ciało. Wydawało mi się, że jestem z ołowiu, a do tego słabiutki jak niemowlę.
Położyliśmy się na trawiastej
ścieżce, przy której rosło kilka drzew dających zbawienny cień. Był tam też
stary, drewniany, porośnięty mchem płot,
w którym brakowało kilu szczebli. Izajasz i Ziołas oparli o niego plecy, a
wtedy płot zatrzeszczał i przechylił się niebezpiecznie. Czułem, że gdybym
jeszcze ja powierzył na wpół zbutwiałym tyczkom ciężar mojego ciała (który
wówczas wydawał mi się szczególnie
wielki), cała konstrukcja zawaliłaby się z hukiem. Rozciągnąłem się więc w
poprzek dróżki, tak że moje stopy sięgały niemal jej drugiego końca. W
miejscach, gdzie koła samochodów zdarły trawę do ziemi, czułem przenikającą
ciało wilgoć, ale nie miałem siły, żeby zmienić pozycję.
- Która godzina? – spytałem w końcu,
bo moje samopoczucie spadało z każdą minutą. Chciałem już być w domu.
- Minęła pierwsza – odpowiedział
Izajasz – Mamy jeszcze prawie trzy godziny.
- Nie wytrzymam – wybełkotałem.
Język miałem jak z gumy.
- Stary, co ci jest? – zaniepokoił
się Ziołas – Jesteś blady jak prześcieradło.
- Chyba umieram – odparłem – Nie dam
rady wsiąść do żadnego autobusu.
Popatrzyli na mnie, ale widziałem, że
nie mają pojęcia, co mi odpowiedzieć.
Nagle na ścieżce pojawili się dwaj
ludzie, pchając przed sobą wózek, który był tak szeroki, że zajmował prawie
całą ścieżkę. Ziołas i Izajasz wstali, aby ułatwić im przejazd, ale ja z
przerażeniem stwierdziłem, że nie mogę się ruszyć. Tylko sile woli mogę
zawdzięczać, że udało mi się poruszyć rękami, chwyciłem swoje bezwładne nogi
pod kolanami i przysunąłem je do siebie. Nic więcej nie byłem w stanie zrobić.
Kątem oka widziałem, jak wózek zjechał na skraj drogi aby mnie ominąć, i nie
miałem odwagi spojrzeć w oczy pchającym go mężczyznom.
- Może zadzwonimy po Chomika? –
zaproponowałem, kiedy przeszli i nie czekając na decyzję chłopaków, z
najwyższym trudem, korzystając z chwilowego panowania nad rękami, wyjąłem telefon
i zadzwoniłem. Chomik był w tak komfortowej sytuacji, że zawsze miał do
dyspozycji któreś ze służbowych aut firmy jego ojca, i tym razem było podobnie.
Bez trudu zgodził się przyjechać, ale wydaje mi się, że bardziej niż argumenty,
przekonał go mój słaby i mętny głos w słuchawce.
- Ile tu się jedzie od nas? –
spytałem chłopaków.
- Z ojcem Ziołasa jechaliśmy około dwóch
i pół godziny – odparł Izajasz – Ale Chomik to pirat drogowy, więc daję mu
jakieś godzinę czterdzieści pięć.
- Albo nawet godzinę czterdzieści –
dodałem, bo nie raz już miałem okazję widzieć Chomika w akcji.
Ale Chomik zaskoczył nas wszystkich,
zjawiając się już po dziewięćdziesięciu minutach. Wyskoczył z samochodu i
oznajmił:
- Czołem chłopaki! Sory za
spóźnienie, ale pobłądziłem troszkę. Strasznie trudno was znaleźć w tym zaułku,
dwa razy musiałem przejechać wzdłuż wioski, zanim was zobaczyłem.
Patrzyliśmy na niego zdumieni i
przerażeni.
- Ty świrze! – powiedział Ziołas.
-
Ja z nim nie jadę – rzekłem cicho, ale wiedziałem, że nie mam innego
wyjścia. Ziołas wziął mój plecak, a ja resztką sił dotarłem do samochodu. Kiedy
ruszyliśmy zebrało mi się na wymioty, więc Chomik, jakby z góry przewidział tę
sytuację, wyjął ze schowka foliowy worek i podał mi go na tylne siedzenie.
- Dzięki, stary, za pomoc.
- Nie ma za co – odparł – Po waszych
minach widzę, że nie za bardzo nadajecie się do jazdy publicznym środkiem
komunikacji.
Rzeczywiście wyglądaliśmy
nieszczególnie.
A kiedy zacząłem wymiotować, dodał:
- Paw transport, zawsze do usług.
Wystarczy jeden telefon.
Wszyscy zaczęli się śmiać; śmiałem
się nawet ja, chociaż tylko w duchu, bo inaczej nie mogłem. Później często
spieraliśmy się z Ziołasem, czy powiedział „Paw transport”, czy „Paw trans”,
jakkolwiek by jednak nie było, wszyscy wiedzieliśmy, o co chodzi.
- Więcej nie palę – zacząłem się
zarzekać, kiedy zapełniłem worek i poczułem się lepiej.
- Zawsze się tak mówi – stwierdził
Ziołas.
- Wiem – odparłem, a wtedy Izajasz
odwrócił się w moją stronę i zaczął śpiewać tę piosenkę:
A kiedy wrócisz, to opowiedz mi,
czy dalej warto mówić „nie”.
A może powiesz, że to wszystko jest
nie takie śmieszne, jak się chce?
Kazałem mu się zamknąć, ale uczynił
to dopiero gdy zagroziłem, że zawartość woreczka, który trzymałem między
nogami, wyląduje u niego na kolanach.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, ktoś
wziął ode mnie worek. Wyturlałem się z samochodu i nie oglądając się na nikogo
udałem się wprost do swojego pokoju. Przez ten cały czas miałem na nosie
okulary przeciwsłoneczne, i nie zdjąłem ich również w pomieszczeniu, aby choć
częściowo ukryć wyraz swej twarzy.
- Jak było? – pytała matka –
Wcześnie wróciliście.
Ale ja nie odezwałem się ani słowem
i przemknąłem szybko obok niej.
-
Wszystko w porządku? – zabrzmiało za moimi plecami, jednak i tym razem
nie odważyłem się na odpowiedź.
Słyszałem jeszcze, jak chłopaki
przekonują ją, że po prostu za dużo wypiłem, ale koniec tej rozmowy już do mnie
nie dotarł, bo w tym momencie otworzyłem drzwi pokoju i rzuciłem się w ubraniu
na łóżko. Zasnąłem natychmiast i spałem do wieczora, a kiedy się obudziłem,
wciąż miałem na sobie ubranie i okulary przeciwsłoneczne. Czułem się dziwnie
wstając z łóżka w chwili, kiedy wszyscy inni dopiero kładą się spać, ale dzięki
temu mogłem na świeżo przeanalizować to, co się stało. I już wtedy zacząłem się
śmiać z tej przygody i z samego siebie, i robię to do dzisiaj, ilekroć
przydarzy mi się podobna sytuacja. I chociaż zwykle wychodziło mi to bardziej
na zdrowie psychiczne niż fizyczne, to jednak często zastanawiałem się, czy nie
były to najwartościowsze lekcje mojego życia, i ile jest tak naprawdę warta
wiedza i doświadczenie, których nie można wydobyć z książek. Nikt jeszcze nie
napisał, jak używać, żeby nie nadużywać, zawsze wszyscy są tylko za albo
przeciw. Za seksem przedmałżeńskim, albo przeciwko seksowi przedmałżeńskiemu.
Za aborcją, albo przeciwko aborcji. Za klonowaniem i narkotykami, lub przeciwko
klonowaniu i narkotykom. Za czymkolwiek innym, bądź przeciwko czemukolwiek
innemu. Paranoja.
A ja widocznie potrzebowałem tego –
paradoksalnie - trzeźwego, empirycznego
spojrzenia na to, co sam robię, musiałem przekonać się na własnej skórze, co
znaczy przejść o jeden most za daleko. A kiedy już się dowiedziałem, chciałem
natychmiast zawrócić.
Tak więc uczyłem się na własnych
błędach i śmiałem się z nich, kiedy tylko dopisywał mi dobry humor. Kwitowałem
uśmiechem najgorsze chwile mego życia, i tego samego próbowałem nauczyć Dorotę,
kiedy jeszcze byliśmy razem.
Siedzieliśmy kiedyś w jej pokoju i
rozmawiając pieściliśmy się wzajemnie. Mimo że nasz związek trwał zaledwie od
kilku tygodni, już wtedy wiedzieliśmy, że łączy nas coś szczególnego, czuliśmy
się sobie przeznaczeni. Rozmawialiśmy o miłości i smutku, o marzeniach i
przyszłości, o przeszłości i wspomnieniach, o cierpieniu i śmiechu, a to, czego
nie byliśmy w stanie wyrazić słowami, mówiły nam nasze pocałunki i rozgrzane
spojrzenia.
- A więc to wszystko jest dla ciebie
tylko żartem? – spytała przerywając pocałunek i odsuwając się lekko ode mnie –
Tak po prostu śmiać się jak wariat?
- Posłuchaj, Dorota – rzekłem cicho
i na chwilę przestałem głaskać jej policzek – Chcesz wiedzieć, czy dla mnie
wszystko jest żartem? Przecież ten świat, w którym żyjemy i z którego nie ma
ucieczki, to jeden wielki, przeraźliwy i nieco przydługi żart; to powtarzany w
kółko dowcip, którego sens nie zawsze jest jasny, a jedyną rzeczą, jaką możemy
zrobić, to spróbować śmiać się z niego, zanim ten, kto to wszystko wymyślił,
zacznie się śmiać z nas. Pamiętaj, że najlepszym lekarzem duszy jest każdy sam,
bo tylko on zna siebie w pełni. Ale bez względu na rodzaj diagnozy śmiech
pozostaje najlepszym lekarstwem na wszystkie choroby; to zdrowie i uroda
naszych osobowości.
Dorota spoglądała na mnie w
milczeniu, ale po jej twarzy widziałem, że zastanawia się nad moimi słowami,
więc ciągnąłem:
- Trzeba oczywiście
być trochę wariatem, żeby móc się śmiać widząc ten cały smutek dookoła, żeby
umieć śmiać się przez łzy i mimo łez. Ale myślę, że w chwili próby, jaka
prędzej czy później musi nadejść, właśnie to pozwoli nam przetrwać. Niech się
przepełniają kielichy goryczy, niech się rozlewają w rwące potoki bez dna,
niech plączą myśli i rujnują serca. Niech smutek i rozpacz zalęgną się w
ludzkich głowach jak rak, i pomieszają zmysły. A kiedy już wszyscy staną się
wariatami, tylko wariaci przestaną nimi być, i staną się znów normalni.
Pokonamy nasze lęki i smutki, nasze słabości i wady, a wtedy będzie nam już
wolno przestać się śmiać, będzie wolno
być po prostu szczęśliwymi ludźmi. Ale teraz symbolicznie wkładamy biały kaftan
jak mundur i ruszamy na wojnę. Książę Strach i księżniczka Depresja stoją u
wrót naszych dusz. Stawmy im czoła!
Ostatnie zdanie
wykrzyknąłem stojąc na łóżku ze wzrokiem wbitym w przeciwległą ścianę i unosząc
rękę do przodu w napoleońskim geście. Dorota śmiała się ze mnie, a ja robiłem
poważną minę i udawałem, że mówię to wszystko całkiem serio.
I chyba rzeczywiście mówiłem serio,
i cały czas zachowywałem powagę myśli, choć nie do końca udało mi się zachować
powagę słów i gestów. Mimo to Dorota słuchała mnie z uwagą, a na koniec
chwyciła moją rękę i znów przysunęła się do mnie, tak że czułem na twarzy jej
gorący i wilgotny oddech.
- Jeśli chcesz oszaleć – szepnęła –
to ja chcę oszaleć razem z tobą.
Było to najpiękniejsze wyznanie miłości,
jakie kiedykolwiek słyszałem i byłem pewien, że mi uwierzyła, i że przekonało
ją to, co mówiłem. I wydaje mi się, że te kilkanaście naszych wspólnych
miesięcy, które później spędziliśmy razem, raczej to potwierdzało. Cieszyły i
smuciły nas te same rzeczy, potrafiliśmy dawać sobie szczęście i przeżywać je
wspólnie, a wtedy ono rozrastało się na naszych barkach i błyszczało w naszych
spojrzeniach. Ale los jest przewrotny, a właściwie to przewrotni są ludzie, bo
właśnie Dorota przyprawiła moje życie o momenty tak ostre i przerażające, że
nigdy nie potrafiłem się z nich śmiać i nie wiem, czy kiedykolwiek mi się to
jeszcze uda.
To właśnie był mój drugi upadek w
życiu, ten spowodowany przez kobietę i alkohol.
Kobietą była Dorota, a alkoholem był rum.
Jest taki szczególny, czarno-biały
obraz, namalowany przez Bridget Riley i zatytułowany Prąd. Kiedy na
niego spojrzeć, w oczach rzeczywiście pojawia się energia elektryczna, źrenice
zaczynają drżeć i boleć. Gdy po raz pierwszy ujrzałem Dorotę, czułem się dokładnie
tak, jakbym spoglądał na obraz Riley. Dorota bowiem wysyłała wokół siebie
jakieś niezwykłe prądy, które poprzez oczy docierały nawet do płuc, wstrzymując
oddech, a potem jeszcze dalej, ściskając żołądek i onieśmielając mięśnie. Nie
wyobrażałem sobie, by ktoś mógł przejść obok niej obojętnie.
Ja nie przeszedłem i dlatego później
jeszcze niejednokrotnie miałem okazję doświadczyć przyciągającej jak magnez
elektryczności Doroty, ale wydaje mi się, że nigdy nie była ona tak wyraźna,
jak za pierwszym razem. A kiedy już stała się przyczyną mojej klęski, mojego
niechlubnego upadku i mojej zguby, elektryczność Doroty, a raczej moja na nią
wrażliwość, zmieniła biegun, i tak, jak kiedyś przyciągała, tak teraz odpychała
mnie na kilometr, przynajmniej przez pierwszych kilka tygodni po tym wszystkim.
A to wszystko stało się przez
pewnego holendra, znajomego Doroty jeszcze z początku studiów. Będę pisał
„holender” z małej litery ponieważ ten gość, szczerze wyznawszy, bardzo mnie w
życiu wkurwił. Pewnego dnia w rozmowie telefonicznej oświadczył, że przyjedzie
do nas, do Polski w odwiedziny, bo akurat ma urlop, i rzeczywiście w kilka
tygodni później zjawił się na dworcu, taszcząc w ręku ogromniastą torbę
podróżną Reeboka. On miał w portfelu euro i chciał się zabawić, a my mieliśmy
tylko złotówki z marnego uniwersyteckiego stypendium ale za to zawsze
wiedzieliśmy gdzie trwa impreza. Kiedy ciągał nas po knajpach zwykle stawiał
piwo a czasem też rozmaite kolorowe trunki, a potem śmialiśmy się razem,
piliśmy razem i razem jedliśmy. A gdy wracałem do domu, on nocował u Doroty w
wynajętym mieszkaniu, na podłodze tuż obok jej łóżka. W sąsiednim pokoju
mieszkała jakaś para, ale ponieważ między ich pomieszczeniem a wspólnym
korytarzem nie było drzwi, a ściany były cienkie, najlżejszy szmer było słychać
w całym mieszkaniu. Ten brak całkowitej intymności był podstawą dla mojego
zaufania i wierzę, że wtedy między Dorotą i holendrem do niczego nie doszło,
ale wiem też, że właśnie wtedy wszystko miało swój początek. Wiele dni potem
Dorota wyznała mi, że tamtej nocy rozmawiała z holendrem do późna, i że on
wyznał jej miłość i swoje nieszczęście z powodu, którym byłem ja. Brazylijski
serial, słowo daję. Ale ja dowiedziałem się o tym wszystkim dopiero później,
kiedy holender był już daleko, i żałowałem mej wiary, gdy kilka dni przed swoim
wyjazdem łamaną angielszczyzną dawał mi do zrozumienia, jak bardzo mnie lubi. Na
pamiątkę dałem mu nawet swój sweter, który jedna z ciotek zrobiła na drutach.
Sweter był bardzo
gruby i bardzo kolorowy.
Że coś jest nie tak, po raz pierwszy
poczułem na dworcu PKS – u, gdzie żegnaliśmy naszego gościa. Dorota rzuciła mu
się na szyję, a kiedy autobus ruszył i holender naprawdę i nieodwołalnie zaczął
odjeżdżać, w jej oczach pojawiły się łzy. Łzy czego? – pytałem później ją i
siebie. Łzy żalu? Łzy tęsknoty? Czego, do cholery, były to łzy? Patrzyłem na
nią zmieszany i wówczas zdałem sobie sprawę, że w życiu wiele można udawać, że
można nie być sobą, że można być kimś innym, nawet o tym nie wiedząc; rozumiałem,
że można nawet nikim nie być, ale byłem pewien, że nie można udawać łez.
Wiedziałem to dobrze i zarazem nie mogłem tego pojąć, i miałem o te łzy i o ten
mój brak pojęcia pretensje do Doroty, ale ona przekonywała, że kocha tylko i wyłącznie mnie, że tylko ja
jestem jej miłością, a łzy nic nie znaczą. holender – mówiła - jest tylko
przyjacielem, który już zniknął w sinej dali, i nieprędko go znów zobaczymy. A
ja byłem zakochany i uwierzyłem w to wszystko, i zaufałem jej, i dałem się
przekonać. Wtedy na dworcu ważne było tylko to, że im bardziej oddala się nasz
fatalny gość, tym bardziej zasychają i nikną łzy na jej policzku. A jednak ten
widok ostatecznie okazał się złudą, Dorota zaś była tego wieczoru moją femme
fatale. W imię miłości dałem sobie wbić w serce drzazgę, chociaż sprawiała
mi ból; przekonywałem sam siebie i byłem przekonywany, że jej tam wcale nie ma,
mimo że była, i że nie boli, mimo że bolało jak diabli.
W jakiś rok później holender
zaprosił nas do siebie na kilka dni, i to spowodowało, że drzazga w moim sercu
jakby przebudziła się i zaczęła mocniej uwierać. Dorota oczywiście chciała
jechać, ja oczywiście chciałem zostać. Ale w końcu uległem, bo miłość była we
mnie jeszcze silna, i uległem, żeby przekonać się, jak silna jest miłość
Doroty. Ale w tych zapasach wygrałem walkowerem. Dorota po kilku dniach w Holandii,
z niewiadomych i zarazem zupełnie dla mnie jasnych powodów, przestała się do
mnie odzywać, i prawie cały czas spędzała w towarzystwie holendra. Nie warto
opisywać tego wszystkiego, dość powiedzieć, że czułem się tak, jakbym to ja
przyjechał w gości do niego i Doroty, a przecież nie tak miało to wyglądać. W
głębi duszy czułem, że mój związek się rozpada, podczas gdy zdrowy chłopski
rozum podpowiadał, że z tego związku już dawno zostały tylko strzępy. Przybity,
wściekły i pozbawiony złudzeń,
próbowałem zachować resztki przyzwoitości: przeklinałem dwa razy mniej
niż chciałem, a zarazem dwa razy więcej niż przystoi człowiekowi nawet w
gniewie; odganiałem od siebie uporczywą jak komary latem myśl o wytłuczeniu
wszystkich talerzy w domu holendra, i udało mi się nie pójść na piechotę do
domu, tranzytem przez Niemcy, mimo że miewałem na to czasem cholerną ochotę.
Dzień przed wyjazdem były moje
urodziny, i nawet jeśli nie miałem okazji do świętowania, to do picia jak
najbardziej. Przyszli rodzice holendra i w piątkę wypiliśmy po kilka piw, w
milczeniu robiąc dobre miny do złej gry. Ojciec holendra próbował zagaić
rozmowę, mówiąc że on kiedyś też odbił kobietę jakiemuś facetowi, i że tą
kobietą jest jego żona, ale jak patrzyłem na tę dwójkę to ciężko było mi w to
uwierzyć. Chudy, niski, gadatliwy facet, palący papierosa za papierosem i jego
wielka, milcząca, nieruchoma żona, z ciągle załzawionymi oczami – to nie była
najlepsza kompozycja. Więcej - to był kompletny dysonans. To co powiedział nie
wydało mi się zresztą zbyt zabawne ani taktowne, za to na pewno było
wyrachowane. W końcu jednak wszyscy się rozeszli i zostałem sam. Dorota i holender
poszli po drewnianych schodach na górę, gdzie były dwa pokoje, nasz i jego,
rozdzielone korytarzem; a ja, mimo że zazdrosny jak szlag, zostałem na dole,
jakby było mi zupełnie obojętne, co się teraz stanie. Odprowadziłem ich tylko
wzrokiem, ale, wierzcie mi, w tamtej chwili nie chcielibyście popatrzeć mi w oczy,
bo była w nich nienawiść i wściekłość. Dziś dałbym za to w mordę, wtedy nie
mogłem się ruszyć. Co jest, do cholery pięknego w miłości, która obezwładnia? W
uczuciu, które zaślepia? W nadziei, która druzgoce? Drzazga w sercu raniła jak
nigdy dotąd, za każdym jej ruchem, gdy wbijała się głębiej i głębiej, ogarniał
mnie ból.
Musiałem zrobić coś, by go
uśmierzyć. W szafce znalazłem butelkę czeskiego rumu i lekko już wstawiony
nalałem sobie pełną szklankę. Siedząc zdołowany sączyłem bez popity, a potem
jeszcze jedną, aż zakręciło mi się w głowie. Otumaniony trunkiem, zasnąłem na
kanapie w pokoju gościnnym.
Zanim jednak zapadłem ostatecznie w
ciężki i głęboki sen, jeszcze przez chwilę walczyłem z myślami. Właśnie wtedy
po raz pierwszy i wyraźny zrozumiałem, czym jest zdrada, i poczułem się
naprawdę fatalnie. Wolałem myśleć, że miała ona mentalny, a nie fizyczny
charakter, choć z drugiej strony nie wiadomo, co tak naprawdę jest gorsze, i
czy rzeczywiście może istnieć jedno bez drugiego. W każdym razie wierzyłem i
wierzę w to do dzisiaj, bo prawdy i tak się nie dowiem. Tak jak święty Tomasz
musiał dotknąć ran Chrystusa, żeby ujrzeć w nim zmartwychwstałego Mesjasza, tak
ja musiałbym być tam z nimi na górze i jak ukryta kamera filmować wszystko; być
i widzieć, i być, żeby wiedzieć, co zaszło naprawdę. Ale w tym filmie nazwanym
życiem , nie można cofnąć taśmy, ani tym bardziej czasu i straty zaufania.
Jakkolwiek by jednak nie było,
zacząłem wówczas myśleć, że obok śmierci, pedofilii, gwałtu i samotności zdrada
jest jedną z najgorszych rzeczy, jakie mogą przytrafić się człowiekowi.
Chociaż co do śmierci, to nie byłem
tego wtedy taki pewien.
Następnego dnia od
rana wymiotowałem. Kiedy ten gnojek holender odwoził nas na dworzec do
Antwerpii tylko kilka sekund uratowało tapicerkę w jego samochodzie. Zupełnie
nie wiem, czemu się powstrzymałem. Czekając na autobus trzymałem się płotu, bo
nogi miałem jak z waty. Drżały mi ręce, drętwiał język i czoło, pociłem się na
zimno i na gorąco, serce waliło jak młotem. Ledwo mówiłem. Przez dwadzieścia
trzy godziny jazdy autobusem nie zjadłem nic, za to wypiłem trzy łyki nie
gazowanej wody, i po każdym chciałem wymiotować.
Po powrocie przespałem
prawie dwa dni, a potem spotkałem się z Dorotą i ostatecznie się rozstaliśmy.
Nie było to wcale proste, bo zawsze kiedy byłem na nią wściekły potrafiłem
tylko z furią zaciskać zęby, z nabrzmiałą do czerwoności twarzą cedzić przez
usta poślinione słowa. Najczęściej jednak milczałem jak grób i dusiłem całą
złość w kościstym rondlu swego ciała, aż drżały mi ręce, jakby to wszystko
daremnie próbowało wydostać się ze mnie. Wszystko, co chciałem powiedzieć, co
huczało mi w głowie, napływało mi do ust wraz z kawalkadami śliny z takim
impetem, że w końcu zamieniało się w niezgrabny jęk. Wiedziałem, że gdybym
wydobył z siebie choć jedno zdanie, i tak byłby to tylko niewyraźny bełkot
furiata, który z pianą na ustach szuka posłuchu.
Tym jednak razem nastał mój szczęśliwy dzień i
osiągnąłem nienawiść całkowitą. Gotowy do konfrontacji wjechałem wlokącą się
windą na piąte piętro, a kiedy Dorota otworzyła mi drzwi, wpakowałem się od
razu do pokoju. Po drodze jednak zrzuciłem buty, choć zupełnie nie mam pojęcia
dlaczego to zrobiłem, przecież byłem wściekły, a wściekli ludzie mają gdzieś
konwenanse. Może chodziło o to, żebym nie miał sobie nic do zarzucenia. Nie
mogłem pozbyć się świadomości, że Dorota nawet ze zwykłego badyla potrafi
zrobić miecz obosieczny.
Kiedy
zamknęła drzwi odwróciłem się do niej i patrząc na jej wzburzoną, przepiękną
twarz, z ulgą zrozumiałem, jak wiele nas dzieli.
-Co
masz mi do powiedzenia?- spytała pogardliwie.
-Wiesz
co...-zacząłem niepewnie, ale zaraz stwierdziłem, że nie ma co przebierać w
słowach.
-Cały
ten pokój-powiedziałem z dłonią skierowaną na ścianę – cały ten pokój, i wszystkie
inne miejsca, w których jesteś, są przesycone jadem. Zatruwasz moje serce i
umysł, z każdym twoim słowem czuję się słabszy i bardziej chory, jakbym wiądł.
Chcesz, żebym był przy tobie ale nie jak mężczyzna, tylko jak lokaj, albo jak
posłuszny pies na krótkiej smyczy. Nienawidzę tego twojego cholernego
wyrachowania, które zawsze dostrzegałem i z którym nigdy nic nie mogłem zrobić
tak, by cię nie rozwścieczyć. Nienawidzę twojego płaczu, gdy chcesz sprawić,
bym czuł się gorszy niż jestem, bym czuł się winny, i nienawidzę lodowatego
spojrzenia kiedy nie możesz dostać tego, czego chcesz.
Skończyłem, a ona stała i wbijała we
mnie ciężki wzrok. Widocznie chciała coś powiedzieć, skarcić mnie albo
udobruchać, ale tym razem to jej zabrakło słów. Mówiłem dalej, spokojnie,
pewnie i z nienawiścią w głosie. Słyszałem sam siebie i byłem przerażony.
-Wreszcie
przejrzałem na oczy-syczałem podniecony-Jesteś femme fatale, albo gorzej-jesteś
potworem z najgorszych snów, rakiem, który powoli pożera moje marzenia, a uwierz
mi, że nie ma większego grzechu niż odebrać człowiekowi jego marzenia.
Sprawiłaś, że przestałem w siebie wierzyć, że poczułem się nic nie wart. Oh,
tak! Muszę przyznać, że byłaś w tym naprawdę dobra! Ale teraz to wróciło i znów
jestem tym, kim byłem. Tym kimś albo tym czymś, nieważne. To po prostu ja.
-W
porządku-przerwała mi wściekle.- W takim razie idź sobie. Wynoś się z tego
mieszkania.
A
kiedy ruszyłem z miejsca dodała łagodnie:
-Ale
wiedz, że jak teraz wyjdziesz, to więcej możesz nie wracać.
Pomyślałem, ile to już razy poddawałem się podobnemu
ultimatum. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak bardzo oddaliliśmy się od
miłości, która kiedyś nas połączyła. Stanowczo za daleko. Jad wisiał w
powietrzu, ale ja miałem płuca pełne rześkiej bryzy, niczym wielkie,
starodawne, drewniane frachtowce wypływające z portu pod pełnią białych żagli.
Odwróciłem się i wyszedłem do przedpokoju. Kiedy schyliłem się po buty
wyskoczyła za mną. Już nie była wściekła. W oczach miała łzy, głos jej drżał,
gdy mówiła. W kilka sekund zmieniła się nie do poznania: „Panie i Panowie,
Oscar za najlepszą rolę żeńską otrzymuje...”
-Jak
teraz wyjdziesz, to nie wracaj, słyszysz? - rzuciła wściekle.
Nałożyłem płaszcz i spojrzałem na nią. Rzeczywiście
budziła litość, musiała być również podniecona bo sutki pod jej koszulką lekko
stwardniały. Postąpiła krok do przodu.
-Słyszysz?
Stojąc
tyłem do drzwi jedną ręką namacałem klamkę.
-Wiem-odparłem.
Naszła mnie pokusa, aby policzyć, ile razy już to słyszałem? Trzy? Cztery?
Odstępowałem od progu... pięć... zdejmowałem buty...sześć... siedem...klękałem
przed nią albo obejmowałem ją, a potem... osiem... za wszystko
przepraszałem...dziewięć, dziesięć. Jedenaście. Ona udawała wściekłą, a kiedy
już widziała łzy w moich oczach wielkodusznie wybaczała mi. „Ona nie chce być z
facetem który ją rani” i drugi raz (piąty?, piętnasty?) nie wybaczy tak
„łatwo”. Zrozumiałem, że z jej ust nigdy nie padną inne argumenty, zdolne mnie
przy niej zatrzymać. Tak naprawdę nigdy ich nie miała. Tak naprawdę nigdy ich
nie potrzebowałem.
Spojrzałem na jej rozgorączkowaną twarz, na łzy
czające się w kącikach oczu, na drżące ręce, ponętną figurę, delikatne,
narkotycznie pachnące włosy i poczułem, jak bardzo jej nienawidzę. Nie wiem,
czy stało się to w tamtej chwili, czy zaczęło się kiedyś dawno i stawało się
przez te wszystkie lata, ale zrozumiałem, że moja miłość zmieniła się w
nienawiść-całkowitą, doskonałą, i czystą jak kryształ-i wypełniła mnie po brzeg
świadomości, do ostatniej cząsteczki i ostatniego atomu.
-Wyjście
stąd będzie jak powiew świeżości-powiedziałem i szarpnąłem klamkę. Drzwi
otworzyły się trochę zbyt szeroko i uderzyły w stojącą w przedpokoju szafę.
Głuchy dźwięk odbił się echem po piętrach klatki schodowej.
-Spróbuj
tylko przekroczyć ten próg! -krzyknęła. Łzy znikły z jej twarzy i znów była
wściekła, znów była sobą. Była jak potwór opisywany z odrazą przez średniowiecznych
mnichów - mantykora o twarzy człowieka, potrójnym rzędzie zębów, ciele lwa,
ogonie skorpiona, oczach seledynowych, barwie krwi jak u węża i świszczącym
wężowym głosie, łasa na ludzkie mięso. A mimo to, pod wszystkimi drgającymi
mięśniami jej smukłej twarzy, dostrzegłem gdzieś w głębi grymas wyczekiwania i
niepewności. Ujrzawszy go od razu poczułem się lepiej. Byłem
usatysfakcjonowany.
Stanąłem
na progu i wyjrzałem na korytarz. Nie było nikogo. Dałem krok przed siebie.
Krok jak skok ze spadochronem, jak nirvana, jak katharsis. Mały krok dla
ludzkości, lecz wielki dla człowieka. Odwróciłem się i uśmiechnąłem lekko, po
czym pewnie zamknąłem za sobą drzwi. Serce zabiło mi jak szalone gdy pojąłem,
że właśnie zatrzasnąłem drzwi do swojej przeszłości. Stałem tak chyba z minutę
jak ptak, wypuszczony z klatki, czekając, aż coś się stanie, ale jak na złość
nic się nie chciało stać. Świat był taki sam, jak przedtem, tylko nagle ja mogłem
dostać z niego o wiele, wiele więcej, i ten fakt zafascynował i oszołomił mnie
bez reszty. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że mogę rozłożyć skrzydła i
poszybować dokądkolwiek zechcę.
Byłem wolny!
Wolny! Wolny! Wolny!
Zamówiłem windę (zdałem sobie sprawę, że ona też jest
wolna! wolna! wolna! - tak wolna, że przejechanie tych kilku pięter trwa zawsze
kilkadziesiąt bezsensownych sekund) i nie czekając na nią, wiedziony nagłym
impulsem ruszyłem w dół po granitowych schodach. Czułem się dziwnie lekki, jak
Ptasiek, któremu wydawało się, że może latać, i mi też tak się wtedy wydawało.
Przypomniała mi się historia chłopca, którego znaleziono w jakiejś zapadłej
dziurze gdzieś głęboko w Rosji. Przez kilkanaście lat mieszkał w przydomowej
szopie, w klatkach z ptakami, jadł to co one i z czasem zaczął zachowywać się
jak one, podczas gdy w pokoju za ścianą jego matka spokojnie gotowała obiady,
sprzątała, spała i modliła się. Kiedy go znaleziono okazało się, że chłopak nie
potrafi mówić, za to całkiem nieźle świergocze wymachując przy tym rękami jakby
chciał wznieść się w powietrze. Potrafił też błyskawicznie wyjadać ziarno z
drewnianej podłogi szopy.
Na
szczęście ze mną nie było tak źle.
Szybko
przebiegałem kolejne stopnie i piętra, a przed oczami migały mi tabliczki z
numerami na drzwiach i nazwiskami właścicieli, biel okien na półpiętrach i
ostre łuki poręczy, aż zakręciło mi się w głowie. Mógłbym tak biec bez końca,
lecz w końcu wypadłem z bloku i zdyszany przystanąłem na chodniku.
-Jestem
szczęśliwy-wyszeptałem sam do siebie i uświadomiłem sobie, jak bardzo dawno
tego nie mówiłem. Pędem ruszyłem przed siebie, byle dalej stąd. Po chwili
skręciłem w stronę przystanku. Wskoczyłem do pierwszego tramwaju, jaki
nadjechał i stanąłem na końcu wagonu oparłszy się o barierkę. Przez brudną
szybę, zwycięskim wzrokiem żegnałem oddalający się blok. Przyszło mi na myśl,
że wbrew temu co mówią niektórzy, życie nie musi być wcale takie złe. Wziąłem
głęboki oddech..
Czułem,
jak krąży we mnie krew.
Byłbym
daleki od prawdy mówiąc, że nie szkoda mi było wspólnych miesięcy, ale za to
nie żałowałem żadnego z ostatnich kilku dni. Przyznaję, przesadziłem, zatrułem
się tym cholernym alkoholem, rzucając się w najdłuższy i najbardziej zakręcony
taniec mojego życia. To był mój rock’n’roll i mój danse macabre. To było moje
katharsis. Odbiwszy się od dna nadałem nowy kierunek memu życiu – ku
jaśniejącemu w górze światłu. W końcu wyciągnąłem z serca drzazgę, po której
została jedynie blizna. A po szaleńczym i upojnym tańcu w mojej pamięci
pozostały tylko słowa piosenki:
Szukamy prawd, które
tak łatwo znikają między słowami
Wierzymy, że chociaż jedną jedyną zdołamy ocalić
Wierzymy, że chociaż jedną jedyną zdołamy ocalić
Lecimy w dół, czasem w
górę, wtedy wszędzie jest za daleko
Wracamy, lecz od tej
pory niestety nikt na nas nie czeka...
Tak było. Zdarzyło się i minęło
bezpowrotnie. Jest wieczór, palce bolą mnie od stukania w klawiaturę, ale
jeszcze bardziej bolą wspomnienia i czuję się potwornie zmęczony. Za moment
wstanę z krzesła i przy oknie zaciągnę się papierosem.
Dziś mentolowe. Dawno ich nie
paliłem...
VI.
OPOWIEŚĆ IZAJASZA
Dlaczego napisałem tę powieść? Chyba z samotności.
Często, ślęcząc nad papierosem, opierałem łokcie o parapet przy półotwartym
oknie i zaciągałem się dymem, a potem wydmuchiwałem go jak najdalej w
przestrzeń, aby nie wleciał do wnętrza pokoju – takie ćwiczenie dla płuc. I
wtedy bywało, że czułem się naprawdę sam jak palec, a wszyscy, którym bym mógł
o tym powiedzieć, są daleko. Kiedyś Gruby powiedział jedno zdanie, które zapadło
mi w pamięć; powiedział, że ludzie po prostu lubią się dołować. Pewnie miał
sporo racji.
Wszystko zaczęło się od wierszy. A w zasadzie od
jednego wiersza, który wspólnie z ojcem napisałem mając jakieś dziesięć lat.
Wiersz dotyczył relacji z przedstawienia muzycznego „Kopciuszek”. Szło to mniej
więcej tak:
Pan dyrygent
swą batutą
Wypuszcza
nutę za nutą
Skrzypce
cicho przygrywają
Kopciuszkowi
rytm podają
Inna sprawa, że bardzo wielu dobrych pisarzy zaczynało
od poezji, podobnie jak bardzo wielu dobrych ojców zaczynało współżycie od
założenia prezerwatywy. Poezja bowiem jest właściwa młodości, bo w doskonały
sposób daje upust emocjom, odzwierciedla je i nazywa. Podobnie jak przegadanie
paru godzin z najlepszym kumplem z klasy, najlepiej z pomocą napoju
winopodobnego zwanego potocznie tanim winem. A potem przychodzi czas rozwoju i
próby zrozumienia świata, i coraz mniej rzeczy nas dziwi, a coraz więcej
przeraża i co najmniej tyle samo zwyczajnie nam zwisa. Wówczas przychodzi czas
na refleksję i komentarz, na pełne refleksji trunki ze średniej półki i
komentarze postronnych osób, które podsłuchują jak intymnie próbujemy wyrazić
swoje emocje, i zawsze mają dla nas sporo dobrych rad. I wtedy rodzi się proza. Cóż, ona także
może wyrażać emocje, lecz są to emocje innego typu, bardziej dojrzałe,
przemyślane i mniej spontaniczne. Poezja mówi: kocham, choć nie wiem dlaczego.
Proza mówi: już wiem, czemu kocham.
Znałem kiedyś gościa dużo starszego
ode mnie, który zwykł powtarzać, że już nie kocha i nie wie dlaczego.
Życie bywa naprawdę okrutne.
W dniach najcięższej chandry chwilami wydawało mi się,
że umieram i nie ma dla mnie ratunku, a nawet gdybym umarł naprawdę nikt nawet
nie dowie się o mojej śmierci, dopóki moje ciało nie zacznie się rozkładać i
cuchnąć. Miałbym swoje miejsce w jednym przynajmniej wydaniu gazety. Nie, nie
były to myśli samobójcze. Raczej fatalna wizja, która prześladowała mnie od
czasu do czasu. W każdym razie jedyną rzeczą, jaką mogłem wtedy zrobić było
pisanie, wstukanie do pamięci komputera ulatujących dziwnych myśli,
powracających wspomnień i rozmaitych wyobrażeń. On jeden chciał mnie wtedy
słuchać, jak usłużny psycholog, i nieraz żałowałem, że jest tylko maszyną bez
duszy. Nie personifikowałem go. Sam sobie odpowiadałem, że w gruncie rzeczy
pisarz musi być trochę samotny, żeby mieć czas i spokój na pisanie, i żeby móc
nabrać dystansu do codzienności. Wygadywałem się więc przed sobą i
dotrzymywałem sobie towarzystwa. Pocieszałem się. Usprawiedliwiałem. Być może
nie działo się wiele wokół mnie, za to w środku trwała wielka feta myśli i
uczuć. W sumie, nie było to wcale takie złe.
Pisałem chyba też dlatego, że należę
do ludzi, którzy rzadko są zadowoleni z życia, choćby takich była większość, i
choćbym na pozór sprawiał takie wrażenie. Czasem uśmiech, śmiech, żart, jest
tylko po to, żeby zagłuszyć niedobre dźwięki, które pobrzmiewają gdzieś w
każdym z nas. Jedni płaczą, drudzy się śmieją. Korek pieczętuje butelkę wina i
chroni je przed wylaniem, a ludzie tłumią emocje, kryją je głęboko i zgrywają
twardzieli, sami stając się przez to zamknięci jak butelka wina. Wyrwać korek!
Zasmakować uczuć i myśli człowieka, sprawić, że jego oczy staną się głębokie i
czyste jak szkło butelki i za tym wszystkim dostrzec prawdziwe wnętrze!
To się nazywa przyjaźń. To się
nazywa miłość.
W pisaniu dostrzegałem świat głęboki
i czysty, świat, nad którym panuję, i który jest całkowicie posłuszny moim
myślom i palcom tańczącym na klawiaturze. Z jednej strony pocieszało mnie to,
bo mogłem stworzyć własną, idealną rzeczywistość, jakiej normalnie mi
brakowało, lub też powierzyć się najlepszym wspomnieniom mojego przeciętnego
życia. Pięknie jest pisać własne sny. Z drugiej jednak strony to wszystko
uświadamiało mi, jak wiele niedosytu czai się w moim ciele i duszy, i jak wiele
marzeń leży odłogiem gdzieś na marginesie egzystencji. To było, to wciąż jest
jak wirus uśpiony pomiędzy duszą, umysłem i ciałem, choroba Słowackiego -
Byrona, bakcyl romantyka, a może po prostu zwykły dół.
A potem znów otwierałem okno,
paliłem następnego i rozmyślałem o różnych fajnych rzeczach, jakie chciałbym
mieć, albo jakie chciałbym przeżyć. Pozwalałem sobie na marzenia. Czy było w
tym coś złego - tego nie wiem. Wiedziałem tylko tyle, że ten niezwykły klimat
kiedyś się skończy i rano znów umyję zęby i pojadę zatłoczonym tramwajem w
miasto. Taka nieznośna lepkość bytu, zwyczajnej codzienności, w której
potykałem się o własne marzenia.
Kiedy jadę autobusem, tramwajem,
kiedy idę rynkiem albo siedzę w korytarzu uczelni jedna rzecz uderza mnie
niezmiennie: ludzie samotni są smutni. Dowiedziałem się o tym, gdy pewnego razu
w autobusie spotkałem dziewczynę, z którą chodziłem do tej samej grupy na
wuefie. Nie wiedziałem jak ma na imię, więc nie odezwałem się do niej, mimo że
stała tuż przy mnie. Staliśmy z przodu autobusu, tak, że widziałem wyraźnie
odbicie jej twarzy w okrągłym lusterku kierowcy. Zupełnie nie mogłem oderwać
oczu. Jeśli wydawało mi się, że ona zaraz spojrzy na mnie, ułamek sekundy
wcześniej przerzucałem wzrok za szybę i udawałem zainteresowanie migającym
obrazem, który znałem na pamięć, a potem dalej się na nią gapiłem. Nie miałem
pojęcia, co tak przykuło moją uwagę, przecież na lekcjach nie wzbudziła we mnie
jakiegoś szczególnego zainteresowania. Dopiero, kiedy wysiadła kilka
przystanków dalej, zdałem sobie sprawę, o co chodziło. Tym czymś był smutek
wypisany na jej twarzy. Okazało się to tak banalne, że w pierwszej chwili wcale
tego nie dostrzegłem. To wyróżniało ją z tłumu-nie uroda, nie cztery torby z
zakupami, wózek, pies albo oddech cuchnący piwem, ale właśnie smutna twarz
młodej dziewczyny. Pomyślałem sobie, że przyczyną może być tylko samotność, z
jakichś metafizycznych powodów nie widziałem innej możliwości. Ale w tej całej
historii było coś znacznie ważniejszego. Podczas gdy tak myślałem o tej
dziewczynie z wuefu, zupełnie nieświadomie znów spojrzałem w okrągłe lusterko
kierowcy, z którego przed chwilą zniknął jej obraz, i zobaczyłem własną twarz.
Wyglądałem dokładnie tak jak ona.
Może wyraz mojej twarzy nie był zupełnie identyczny, a
jedynie podobny, może byłem sam dłużej niż ona, i już nauczyłem się kontrolować
samego siebie, dobrze korkować emocje zanim wybuchną jak szampan i rozleją na
innych, ale oczy... oczy były te same-głębokie, lecz puste. Kiedy tak na siebie
patrzyłem, zrozumiałem, że po mnie też to widać, że te oczy jednak nie potrafią
kłamać, ani gdy płaczą, ani kiedy się śmieją, a już na pewno nie potrafią tego,
kiedy same siebie widzą w lustrze. Pewnie dlatego nie lubię patrzeć na swoje
odbicie.
Pamiętam, że w moim domu rodzinnym od zawsze wisiało
pełno luster: jedno na korytarzu przy drzwiach wejściowych, jedno w kuchni i
trzy w łazience, potem w drugim korytarzu na wprost drzwi mojego pokoju, i
jeszcze jedno w sypialni siostry na szafce, kiczowato wycięte w kształcie
serca, (że wymienię tylko z tych ważniejszych). Na każdym kroku spotykałem
siebie, przez całe życie było mnie dwóch, czasem trzech, i miałem się naprawdę
dosyć. Nigdy nie mogłem zdjąć żadnego z tych luster, bo pewnie znalazłbym pod
spodem brzydką dziurę po gwoździu, lub coś podobnego. W naszym starym domu
dziur w ścianach było nawet więcej niż luster. W każdym razie zawsze przed
wyjściem z domu zaczynałem myśleć o tym, jak wyglądam, i czy inni też mają
dosyć mojego widoku tak, jak miałem go dosyć ja sam.
Początki schizofrenii? Nie wiem, nikt mnie nie badał.
Tak to już w życiu bywa, że czasami przygnębienie
łapie człowieka znienacka, jak kontrola w tramwaju. Wtedy miałbym ochotę gdzieś
pójść, coś zrobić, ale nie chce mi się ruszyć tyłka. Widzę jak moja energia się
marnuje, ale nie mam sił na nic konkretnego. Myślę, że kiedy potem już mi
przejdzie, zmieni się tylko moje samopoczucie, a nie to, co mnie dołuje.
Zresztą dół to złe słowo, bo to wszystko bardziej przypomina karuzelę,
diabelski młyn, na którym kręcimy się w kółko dopóki siła odśrodkowa nie
wyrzuci nas na zewnątrz, póki balon emocji nie nabrzmieje i pęknie. Sednem
sprawy jest przesilenie.
Nigdy nie zapomnę pewnego pięknego,
nudnego popołudnia, kiedy ciszę w pokoju przerwał dźwięk telefonu. Podniosłem
słuchawkę i za dziesięć minut byłem w umówionym miejscu. Przywitały mnie
grzeszne, chochlikowe uśmieszki Ziołasa i Izajasza. Wiedziałem, co się święci i
byłem gotów. Poszliśmy do pobliskiego parku, w miejsce, gdzie kończy się
ścieżka i starorzecze, i gdzie nie warto zaglądać bez sprecyzowanych intencji.
My je mieliśmy, schowane w szklanej lufce za dwadzieścia groszy.
Ściemniało się. Siedzieliśmy wśród
drzew na murowanej śluzie regulującej odpływ wody do pobliskiej rzeki. Po
wchłonięciu dymu zaczęliśmy lewitować nieznacznie nad ziemią, jakby ciała nasze
były lżejsze od powietrza. Za to nasze umysły szybowały wysoko, ponad
wierzchołkami drzew. Patrzyliśmy z góry na świat, którego jesteśmy częścią i
nie myśleliśmy wracać za szybko. Nie ma takiego języka, nie ma takich słów, nie
ma takich ust, które byłyby w stanie to opisać, bo te języki, słowa i usta
pochodzą z innej rzeczywistości. My wyszliśmy z niej na chwilę i stanęliśmy
obok.
Mówiliśmy niewiele pomiędzy chwilami ciszy, ale każde
słowo i myśl były warte zapamiętania. Ale kiedy wracaliśmy one zostawały w
górze, ulatywały i znów stawały się niedosięgłe. Z tego wieczoru tylko jedno
zostało mi w głowie-opowieść Izajasza. Dlatego, że jest odbiciem tamtej chwili,
dlatego, że dzięki niej dotarliśmy bez uszczerbku z chmur z powrotem na ziemię.
Dlatego,
że jest okrutnie prawdziwa.
Oto
ona.
- Byłem kiedyś w słowackich Tatrach na wycieczce –
prawił Izajasz.- Wiecie, wakacje i te sprawy. Szliśmy ciągle pod górę w stronę
jakiegoś szczytu schowanego za ścianą lasu. Na ramionach targaliśmy ciężkie
plecaki z całym dobytkiem, czyli z
kilkoma ciuchami, menażką, otwieraczem do konserw i czymś tam jeszcze. Pruliśmy
przed siebie pełni werwy, najpierw stromym, kamienistym traktem, a kiedy ten
się urwał, u podnóża kosodrzewiny, wąską półką skalną, na którą nie każdy miał
odwagę wejść. Wycieczka emerytowanych Niemców, którzy być może chcą przed
śmiercią zobaczyć i zdobyć to, czego nie udało im się zdobyć swego czasu,
spasowała nie próbując nawet przełamać bariery strachu i fizycznych możliwości.
Tuż nad przepaścią brnęliśmy wolno pod górę coraz mocniej zmęczeni. Jedyną
rzeczą oddzielającą nas od ziejącej w dole otchłani był stary, żelazny łańcuch,
którego trzymaliśmy się kurczowo. Wszyscy mieliśmy dłonie brudne od rdzy.
Ostrożnie stawialiśmy stopę za stopą, a za każdym takim manewrem krew
przyspieszała w nas niebezpiecznie. Raz nawet zachwiałem się nastąpiwszy na
kamień, ale ktoś idący za mną podtrzymał mnie i nie upadłem. Było tak wąsko, że
nie odważyłem się nawet odwrócić, by podziękować, tylko podniosłem rękę do góry
i krzyknąłem przed siebie „dzięki”. W końcu dotarliśmy na szczyt, chyba
najwyższy w tej okolicy, bo wszystko, co można było dostrzec z
wierzchołka, niknęło gdzieś w dole.
Tylko chmury były wyżej niż my. Trochę wyżej.
Zasapani i zmęczeni rozłożyliśmy się
na płaskiej skale. Nagrzany kamień emanował pozytywnym ciepłem, tak, że
przyjemnie było leżeć tak na plecach i wpatrywać się w płynące niebo. Pamiętam,
że czułem się wtedy naprawdę wspaniale, jak po długim biegu, bo zapomniałem o
całym świecie, a jedynym moim pragnieniem było wtedy odczytywanie zaklętych w
obłokach kształtów zwierząt, rzeczy, twarzy dawno zapomnianych albo nigdy nie
widzianych. Było cicho, spokojnie, lekko wiało, słońce uderzało prosto w oczy,
zmuszając do mrużenia powiek, aby cokolwiek dostrzec.
Snując opowieść, Izajasz cały czas
gestykulował infantylnie i robił przesadne miny, a przez to jego słowa trafiały
do nas szybciej i celniej. Nie raz byłem świadkiem, jak Izajasz potrafi
zafascynować tym, jak mówi, nowo poznanych ludzi, i nie raz sam, choć znałem go
dłużej, płakałem przez niego ze śmiechu. A wtedy w parku mnie i Ziołasowi wydał
się mesjaszem oznajmiającym jakąś proroczą przypowieść i odkrywającym tajemnice
życia. Nie mogliśmy go nie słuchać.
-W pewnym momencie – ciągnął Izajasz - słońce oślepiło
mnie jakby mocniej, aż musiałem zamknąć oczy, choć nawet wówczas, gdy to
uczyniłem, przez chwilę jeszcze majaczyły przede mną pomarańczowe, żółte i
czerwone prążki. I gdy tak leżałem wsłuchany w szelest wiatru, nagle gdzieś
nade mną usłyszałem krzyk orła. Tak namacalnie blisko, że chyba mógłbym go
chwycić ręką, zabrzmiał mi w uszach ten pisk, ten wrzask, dzikie i
nieokiełznane tchnienie przyrody, jakiego chyba nigdy i nigdzie nie można
usłyszeć i jakie słyszy się raz w życiu. Odbity od grani wibrował przez kilka
sekund i zniknął. Zdawało mi się, że ten dźwięk jest przeznaczony tylko dla
mnie, byłem pewien, że tylko ja mogę go rozpoznać, zrozumieć i docenić.
Izajasz zamyślił się i zamilkł na
chwilę, ale nikt z nas nie śmiał mu przerwać. Ze spuszczonymi głowami
wpatrywaliśmy się w ziemię pod nogami i próbowaliśmy wyobrazić sobie ten widok,
jakby dotyczył nas samych, a zarazem czekaliśmy na puentę, która niechybnie
musiała nastąpić. Izajasz ocknął się i z zamglonym wzrokiem utkwionym gdzieś
między nocnym niebem i czarnymi czubkami drzew, wyrzekł w końcu te słowa,
których do dziś nie mogę, i nie chcę zapomnieć.
- I kiedy usłyszałem nad sobą ten
pisk orła, to wtedy wiedziałem już, że w życiu będę miał przerypane.
Tak naprawdę to sam nie wiem, co o tym myśleć poza
tym, że jest to wspaniałe. Jest wspaniałe nawet w postaci zapisanych słów,
chociaż słowa te nie mają twarzy, gestów i dźwięków, które miał wtedy Izajasz,
i którymi nadawał im sens. Kiedy je czytacie, opowiadacie sobie sami, i zróbcie
to najlepiej, jak umiecie, a może odkryjecie to, co ja odkryłem: że opowieść
Izajasza jest metaforą życia. Że wspinanie się w pocie czoła w górę jest walką
o marzenia, że pisk orła jest spełnieniem.
Że łatwo ze snu spaść w przepaść codzienności.
VII. JULIA
Łatwo stoczyć się ze snu w przepaść
codzienności, ale równie łatwo spaść z codzienności w przepaść snu. Bywają
bowiem takie dni, kiedy człowiek budzi się rano i stwierdza, że nic niej jest
już takie jak było. Że wszystko nabiera nowego znaczenia, albo odwrotnie –
traci cały swój dotychczasowy sens i przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
Zupełnie tak, jakby nagle ktoś pomalował cały świat w całkiem nowe barwy, jakby
powietrze nabrało smaku a słońce świeciło inaczej. I ja tak miałem pewnego
poranka, i chociaż przez całą noc nie spałem prawie wcale czułem, że wraz z
nowym dniem i we mnie rodzi się coś nowego. Są tylko dwie rzeczy na ziemi,
które potrafią tak bez uprzedzenia i przeprosin wywrócić człowieka do góry
nogami. Jedna z nich jest straszliwa i jest nią śmierć. Druga jest piękna i
jest nią miłość.
Szczególnie, jeśli ma na imię Julia.
Z Julią chodziliśmy w liceum przez
cztery lata do tej samej klasy, ale przez długi czas nie byłem nawet pewien,
jak ma na imię. Zawsze stała jakość z boku, przynajmniej dla mnie. Po lekcjach
szybko gdzieś znikała odchodząc w kierunku, w którym nikt oprócz niej nie szedł.
Chociaż szybko zauważyłem, że ma w sobie coś, co chciałbym odkryć, nie dała mi
okazji spróbować. Z tego co wiem, nie dała jej też nikomu innemu. Tuwim napisał
kiedyś, że mężczyzna podchodząc do kobiety ma wzrok przerażonego konia, i nawet
jeśli takich kobiet jest niewiele, to Julia z pewnością była jedną z nich.
Oskar Wilde zauważył, że uroda kobiety jest pułapką do której każdy rozsądny
mężczyzna pragnąłby wpaść i - bóg mi świadkiem – po dwóch latach stwierdziłem
nagle, że tym mężczyzną jestem właśnie ja. Zauroczyłem się Julią, ale o miłości
nie mogło być jeszcze mowy, bo trudno naprawdę pokochać kogoś, kogo się nie
zna, tak samo jak nie można darzyć prawdziwą miłością idola z plakatu w piśmie
dla nastolatków. A nawet jeśli tak było, to mogła to być miłość nie od
pierwszego, lecz raczej od trzysta, czy czterysta któregoś wejrzenia.
Przez cały tydzień chodziłem jak we
śnie i nie mogłem się na niczym skupić. W szkole na każdej lekcji gapiłem się
na Julię w poprzek klasy, próbując złapać jej spojrzenie, ale wciąż jakoś nie
udawało mi się wykrzesać w sobie tyle odwagi, żeby podejść i zaprosić ją na
randkę.
Byłem w kropce.
Jednak pewnego dnia stwierdziłem, że
Julia coś po mnie zauważyła, bo od czasu do czasu zerkała na mnie niby
przypadkiem, a ja za każdym razem czułem, jak między nami kruszy się ta
magiczna bariera, której nie mogłem sforsować. Pomyślałem, że może jednak nie
jest to taka beznadziejna sprawa i postanowiłem działać Zwierzyłem się jej
przyjaciółce z tego, że Julia mi się podoba i poprosiłem ją, aby wybadała, co
ona o mnie sądzi. Nie było to najlepsze rozwiązanie, bo potem musiałem jej
wszystko mówić, od niej natomiast nie dowiedziałem się niczego konkretnego. W
każdym razie udało mi się trochę zbliżyć do Julii i nawet porozmawiać z nią
kilka razy i zawsze czułem, jak między nami coś zaczyna iskrzyć.
W końcu w któryś piątek spotkaliśmy
się na ognisku nad rzeką. Przegadaliśmy ze sobą cały wieczór i nawet zaczęliśmy
ze sobą flirtować, ale wtedy Julia powiedziała, że uważa mnie za przystojniaka,
ale podrywacza. Zrobiło mi się trochę wstyd, bo nie było to znowu tak dalekie od prawdy, ale jednocześnie
pomyślałem, że oddałbym te wszystkie dziewczyny z którymi byłem albo chciałem
być, za jedną Julię.
Potem impreza przeniosła się do
czyjegoś domu w pobliżu. Ponieważ stał on całkiem na uboczu, mogliśmy do woli
tańczyć, pić mocny alkohol i śpiewać, nie zważając na ciszę nocną. Było już
dobrze po północy, a może jeszcze później, gdy
stwierdziłem, że mocno już huczy mi w głowie, i że dobrym pomysłem
byłaby chwila przerwy
Dom był na tyle duży, że w końcu znalazłem miejsce, w
którym mogłem być sam. Był to rodzaj kuchni, której zapewne prawie nikt nie
używał, ponieważ druga, znajdująca się na dole, była większa i lepiej
wyposażona. Do tej, w której byłem, prowadziły dwie pary drzwi. Zamknąłem jedne
z nich na zamek, aby nikt mi nie przeszkadzał i aby choć przez chwilę znaleźć
się w ciszy. Przy okazji przypomniała mi się zabawna historia dotycząca zamków
do drzwi. Otóż w latach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości bodaj jedyną
firmą produkującą zamknięcia do drzwi był „Łucznik”, a ponieważ dziecko często
przekręca wyrazy, które nic dla niego nie znaczą i z niczym mu się nie kojarzą,
na zamek do drzwi zawsze mówiłem „ucznik”. Nie byłoby może w tym nic śmiesznego,
gdybym kiedyś na studiach nie zapytał kumpla, czy są zajęcia, ponieważ drzwi do
sali są zamknięte na ucznik.
- Na co? – zapytał z rozdziawioną
gębą, nie wiedząc, o co mi chodzi.
Kiedy mu to wyjaśniłem, zaczął się
śmiać, a mi zrobiło się głupio. Od tej pory pilnuję się, żeby nie używać
wyrażeń z dzieciństwa, czyli dziś już właściwie z prehistorii, chociaż,
szczerze mówiąc, jest to czasem pierwsze słowo, jakie przychodzi mi na myśl.
Czy to znaczy, że jeszcze nie dorosłem? A może dorosłem i już zdążyłem na powrót
zdziecinnieć, jak niektórzy ludzie na starość, kiedy - przeszedłszy przez życie
- pragną wrócić do jego początków, jakby wiedzieli już, że to wszystko tylko z
początku wydaje się zabawne i ma jakiś głębszy sens?
Tak więc zamknąłem jedną parę drzwi na
ucznik... a potem okrążając olbrzymi stół podszedłem wzdłuż szafek kuchennych
do drugich, w których była dziurka od klucza, bez klucza jednak. Przymknąłem je
więc tylko.
Zapaliłem papierosa. Przez okno,
przez zawieszoną na nim firankę, widziałem wynurzającą się z błotnistego
poranka szarość miejskiego śniegu. Wydało mi się, że niemal potrafię dostrzec
czające się za szybą mroźne, orzeźwiające powietrze. Oparłem się o szafkę, bo
byłem zmęczony i pijany. Wokół mnie zrobiło się naraz tak niezwykle cicho, że
nawet nie wiedziałem, czy wciąż jeszcze słyszę muzykę z dołu, gdzie jeszcze
trwała zabawa, czy to tylko jej echo pulsuje mi w czaszce.
Mówiłem już, że ta kuchnia wydała mi
się nie używana, a wnosiłem to po tym, że powierzchnia szafek była pusta, nie
licząc jakiejś zakurzonej tacy i pojemnika na chleb, również bez zawartości.
Nie było okruchów ani żadnej z tych wszystkich rzeczy, bez których kuchnia nie
jest kuchnią. Zapaliłem drugą fajkę i zacząłem przeglądać szafki, tak po
prostu, z nudów i ciekawości. Znajdowałem się wtedy na etapie poszukiwania
sensu życia-jak zwykle po nocy zaprawionej alkoholem- i nie miałem za bardzo
nic innego do roboty. Pewnie dlatego zdawało mi się, że być może to, czego
szukam, znajdę właśnie otworzywszy właściwe drzwiczki szafki w nieużywanej
kuchni cudzego domu. Po kolei pociągałem za rączki drzwiczek, i na powrót
zamykałem je, nie znajdując nic w środku. Otwierałem je i zamykałem, ostrożnie
i cicho, jakbym odbywał jakiś zakazany i tajemniczy rytuał znany tylko mnie,
dzięki któremu odkryję wreszcie to, czego szukają wszyscy - sens życia. Naiwnie
i ślepo wierzyłem, że znajdę cel, dzięki któremu moje życie nigdy już nie
będzie nudne.
I wiecie co? Znalazłem!
Otóż, kiedy już przejrzałem prawie
wszystkie szafki, w ostatniej z nich odkryłem butelkę wódki, niepełną
półlitrówkę szlachetnej ambrozji, jakby schowaną na czarną godzinę. A ponieważ
z ludźmi jest trochę tak, że jak już mają co chcieli, to chcą jeszcze więcej, a
ja byłem nieźle wstawiony, uznałem słusznie, iż właśnie wybiła najczarniejsza z
moich godzin, i że to właśnie i wyłącznie dla mnie ręka boska, czy też jakaś
inna dobroczynna, ukryła trunek w ostatniej szafce nieużywanej kuchni cudzego
domu. A jednak to wszystko okazało się nie takie proste, bo oprócz półlitrówki,
we wnętrzu znalazłem coś jeszcze: dwie niewielkie buteleczki, puste setki.
-Jak to? - oponowałem w myślach, a
może na głos, nie pamiętam – Jak to? Któż zdobył się na tyle męstwa i
pomysłowości, by dotrzeć przede mną do tej doliny rozkoszy, by dziewiczo spić ukryty
nektar z jej cudownego strumienia?
Jedno jest jasne – nie byłem
pierwszy. Dwie puste setki nie pozostawiały wątpliwości, a nadpita półlitrówka
była tego żałosnym potwierdzeniem. A jednak wydało mi się w przypływie
delirycznego olśnienia, że nie mógł to być przypadek. Otworzyłem butelki,
ustawiłem je wszystkie trzy obok siebie na krawędzi stołu i z namaszczeniem
jąłem zapełniać setki - najpierw jedną, potem drugą. Starałem się przy tym nie
uronić ani kropli, mimo że ręka drżała mi lekko a obraz rozmywał się i kołysał
w przypływie upojenia. Powoli odprowadzałem skrzące się światłem rodzącego się
dnia krople wprost w otchłań szyjki, i nie było wtedy dla mnie innych pragnień
poza tym, by bezpiecznie dokończyć mego dzieła. Rozkoszowałem się spokojem, a myśli
moje pulsowały między ręką, trunkiem i szkłem; czas płynął bokiem i w swoim
nieubłaganym pędzie omijał mnie całkowicie. Stałem się alchemikiem, jakbym
samego siebie sączył i przelewał, by w końcu dowiedzieć się, ile mnie jest. I
po chwili wiedziałem już: było mnie wtedy dwie pełne setki plus trochę tego, co
zostało na dnie półlitrówki.
I wtedy pojąłem, że dwie zapełnione
setki to przyszłość, a resztka na dnie jest tym, co dzieje się teraz. Zupełnie
tak, jakby u zarania dziejów każdy dostał takie trzy butelki, i tylko od niego
zależało, co z nimi zrobi. Uczyli starsi, że jak sobie pościelisz, tak się
wyśpisz, i było dla mnie aż nadto jasne, że jak sobie nalejesz, tak się
napijesz. Korciło, by wypić ile wlezie, a co zostanie, to zostanie. Przecież życie takie krótkie, tak tragicznie
bezcelowe… I dopiero wiele lat później, kiedy każdy z nas otwierał swoją
ukrytą szafkę miało okazać się, jak duży był ten pierwszy, młodzieńczy,
beztroski łyk, to pierwsze nieostrożne zachłyśnięcie się życiem w wieku lat około
osiemnastu, które wtedy mieliśmy, i które pragnęliśmy zachować jak najdłużej.
I dopiero wtedy, kiedy nie mieliśmy
już nic do stracenia, ani nic do zyskania, dowiadywaliśmy się, ile tak naprawdę
zostało z nas i naszej młodości.
Moje myśli przerwało skrzypnięcie
otwieranych drzwi.
- Julia!- szepnąłem do siebie
zdziwiony zobaczywszy ją w drzwiach, jakbym ujrzał zjawę. Spostrzegłszy mnie
uśmiechnęła się i weszła nieśmiało do środka, a potem oparła się lekko o drzwi
z wewnętrznej strony, z powrotem je zatrzaskując.
-Szukałam cię – powiedziała. Miała
na sobie satynową czarną sukienkę, absolutnie seksowną, więc na chwilę
zagapiłem się na pąki jej dwu róż, wykwitające nieśmiało zza kanwy dekoltu.
Chyba niezręcznie jej było stać przy drzwiach, podczas gdy ja dwa metry dalej
ślęczałem pochylony nad własnym odbiciem pulsującym na blacie stołu. Podeszła
bliżej i usiadła na sąsiednim krześle, jednak dostatecznie blisko by zawładnąć
moimi myślami. Czułem jak ogarnia mnie jej narkotyczny zapach.
-Jeszcze ci mało?-spytała patrząc na
butelki.
-To woda mineralna – odparłem -
Właśnie rozwiązuję zadanie z fizyki; pomyślałem, że wezmę się za to ostro, żeby
zasłużyć na więcej niż tróję.
Trzy krótkie zdania, trzy kłamstwa.
No, może niezbyt udany żart. Ładnie się zaczynało.
- Nie ściemniaj, sama bym się napiła
- rozgryzła mnie od razu, co zresztą nie było zbyt trudne.- Ale nie z nimi
wszystkimi na dole. Muszę trochę odpocząć od zgiełku, a tu jest tak spokojnie.
Rzeczywiście, było spokojnie jak
przedtem, zanim zjawiła się Julia. Nie miałem zbyt towarzyskiego nastroju, ale
jej obecność jakoś wcale mi nie przeszkadzała. Byłem nawet zadowolony, że
przyszła, i wpatrywałem się w nią coraz bardziej maślanym wzrokiem. Wyglądała
jak róża, pachniała jak róża, w ogóle chyba była wtedy różą, a ja zataczałem
się po niej myślami, jak pijany bąk wpatrzony w słodki kielich jej ust.
- Napijmy się.- powiedziała niby od
niechcenia, jakby już tylko to zostało do zrobienia.
Teatralnym gestem, prostując szybko
rękę w łokciu, podsunęła mi pod nos półlitrówkę. Jednocześnie pochyliła się do
przodu i oparła mi drugą dłoń na udzie, czym zelektryzowała mnie do reszty.
I dobrze o tym wiedziała.
Jej woń uderzyła we mnie ze zdwojoną
siłą, tak że niemal zakręciło mi się w głowie.
- Panie przodem - odparłem po
dżentelmeńsku i lekkim ruchem odsunąłem butelkę w stronę jej ust.
Nasze dłonie na moment spotkały się na powierzchni
szkła.
Julia wypiła po męsku, bez popity,
której i tak nie mieliśmy, ale próbowała nie dać po sobie poznać, że ostry smak
robi na niej jakiekolwiek wrażenie. Jednak po chwili zaczęła delikatnie kasłać
po kobiecemu bijąc się w pierś, a jej pąki podrygiwały przy tym szaleńczo i
rozkosznie, co oczywiście nie uszło mojej uwadze. Majestatycznie podniecony
chwyciłem butelkę i wziąłem potężny łyk, ale oczarowany wdziękiem Julii nie
myślałem wcale nad tym, co robię i zachłysnąłem się dużo gorzej niż ona, tak że
trochę alkoholu skapało mi na koszulę.
- Nie marnuj wódki - rzekła
rozkazująco Julia, a jednak uśmiechnęła się przy tym przelotnie, po czym wyjęła
z torebki chusteczkę. Byłem święcie przekonany, że mi ją poda, lecz ona, niczym
poddana lub służąca, sama zaczęła wycierać alkohol z mojej koszuli. I znów
musiała pochylić się nade mną nie zdając chyba sobie sprawy jakie rozkoszne
męki zadaje moim zmysłom, chłoszcząc je rozżarzonym do czerwoności biczem
pożądania i przyprawiając o szaleństwo. Byłem granatem, z którego ona
wyszarpnęła zawleczkę. Moje zmysły szalały i ja szalałem, struna gitary,
naciągnięta do granic wytrzymałości, wydawała piskliwe dźwięki, ale ciągle
jeszcze nie chciała pęknąć.
Gdybym nie oglądał tych wszystkich
filmów, gdzie kobieta wyciera facetowi chusteczką koszulę albo spodnie, może
nie wiedziałbym, co się stanie. Ale traf chciał, że i ja, i Julia, widzieliśmy
ich wystarczająco wiele, by zręcznie odegrać swoje role. W pożądaniu
najpiękniejszy jest, oczywiście poza samym szczytowaniem, ten moment, w którym
oboje wiedzą już co się stanie, na pewno, choć dopiero za chwilę, za kilka
spojrzeń, za mgnienie powiek, lecz jeszcze nie teraz. Tych parę sekund znaczy
dla kochanków naprawdę wiele, jak odliczanie przed startem. Wreszcie, kiedy
oczekiwanie stało się naprawdę nie do zniesienia, nasze spojrzenia spotkały
się, a oczy Julii, mimo że wilgotne, płonęły ogniem. Nasze usta zetknęły się,
nasze serca biły na alarm i dudniły tak, że – byłem tego pewien - słyszeliśmy
ich dźwięk odbity od podłogi i sufitu, od ogromnego blatu stołu i pustych
szafek, od okna i dwóch par drzwi, od zamka i dziurki od klucza bez klucza, od
szklanych ścian półlitrówki, na której dnie tańczyły nasze płomienne twarze.
Rzeczywistość zamknęła się nad nami
jak sen.
Kiedy Leśmian pisał przed laty swoje
Między ustami a brzegiem pucharu nie wiedział jeszcze, że kilkadziesiąt
zim i wiosen później, dwoje młodych ludzi właśnie tak będzie mogło nazwać
chwilę szczęścia, przeżywaną gdzieś w kuchennej ciszy wstającego za oknem
zimowego poranka. Ustami, kiedy na jeden drżący moment przerwaliśmy pocałunek,
były mi usta Julii, a pucharem była butelka wódki z majaczącą u spodu, lśniącą
powierzchnią trunku.
- Między ustami a brzegiem pucharu -
szepnąłem mimowolnie, Julia zaś nie odrzekła nic, tylko zwilżyła usta resztką
tego, co zostało na dnie, a potem roztarła zmysłowo na swoich wargach. Kiedy
znów zwarliśmy się w pocałunku, poczułem smak Julii zmieszany ze smakiem
alkoholu, i chyba właśnie wtedy zakochałem się w niej bez reszty.
A potem bańka pękła rozpryskując się
milionem miniaturowych kropel i obsypując nas dreszczem...
...i wpłynąłem do portu zapomnienia.
Kiedy jakiś czas później z obolałymi
plecami obudziłem się w fotelu na dole, byłem sam. Za nic nie mogłem sobie
przypomnieć, jak i kiedy się tam znalazłem. Wstałem i zacząłem krążyć po
pokojach w poszukiwaniu śladu życia. Noga za nogą wlokłem się przez pomieszczenia
potykając się o poprzewracane puszki i sterty plastikowych talerzyków i kubków,
co chwilę zaplątując stopy w pozostałości kolorowych serpentyn i ozdobnych
bibuł. Szurałem skarpetkami po podłodze, gdzieniegdzie, w miejscach
porozlewanych trunków, przyklejając się do niej. Ani w salonie, ani w kuchni,
ani też potem w łazience nie spotkałem jednak nikogo.
Dom był jak wymarły.
Kiedy mijałem okno i drzwi na taras,
oślepiło mnie światło słoneczne, ale mrużąc oczy dostrzegłem na zewnątrz, za
szybą, dwie skulone sylwetki. Osłaniając dłonią oczy pchnąłem drzwi i dając
krok przez próg stanąłem na zimnym betonie. Przede mną w orzeźwiającym chłodzie
poranka na plażowych leżakach rozciągały się bezwładnie Julia i Sylwia.
Widocznie wietrzyły kaca. Otulone śpiworami i z czapkami na głowach wyglądały
jak dwa kokony. Julia trzymała nad głową woreczek z lodem, co chwila przyciskając
go do czoła i znów odrywając.
- Cześć dziewczyny – wyjąkałem
przepitym głosem, chociaż o dziwo wcale nie miałem kaca i czułem się doskonale.
- O, wstałeś wreszcie! – odparła
Sylwia – Nieźleś się wczoraj urządził.
- Wasze oczy mówią o was to samo –
odrzekłem przyglądając się przekornie cieniom pod ich powiekami. – Gdzie są
wszyscy, poszli już? Nie mogłem nikogo znaleźć. Chyba z dziesięć minut
szukałem, zanim odkryłem waszą kryjówkę na tym tarasie.
Wtedy Julia odwróciła się w moją
stronę i powiedziała, jak zwykle przesadnie akcentując i modelując głos:
- Co mówisz? Ty nie mogłeś znaleźć?
Kto jak kto, ale ty chyba nie powinieneś mieć z tym problemów.
Sylwia zaśmiała się sucho i
ostentacyjnie.
Nie wiedziałem, o co im chodzi,
jednak coś kazało mi traktować to jako aluzję do czegoś, co stało się w nocy.
Wysiliłem więc pamięć by przypomnieć sobie zajścia kilku poprzednich godzin.
Nadaremnie - moje wspomnienia kończyły się na świadomości, że coś zaszło między
mną a Julią, ale poza pocałunkiem nic innego nie przychodziło mi do głowy. Z
tonu Julii wnosiłem jednak, że to nie było wszystko. Musiałem działać
ostrożnie.
- Niestety, część wydarzeń dzisiejszej
nocy jakoś niepostrzeżenie mi umknęła – zacząłem elokwentnie – więc jak byście
były tak uprzejme i wyraziły się jaśniej...
Miałem jeszcze dodać „to byłbym
bardzo wdzięczny”, ale Sylwia natychmiast mi przerwała.
- Eureka. – rzekła tajemniczo wpatrując
się we mnie - Nie mów, że nie pamiętasz.
- A jednak to prawda – powiedziałem
już bez zbytniej egzaltacji. – Wciąż nie wiem, o czym mówicie. Jaka Eureka? Czy
to może jakaś dziewczyna? – zażartowałem.
- Boże, ty chyba naprawdę nie
pamiętasz! Zresztą nic dziwnego, byłeś nieźle wstawiony. Wprawdzie wszyscy
byliśmy, ale tylko ty zachowywałeś się jak wariat.
Tego się nie spodziewałem! Jak
wariat! Nazwała mnie wariatem, czubkiem, idiotą! Zastanawiałem się, czy
powinienem drżeć już na samą myśl o tym, co też takiego strasznego zrobiłem w
przypływie delirycznej półświadomości, że zasłużyłem na to miano. Jednocześnie,
cokolwiek by to było, postanowiłem podejść do sprawy niepoważnie, żartem. Skoro
miałem być wariatem, jak sam siebie mógłbym traktować serio?
- O rany, najświętsza panienko! –
rzekłem z udawanym przejęciem przeżegnując się przy tym nerwowo. - Cóżem złego
uczynił, jakiż to grzech śmiertelny i okrutny sprowadziłem na swoje nieszczęsne
sumienie i jakaż kara czeka mnie za to?
Dziewczyny roześmiały się na moment.
Kiedy sobie to teraz przypominam to myślę, że też musiały mieć nieźle pofajdane
w głowie, bo przecież to wcale nie było śmieszne.
- Cóż... jakoś nad ranem wtoczyłeś
się nagle na parkiet nie wiadomo skąd i zacząłeś krzyczeć „eureka!, eureka!”.
Kręciłeś sie w kółko i śmiałeś się jak obłąkany, a kiedy Szpikulec Johny
próbował cię przytrzymać, złapałeś go za ramiona i zacząłeś się wydzierać
jeszcze głośniej.
- O cholera – zakląłem. Oczyma
wyobraźni widziałem Archimedesa pędzącego nago ulicami Syrakuz, prosto z łaźni,
z eureką na ustach. – Wygląda na to, że
zrobiłem z siebie głupka.
- Nie aż takiego, jak ci się wydaje
– powiedziała lekceważąco Sylwia. – W zasadzie było to nawet zabawne,
szczególnie potem.
- Potem? – spytałem z niedowierzaniem.
– To było coś jeszcze?
- A pewnie, że było. Kiedy wyrwałeś
się z rąk Szpikulca zacząłeś krążyć między ludźmi i przekonywać ich, że coś
znalazłeś... sama nie wiem, o co ci chodziło. W każdym razie byłeś bardzo
natrętny.
- Nazwałeś się Columbusem
dwudziestego pierwszego wieku i największym z odkrywców – dodała Julia
beznamiętnie wcale na mnie nie patrząc i tylko na moment podnosząc
wpółprzymknięte powieki.. Przez sekundę wydawało mi się, że chciała na mnie
spojrzeć, ale natychmiast odwróciła głowę do poprzedniej pozycji, jakby
rozmyśliła się w ostatniej chwili. Zresztą, może było to tylko złudzenie?
Stałem tak wgapiony w Julię i myślałem o naszym niezwykłym spotkaniu w kuchni.
Badałem ją wzrokiem przypominając sobie jej zapach, i przez chwilę zdawało mi
się, że znów go czuję; podziwiałem jej długie, ciemnokasztanowe włosy
wypływające jak wodospad spod zimowej czapki na oparcie leżaka i pragnąłem znów
dotknąć jej drżącego ciała ukrytego pod śpiworem. Moje myśli zapętliły się
między nocą w kuchni, ciałem Julii, śpiworem i... wódką. I wtedy przypomniałem
sobie dwie setki i niepełną półlitrówkę znalezione w szafce, i moją teorię
sensu bytu, wymyśloną z ich pomocą.
- Bo chyba rzeczywiście nim
jestem... tym odkrywcą – wybąkałem niepewnie wyrywając się z transu.
- Jasne – odparła Sylwia i wstała
udając się w kierunku wnętrza domu. Przy samych drzwiach odwróciła się i dodała
– Idę sprzątać, jak już zmarzniecie to przyjdźcie mi pomóc. Jest trochę roboty.
Odwróciła się na pięcie i wyszła.
Zostałem sam z Julią i nagle poczułem dziwne napięcie, jakbym na coś czekał, a
zarazem bał się tego. Popatrzyłem na Julię – miała otwarte oczy i wpatrywała
się spokojnie gdzieś w przestrzeń. Mimo to na jej twarzy dostrzegłem wyraz
takiego samego napięcia, jakie rysowało się we mnie. Byłem onieśmielony jej
obecnością, zupełnie na przekór temu, co działo się kilka godzin wcześniej. Ale
właśnie... co tak naprawdę się działo? I co się stało? Musiałem się tego
dowiedzieć i przerwać to krępujące milczenie. Między mną a Julią zaszło coś
niezwykłego-wiedziałem to na pewno; to coś nagle zaczęło przyciągać mnie do
niej jak magnes, mąciło myśli, i za nic nie mogłem temu zapobiec. Usiadłem na
wolnym leżaku i owinąłem się pozostawionym przez Sylwię śpiworem. Zdawałem
sobie sprawę, że od zimnego betonu mam zmarznięte stopy, ale jakoś zupełnie się
tym nie przejmowałem.
- Jak ci się podobał bankiet? –
zagaiłem w końcu do Julii, z wysiłkiem wytrzymując jej wzrok.
- Taki sobie – odpowiedziała cicho –
Ale jak na bankiet został z tego spory bałagan.
- Bo to był dobry bankiet i sporo
się działo – rzekłem z uśmiechem.
- Właśnie – odrzekła równie cicho
jak poprzednio i wbiła wzrok w ziemię.
Czułem, że rozmowa się nie klei,
spróbowałem więc zmienić temat.
- Nie jest ci zimno? – spytałem sam
nie wiem dlaczego. Zastanawiałem się, skąd u mnie taka troska o Julię?
- Trochę – odparła, ale tym razem
przez jej usta przemknął uśmiech i natychmiast znikł. – Ale chcę jeszcze chwilę
tu posiedzieć.
- Tylko żebyśmy się nie przeziębili
– powiedziałem, i znów poczułem, że zmierzam nie w tym kierunku, co trzeba. W
końcu zdobyłem się na słowa, których i ja i ona oczekiwaliśmy.
- Słuchaj, to co stało się w
kuchni...
- Nic się nie stało – powiedziała,
wyraźnie patrząc mi w oczy.
- Jak to nic? – oponowałem – Może
dla ciebie pocałunek nic nie znaczy, ale dla mnie...-szukałem odpowiednich słów
– dla mnie było to całkiem przyjemne.
Czułem, że balansuję na cienkiej
linie.
- Nie powiedziałam, że nie było
przyjemnie. – znów jakby przez ułamek sekundy uśmiechnęła się – Tylko że...
Nie musiała kończyć. Nagle olśniło
mnie, jakby mroźne zimowe powietrze dotarło wprost do trzewi i rozbudziło
umysł; poczułem, jak wielki gong budzi mnie z letargu. Mgła opadła,
przypomniałem sobie wszystko. Ale Julia rozpędziła się już i – zupełnie nie w
swoim stylu - mówiła dalej, jakby chciała wyrzucić z siebie długo tłumione
emocje i słowa.
- Tylko że na pocałunku się nie
skończyło. Pozwoliliśmy sobie na nieco więcej, ale cieszę się, że nie zrobiliśmy
nic głupiego. Potem zasnęłam, obok ciebie, ale kiedy ocknęłam się trochę
później, ty zniknąłeś. Pomyślałam, że niezły z ciebie drań. Byłam pewna, że już
obściskujesz się z inną, a przynajmniej, że całkiem o mnie zapomniałeś.
Najpierw dobierasz się do mnie... no dobrze, pozwoliłam ci na to i sama też
tego chciałam, tylko nie spodziewałam się, że zostawisz mnie samą w tej pustej
kuchni!
- Byłaś zazdrosna – powiedziałem ni
to pytając, ni stwierdzając.
- Byłam...- odrzekła.
Jej słowa sprawiły, że poczułem
kłucie w piersi. Zrozumiałem, jak bardzo zależy mi na Julii, chociaż wtedy, w
nocy, alkohol i zmęczenie przytępiły te uczucia i nie do końca wiedziałem, co
robię. Za to teraz odrzuciłem śpiwór i przyklęknąłem przy Julii. Ściskając jej
kolana jąłem ją przepraszać.
- Masz całkowitą rację, to nie było
najlepsze posunięcie z mojej strony. Naprawdę wyszedłem tylko do toalety i
zupełnie nie wiem, jakim cudem znalazłem się na dole. Wstyd mi za tę rewię, ale
jeszcze bardziej wstyd mi za to, że cię zostawiłem.
Przerwałem na chwilę, bo zauważyłem,
że Julia trzęsie się w leżaku jak osika.
- Ty drżysz z zimna!- wykrzyknąłem
niemal-Lepiej chodźmy do domu.
- To nie z zimna-odpowiedziała
miękkim głosem.-Drżę bo... ty tu jesteś. Bo dotykasz mnie, bo mówisz i patrzysz
na mnie.
Przez moment przyglądała mi się,
jakby szukała potwierdzenia, że na pewno jej słucham.
Słuchałem. Słuchałem ze wszystkich
sił, chociaż trudno było nie myśleć o tym, że we mnie też coś krzyczy.
- Przyznam ci się do czegoś... –
urwała.
- Czekam z niecierpliwością -
powiedziałem aby ją zachęcić, bo rzeczywiście umierałem z ciekawości. Cokolwiek
miała mi do powiedzenia, było to wtedy dla mnie warte więcej niż cokolwiek na
świecie.
- Czy wiesz, dlaczego przyszłam
wtedy za tobą do tej kuchni? Dlaczego przez pół godziny krążyłam nerwowo
wypytując wszystkich o ciebie, zanim wreszcie cię odnalazłam? I czemu w końcu
dałam ci włożyć dłoń pod moją bluzkę i byłam zła i zazdrosna gdy mnie
zostawiłeś, a potem nawet wściekła, kiedy zeszłam na dół a ty latałeś jak
wariat nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi, jakbyś wcale mnie nie widział?
Pokręciłem przecząco głową.
- Nie wiesz tego, i ja do niedawna
też tego nie wiedziałam. Ale potem uświadomiłam sobie, że przyszłam tutaj, na
tę imprezę tylko dlatego, żeby cię spotkać, tylko z tego powodu, że ty tu
będziesz. I teraz już wiem.
Odczekała kilka sekund, które wydały
mi się wiecznością odliczaną kolejnymi uderzeniami serca, a potem dokończyła
jednym tchem:
-Zrobiłam to wszystko, bo cię
kocham.
Teraz wszystko potoczyło się już
dużo szybciej. Chociaż spodziewałem się usłyszeć coś w tym guście, bo
wiedziałem już, że sam też ją kocham, to jednak milczałem jak zaczarowany. Nie
mogłem wydobyć z siebie głosu, bo naraz wezbrało we mnie tyle emocji i tyle słów,
że zgromadzone wszystkie naraz, ugrzęzły mi w gardle. Julia wstała i coś
powiedziała, ale dopiero po chwili dotarł do mnie dźwięk jej głosu. Wydał mi
się jakiś rozpaczliwy, bezsilny, drżący.
-Nic nie powiesz? - spytała, a kiedy
nadal stałem z rozdziawionymi ustami nie odzywając się słowem, skrzywiła się
rozpaczliwie i obróciwszy na pięcie szybkim, choć trochę chwiejnym krokiem
runęła w stronę drzwi.
-Wiedziałam-pochwyciłem jeszcze jej
szept, a potem zniknęła mi z pola widzenia.
Nagle przeszył mnie przenikliwy
dreszcz i dotarło do mnie, że moje stopy zamieniły się w kawałek lodu. Byłem
znów na Ziemi. Otrząsnąłem się z zadumy i wiele nie myśląc, ruszyłem w ślad za
Julią . Jak w amoku przebiegłem przez drzwi, potem przez kuchnię, do
największego pokoju, w którym Sylwia zajęta była sprzątaniem. Chciała chyba coś
powiedzieć, ale kiedy ujrzała moją twarz zająknęła się i wybałuszając oczy
wgapiła się we mnie. Zawróciłem do schodów i pobiegłem nimi dalej. Na
półpiętrze poślizgnąłem się na jakimś papierze i wyrżnąłem piszczelem w
drewniany kant schodka. Nie chcielibyście słyszeć, co wtedy wydobyło się z
moich ust. Jednak mimo bólu, nie zwolniłem ani na chwilę. Wdarłem się na górę i
zacząłem przeszukiwać pokoje, aż dotarłem do sypialni. Uchyliłem przymknięte
drzwi i wsunąłem się do środka.
Wewnątrz panował półmrok. Zaciągnięte kotary nie
przepuszczały światła, tylko przez szparę między nimi sączyło się ostrze
światła i wydało mi się, że znów, jak przed paroma godzinami, zaczyna się
zimowy, ponury poranek. Julia siedziała skulona na łóżku, tyłem do mnie. Twarz
miała schowaną w dłoniach i szlochała cicho. Chyba nie słyszała, kiedy
wszedłem, bo nawet nie drgnęła. Podszedłem powoli, szurając lekko stopami po
podłodze, tak żeby zdała sobie sprawę z mojej obecności. Widocznie wtedy mnie
usłyszała, bo wyprostowała plecy i delikatnie się rumieniąc, wierzchem dłoni
otarła łzy z policzka. Usiadłem tuż przy niej i uśmiechnąłem się dając jej do
zrozumienia, że wszystko w porządku i tym razem na pewno jej nie zostawię. Ona
pierwsza mnie szukała, i przyszła do mnie, siedzącego w kuchni nad trzema
butelkami z wódką, a teraz ja zrobiłem to samo, i zdałem sobie sprawę, że każda
sekunda z nią jest cenniejsza niż wieczność bez niej, że każdy wieczór jest
Julią, a Julia każdym wieczorem, że miłość sączy się we mnie jak światło
padające na nasze twarze spomiędzy zasłon, jakby wskazując kierunek, w którym
mamy iść. Poza tą chwilą, co zamknęła nas w sobie jak bańka mydlana szybująca w
powietrzu, nie obchodziło mnie nic.
- Julia – powiedziałem cicho, kładąc
dłoń na jej ramieniu.
Odpowiedziała spojrzeniem. Obróciła
się i wtuliła we mnie tak mocno, jak jeszcze nikt przed nią się nie wtulał, jak
gdyby była częścią mnie, nierozerwalną i ostateczną. Przekrzywiła głowę: w
odbiciu jej oczu, jak w lustrze, tańczył blask zimowego słońca. Objąłem ją
ramieniem i bezwiednie zanurzyłem się w cień jej włosów. Poczułem, jak łzy
rozmazują mi obraz, więc ze wszystkich sił zacisnąłem powieki, aby ani jedna z
nich mi nie uciekła. Bo były to łzy szczęścia.
- I co teraz? - spytała niemal
bezgłośnie. Dotknąłem jej włosów. Przez ciemność usłyszałem swój własny głos.
- A teraz- szepnąłem muskając ustami
jej usta- powiedz to jeszcze raz.
VIII. AŻUROWY ABAŻUR CZYLI COŚ SIĘ STAŁO
Nic nie trwa wiecznie. Nawet bóg może umrzeć, jeśli
nie będzie już nikogo, kto w niego wierzy. Nawet wieczność nie jest wieczna, bo
kto potrafi ją sobie wyobrazić w ciągu krótkiego życia? Wieczności nie ma.
To żałosne, ale skoro nawet bóg, choć jest ponoć boski
i wielki, może umrzeć, tak jak greccy i rzymscy bogowie, którzy swego czasu
byli nieśmiertelni, to co powiedzieć o miłości, która jest na wskroś ludzka?
Miłość moja i Julii była szybka, burzliwa, bezpodstawna, naiwna i dozgonna. Jej
zgon nastąpił bardzo szybko, reszta była jedynie próbą reanimacji. Mimo
wszystko długo nie mogłem się z tego wszystkiego otrząsnąć, aż któregoś ranka,
na początku któregoś roku szkolnego do naszej klasy dołączyła Magda.
Wystarczyło, że spojrzałem na nią, jak lekko speszona stoi przy tablicy, przed
nami wszystkimi wgapionymi w nią ciekawskimi oczami. A potem nieśmiało szepnęła
„cześć”, i natychmiast znalazło się mnóstwo rzeczy, które chciałbym jej
powiedzieć, o które chciałbym ją zapytać, które chciałbym usłyszeć, i które w
ogóle mnie nie obchodziły. Zadurzyłem się w niej na dobre i wierzcie mi-to było
zadurzenie od pierwszego wejrzenia. Zacząłem krążyć wokół niej jak cień, albo
jak wierny pies, który wcale nie potrzebuje smyczy, bo dobrze wie, gdzie jest
jego miejsce. Podczas lekcji wciąż szukałem jej wzrokiem, a na przerwach
trzymałem się blisko niej i podsłuchiwałem o czym mówi z koleżankami. Na każdym
kroku starałem się wypaść jak najlepiej i prężyłem się jak paw, jak by od tego
wszystko zależało. Był we mnie jakiś pierwotny instynkt, który podpowiadał mi
co mam robić i który dawał mi siłę do działania. Jakiż byłem szczęśliwy, kiedy
śmiała się z mojego żartu i jakiż smutny, kiedy nie przychodziła na lekcje.
Długo brakowało mi odwagi, w końcu jednak zaprzyjaźniliśmy się na tyle, że
byłem gotów powiedzieć jej o wszystkim, co czuję.
Umówiliśmy się na spotkanie.
Umówiliśmy się na spotkanie późnym popołudniem w parku
obok centrum handlowego. Nie było to może miejsce zbyt romantyczne, ale za to
mało krępujące-no i oboje mieliśmy blisko. Tak naprawdę nie było to też centrum
handlowe, takie, jakie możemy spotkać dzisiaj-ze szklanymi ścianami,
klimatyzacją i ruchomymi schodami. Wtedy było to po prostu miejsce, w którym
można było kupić parę istotnych dla przeżycia rzeczy-trochę żarcia, papierosy,
żarówki, blok milimetrowy, żelazko, patelnię, cięte kwiaty, wódkę, używaną
lutownicę, podręczniki szkolne, klej do drewna i lody. Dla nas jednak było ono
pępkiem świata i chętnie tam chodziliśmy, kiedy akurat nie mieliśmy nic
lepszego do roboty.
Na miejsce spotkania przyszedłem dziesięć
minut przed czasem aby nie kazać na siebie czekać. Minąwszy stragany i budki
wdarłem się na alejkę kluczącą pomiędzy drzewami, a przeszedłszy kilka kroków
znalazłem wolną ławkę i usiadłem. Miałem chytry plan, który nie mógł się nie
udać, ponieważ był prosty jak wzór na pole koła. Z grubsza przedstawiał się on
tak: najpierw pospacerujemy trochę po parku i pogadamy o różnych nieistotnych
głupstwach, jak na przykład gdzie planujemy spędzić wakacje, albo o tym kto na
przerwach lekcyjnych zawsze sępi papierosy za winklem. Potem zaproszę ją na
piwo do jakiejś przytulnej knajpki w rynku, najlepiej do takiej z nastrojową
muzyką, miękkimi fotelami z czerwonej skóry, w które można zapaść się jak w
puch, i z punktowym oświetleniem starodawnych lamp w ażurowych abażurach,
zręcznie omijającym te miejsca, w których zakochani ważą losy swego intymnego
świata. W kieszeni miałem dwie dychy i bilety na tramwaj. To powinno
wystarczyć-pomyślałem. Usiądziemy w jakimś kącie, powspominamy, upijemy się
lekko, a wtedy pocałuję ją w policzek. Ona uśmiechnie się i odwzajemni
pocałunek. Spodziewałem się, że wrócimy na tyle późno, aby musieć jechać nocnym
tramwajem. Wiedziałem, że będzie pełno ludzi i będziemy musieli stać, jedną
ręką trzymając się uchwytów, a drugą obejmując się nawzajem. Och, nie mam
bladego pojęcia skąd przyszły mi do głowy takie historie, ale czułem jakąś
przedziwną moc odgadywania, jak Sherlock Holmes, Hercules Poirot albo Philip
Marlowe z powieści Chandlera. Oczyma wyobraźni widziałem, jak odprowadzam ją do
domu. Przy furtce ona odwraca się do mnie, dziękuje za miły wieczór i całuje
drugi raz, tym razem w usta. Potem umawiamy się do centrum handlowego na piątek
na lody gałkowe z polewą malinową, i rozstajemy się cali szczęśliwi. Ponieważ
plan ten nie miał słabych punktów (w końcu myślałem nad nim od śniadania), mimo podekscytowania, poczułem
się spokojniej i pewniej. Gdybym rzeczywiście był Holmesem, pewnie zagrałbym
teraz na skrzypcach lub skosztował odrobiny opium, a jako Marlowe zapaliłbym
papierosa i popił szklaneczką brandy, albo podkręcił wąsa, jak Poirot, ale nie byłem żadnym z nich, pozostało mi
więc tylko zwykłe czekanie.
Kątem
oka zacząłem obserwować parkowe ścieżki i rosnące wzdłuż nich krzaki, jakbym
bał się, że za chwilę wyłoni się z nich wściekła Julia i przyłapie mnie in fra
granti. To dopiero byłby obciach. Co chwilę oglądałem się za siebie, albo
podrywałem się na nogi i uważnym partyzanckim wzrokiem lustrowałem okolicę.
Ni przyjaciół, ni wrogów.
Potem znów siadałem na ławkę i nerwowo przygryzałem
wargi. Godzina spotkania nadeszła i przeminęła, a Magdy nie było. Zacząłem się
niepokoić. Do przygryzania warg doszło jeszcze pstrykanie palcami, jakbym
chciał nagle wypstryknąć Magdę z pomiędzy nich.
-Przestań,
po co te nerwy?- strofowałem sam siebie.-Nigdy nie widziałeś dziewczyny?
Zachowujesz się jak jakiś pieprzony podlotek, a nie jak prawdziwy,
szesnastoletni mężczyzna!
Wmówiłem
sobie, że jednak jestem Marlowem i że stoję na czatach. Z jakiegoś powodu
zależało mi, aby zobaczyć Magdę pierwszy-pewnie dałoby mi to przed spotkaniem
niejaką przewagę. Nie chciałem, by wzięła mnie z zaskoczenia.
W końcu ujrzałem ją w oddali. Już wyciągałem ręce w
górę, aby jej pomachać, kiedy zobaczyłem, że nie jest sama. Tuż obok niej szła
jakaś dziewczyna. To mocno nadwerężyło mój plan nie-do-nadwerężenia. Wytężyłem
wzrok i zrobiło mi się słabo. To była Patrycja, największa plotkara w szkole.
Mówiliśmy na nią Plotka, co zawsze strasznie ją irytowało. Wszyscy wiedzieli,
że jakakolwiek informacja, która dotrze do uszu Plotki, wróci po kilku dniach w
postaci niesamowitej, oryginalnej, intrygującej bzdury. Jako źródło informacji
Plotka była lepsza niż internet, lepsza niż Agencja Reutera i dużo lepsza niż
Polska Agencja Prasowa. Była niewyczerpaną kopalnią wiedzy o najintymniejszych
i najbardziej osobistych sprawach wszystkich, którzy choć trochę ją znali, i
pewnie sporej części tych, którzy nigdy nie mieli z nią nic wspólnego. Kiedy
podeszły bliżej zdałem sobie sprawę, że obie pchają przed sobą rowery. A zatem
nici z knajpy. Nie będzie miękkich kanap i ażurowych abażurów lamp na drewnianych
stolikach. Nie będzie intymnej atmosfery. A przecież to tak pięknie
brzmi-ażurowy abażur. Mimo, że fakt ten do reszty zrujnował moje zamierzenia,
postanowiłem nie dawać za wygraną. Pogadam z nią, nawet jeśli mielibyśmy
rozmawiać o regulowaniu przerzutek w jej rowerze.
-Cześć-powiedziałem do Magdy, kiedy podeszły bliżej.
Starałem się nie patrzeć na Plotkę.
-Cześć- odparła.-Długo czekasz?
-Nie, niedługo.-skłamałem- Właściwie dopiero
przyszedłem.
Poczułem się dziwnie stremowany i wbiłem ręce w
kieszenie dżinsów. W jednej z nich namacałem spinacz biurowy. Nie miałem
pojęcia, skąd się tam wziął, ale zacząłem się nim nerwowo bawić, obracając go w
palcach albo próbując zgiąć na pół, co często zdarzało mi się na nudnych
lekcjach. Może mam w sobie krew przywódców pradawnych barbarzyńskich plemion,
którzy ponoć każdego ranka dla sportu i zademonstrowania swej tężyzny fizycznej
rozginali kilka żelaznych końskich podków? (Skąd mam takie informacje? Z
komiksów o Asterixie?). Domyślałem się, że nawet jeśli to prawda, to tej krwi
nie ma we mnie zbyt wiele.
-To dobrze że nie musiałeś na nas zbyt długo
czekać-powiedziała. Staliśmy przez chwilę w milczeniu. W końcu ciszę przerwała
Plotka.
-Słuchajcie-rzuciła swoim nieznośnym głosikiem-Podobno
babki od fizyki nie będzie do końca roku, bo idzie na chorobowe.
Dopiero teraz zauważyłem, że żuła gumę. Strasznie przy
tym mlaskała. Co chwilę jej usta otwierały się jak śluza i zamykały, a pomiędzy
tymi krótkimi zdarzeniami z Plotki wytryskiwały słowa niczym z fontanny i
obryzgiwały nas od stóp do głów jak jesienne błoto.
Popatrzyłem
na Magdę i chciałem coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedziałem co. Pragnąłem
pozbyć się Plotki, żebyśmy mogli zostać z Magdą sam na sam.
-Zajebiście, co?- nie dawała za wygraną Plotka. Może
się mylę, ale wydawało mi się, że od jej mlaskania z całego parku pouciekały
wiewiórki.
-Skąd wysysasz swoje opowieści?- spytałem poirytowany-
Podejrzewam, że z wielkiego palca u nogi?
Obruszona Plotka pokazała mi język. Jeden zero dla
mnie.
-A tym co tam robisz?- spytała zawadiacko skinąwszy
podbródkiem w stronę mojego przyrodzenia. Kiedy sobie to teraz przypominam,
widzę siebie, jak stoję zgarbiony w tamtym parku, a jedna z moich rąk porusza
się rytmicznie w przedniej kieszeni jeansów, w zaledwie kilka centymetrów od
linii rozporka. Zaczerwieniłem się i szybko wyszarpnąłem dłoń ze spodni.
Dziewczyny zachichotały.
-Spinacz-powiedziałem cicho, unosząc w palcach kawałek
pogiętego drutu. Tak, czy siak, zrobiło mi się głupio. Było jeden-jeden.
-Dajcie spokój-odparła pobłażliwie Magda patrząc na
nas karcącym wzrokiem, po czym zwróciła się do mnie.-Lepiej powiedz, dlaczego
chciałeś się ze mną spotkać.
Spojrzała na mnie z ciekawością, a ja szukałem
właściwej odpowiedzi. Bezmyślnie gapiłem się na przerzutkę w jej rowerze.
-Myślałem, że przyjdziesz sama-odrzekłem w końcu.-
Chciałem z tobą porozmawiać.
-Przykro mi, że cię rozczarowałam, ale wcześniej
byłyśmy umówione z Pati na przejażdżkę. Pomyślałam, że jedno nie przeszkadza
drugiemu.
-Aha-rzuciłem bez sensu i miałem wrażenie, jakby
ziemia usuwała mi się spod nóg. Przez chwilę szybowałem bezwiednie w dół,
leciałem i leciałem, zupełnie nie panując nad tym gdzie jestem i co robię.
Trwało to może sekundę lub dwie, ale wystarczyło, żeby splątać mi myśli. Znowu
wgapiłem się w jej rower i zauważyłem że nie ma powietrza w tylnym kole.
-Masz flaka-powiedziałem wyciągając palec w kierunku
tylnej obręczy roweru.
-O kurczę-rzekła z przejęciem Magda.
-Pewnie najechałaś na jakąś szyszkę-dodała Plotka z
przekonaniem. Słysząc to tylko skrzywiłem się z niesmakiem.
-Albo coś takiego...-dodała spoglądając na mnie. Boże,
jak ja jej nie lubiłem.
-Możesz mi pomóc?-spytała słodko Magda. Oboje
wiedzieliśmy, że mogę jej pomóc równie łatwo, jak nie potrafię odmówić, ale
postanowiłem nie oddawać za darmo mojej męskiej przydatności.
-Pewnie-odrzekłem z uśmiechem-ale jak obiecasz mi, że
pójdziemy jutro we dwójkę na lody do centrum handlowego. Tylko we
dwójkę-dodałem.
-Dobrze...-zaczęła niepewnie-Och nie! Właśnie
przypomniałam sobie, że obiecałam mamie wybrać się z nią na zakupy.
-Nie możesz tego przełożyć?- spytałem z nadzieją w
głosie.
-Nie bardzo. Zawsze robimy zakupy w czwartek, żeby
uniknąć piątkowego tłoku. Moja mama bardzo nie lubi kolejek.
-W porządku-odparłem. Było to w dużym stopniu
zrozumiałe-na świecie raczej niewiele jest osób, które lubią stać w kolejkach.
Jeśli była to wymówka, to kiepska, dlatego postanowiłem brnąć dalej.
-Jeśli jutro idziesz na zakupy-zagadnąłem- to w takim
razie w piątek po południu powinnaś być wolna. Możemy pojechać zaraz po
lekcjach. Oczywiście ja stawiam-dodałem z animuszem.
-W piątek jadę do babci na cały weekend-powiedziała,
tym razem z pewnością w głosie. Zbiła mnie tym z tropu, chociaż gwoli prawdy,
jak dotąd wszystkie tropy, którymi próbowałem podążyć, okazywały się ślepymi
uliczkami.-A może po prostu powiesz mi to, co chciałeś mi powiedzieć?
-Nie mogę- odpowiedziałem.-Miałbym wrażenie, że mówię
przez megafon.
Widziałem,
że zrozumiały aluzję. Plotka po raz kolejny z wściekłością pokazała mi język.
Magda zaś tylko przewróciła oczami, a potem schyliła się po coś i wlepiła we
mnie wzrok.
-W takim razie-powiedziała stanowczo wyciągając w moim
kierunku smukłą dłoń-W takim razie napompuj mi rower.
Zdruzgotany
chwyciłem pompkę z jej dłoni i uniknąwszy spojrzenia czarnych oczu zacząłem
robić swoje.
-Tylko mocno, żeby nie sflaczało zanim dojadę do
domu-dodała.
Skończywszy oddałem pompkę, dziewczyny zaś jakby na
sygnał gwizdka złożyły nóżki swoich bicykli i wskoczyły na siodełka.
-Pogadamy w szkole-rzuciła na odchodne Magda, po czym
z wysiłkiem ruszyła przed siebie.
Gapiłem się, jak odjeżdżała. Jej plecy malały z każdą
sekundą, a ja czekałem czy jeszcze się odwróci. Nie zrobiła tego. Niejako
zamiast, usłyszałem nieprzyjemny zgrzyt łańcucha, kiedy próbowała wrzucić
wyższy bieg.
Pomyślałem, że rzeczywiście powinna wyregulować
przerzutkę.
Magda była naprawdę świetną dziewczyną, ale problem
polegał na tym, że kiedy siedziałem z nią w parku, mimo wszystko wciąż myślałem
o Julii. I na odwrót. Siedząc z Julią na łóżku w jej małym pokoju, chciałem być
jednocześnie z Magdą. I na odwrót. I znowu. I tak dalej. Przez jakiś tydzień
byłem gdzieś między kończeniem jednego związku a rozpoczynaniem drugiego, który
właściwie zaczął się jeszcze przed tym pierwszym, i naprawdę nie wiedziałem,
czego chcę. Już nigdy nie powiem kobiecie, żeby szybciej kupowała buty, bo
wiem, co to znaczy być niezdecydowanym. (Pewnie i tak to zrobię). Za każdym
razem jedna część mnie chciała natychmiast wyjść, podczas gdy druga za wszelką
cenę pragnęła zostać. Byłem w rozterce, w próżni i naprawdę nie miałem pojęcia,
co się ze mną do cholery dzieje. Stojąc wieczorem w oknie wypalałem kilka
papierosów w ciągu godziny lub dwóch, a potem długo nie mogłem zasnąć, bo
kręciło mi się w głowie a serce waliło mi jak młotem. Musiał to być dla niego
dość wszechstronny wysiłek-fajki i fakt, że byłem zakochany w dwóch
dziewczynach jednocześnie. I jeszcze to, że żadna z tych miłości nie była dostatecznie
silna, by zwyciężyć.
Za to chyba obie były papierowe.
Musiałem przyznać przed samym sobą, że tak naprawdę
nigdy nie wiadomo, czy przeżywane właśnie uczucie jest akurat tym jedynym i
najlepszym. Uznałem, że kto tak myśli musi być człowiekiem albo płytkim, albo
takim, który jeszcze nigdy nie doznał rozczarowania. Pomyślałem, że taki ktoś
musi też być cholernie szczęśliwy. Kiedyś Ziołas zapytał mnie podczas jednej z
wielu poważnych rozmów o życiu o dziewczynę, w której byłem wtedy naprawdę
zakochany.
-Myślisz, że to ta?- powiedział.
Jego słowa były krótkie i celne jak nokautujący cios
boksera. Musiałem przyznać, że było naprawdę dobre pytanie. Nie żebym
idealizował Ziołasa- człowiek jak każdy inny, ale...
-To naprawdę dobre pytanie- odparłem.-Przecież takich
rzeczy nigdy nie wie się z całą pewnością. Kiedy się kocha, to zawsze wszystko
sprawia wrażenie dokładnie takiego, jakie ma być. Piękno prawdziwej miłości
polega właśnie na tym, że za każdym razem jest ona tak samo naiwna. Tak,
jakbyśmy nie chcieli pozwolić dorosnąć drzemiącym w nas dzieciom.
Przerwałem na moment, a ponieważ Ziołas również
milczał, jakby czekając na puentę, ciągnąłem dalej.
-Powiem tylko tyle, że chcę, aby
wszystko trwało takie, jakie jest teraz. A jeśli coś ma się zmienić, jeśli nawet
zmieni się cały świat i upłynie tyle czasu, że w tanich chińskich budzikach od
handlarzy z podziemnych przejść po raz kolejny skończą się baterie, chcę byśmy
mimo wszystko pozostali tacy sami. Jeżeli pod koniec życia, siedząc w upalny
letni dzień w fotelu na działce będę – trzymając ją za rękę – patrzył jak
dojrzewają w słońcu nasze pomidory, wtedy będę pewien, że to ta.
Obaj
zwiesiliśmy głowy i przez chwilę wpatrywaliśmy się w ciemniejącą pod naszymi
stopami ziemię. Wyobraziłem sobie skąpane w promieniach słońca warzywa, w które
ze szczęściem w oczach wpatruje się para zmęczonych staruszków. Wierzyłem, że
życie może być aż tak zabawne.
-Nigdy nie pozwolę przerobić moich pomidorów na
keczup-powiedziałem w końcu. Ziołas odwrócił się powoli w moją stronę, spojrzał
niepewnie i ponownie spuścił wzrok. Po chwili wyjął papierosy, zapalił jednego,
zaciągnął się i wypuścił dym.
-Ja też-odrzekł.
Widziałem, jak znad jego głowy powoli odpływa w
przestrzeń siwa chmura.
-No dobra-rzucił w końcu przerywając milczenie.-Ale
przecież musisz wiedzieć czy kobieta, z którą się zadajesz, będzie chciała prać
ci skarpetki, gotować obiady i sprzątać w mieszkaniu?
-Już o tym rozmawialiśmy-odparłem pewnym głosem,
jakbym był na to przygotowany-Na razie jemy kotlety i bigos, które przywozi od
matki zawsze kiedy wraca z domu. Za każdym razem, gdy odbieram ją z dworca i
chwytam bagaże, wiem, że one gdzieś tam są, wciśnięte w słoik po ogórkach,
zawinięte w folię aluminiową albo upchane do plastikowego pojemnika. Czuję ten
cholerny ciężar aż nadto wyraźnie.
-Czyli ona nie potrafi gotować?
-Uczy się.
-Ha, ha!
-Ja też się uczę-zaoponowałem.- W gotowaniu staram się
zawsze być trochę gorszy od niej. To trzyma mnie na bezpiecznej pozycji. Tylko
że ona nie bardzo ma na to wszystko ochotę. Twierdzi, że za każdym razem, gdy
najdzie mnie chętka na coś bardziej wyrafinowanego, z pomocą przyjdzie nam jej
matka. Będzie musiała jeździć do niej co najmniej raz w miesiącu.
-Chyba nie jesteś z tego zadowolony?- spytał z
przekąsem.
-Powiedziałem jej, że gdybym chciał całe życie jeść
kotlety jej matki, to bym się ożenił z jej matką, i że nie ma innego wyjścia
jak nauczyć się wspaniale gotować.
-I nie dostałeś w gębę?- zaśmiał się Ziołas.
-Atmosfera był przyjazna-odparłem.
-Więc jednak nie dostałeś w gębę-stwierdził
rozczarowany.
-Nie. Na obiad dostałem odgrzanego schabowego jej
matki z własnoręcznie obranymi i ugotowanymi ziemniakami. Potem sam pozmywałem
talerze. A najdziwniejsze jest to, że niczego nie żałuję i że smakowało
wybornie.
-Cholera, chyba naprawdę się zakochałeś-odrzekł ze
zdziwieniem Ziołas.
-Nie dramatyzuj. Bardzo możliwe, że się zakochałem,
ale to jeszcze nie powód do paniki. Ludziom przytrafiają się gorsze rzeczy.
-Jakie rzeczy?- spytał z ironicznym odcieniem w
głosie.
Znów celne pytanie, ale z zadowoleniem stwierdziłem,
że przeczytałem zbyt dużo książek, aby nie móc na nie odpowiedzieć.
-Żółtaczka zakaźna-rzuciłem z poważną miną po chwili
namysłu.
-Żółtaczka zakaźna?- Ziołas
popatrzył na mnie z niedowierzaniem.-Dlaczego akurat żółtaczka?
-Niby skąd mam to wiedzieć? Pewnie dlatego, że miłość
przytrafia się tak samo często, jak żółtaczka zakaźna.
-No tak-zgodził się Ziołas. Coś mu wszakże nie
pasowało, bo po chwili odezwał się znowu.
-To chyba jednak nie jest to samo- powiedział.-Na
żółtaczkę możesz się zaszczepić, a na miłość nie.
-Możesz się zaszczepić tylko na niektóre odmiany
żółtaczki, a każda z tych pozostałych może cię zabić. Tak samo jest z miłością.
Na nią z resztą też jest szczepionka. Nawet bardzo wiele szczepionek.
-Wymień choć jedną, a gotów jestem ci uwierzyć.
-Telewizor.
-Telewizor?-powiedział z oburzeniem Ziołas.-Jak
telewizor może być lekarstwem na cokolwiek? To czyste wariactwo.
-To najgenialniejszy pomysł, jaki
znam.-odparłem.-Wyobraź sobie, że codziennie zamykasz się w domu, żeby oglądać
telewizję. Jedyną twoją przyjemnością jest gapienie się w ekran. Oglądasz
informacje ze świata i kraju, prognozy pogody, mecze, programy kulturalne,
teleturnieje, ogłoszenia wyborcze i tok szoły oraz mnóstwo, mnóstwo reklam. Z
biegiem czasu stajesz się coraz lepszy w tym, co robisz. Znasz na pamięć
wszystkie reklamy i połowę filmów, potrafisz oglądać trzy programy na raz, i
nie możesz zasnąć bez głosu tej blondwłosej prezenterki z drugiego kanału. Nikt
do ciebie nie przychodzi, i ty też nikogo nie odwiedzasz. Nie ma tu miejsca na
miłość. Obok pracy, alkoholu, nieświeżego oddechu i znacznej nadwagi, telewizja
jest najlepszym lekarstwem na miłość.
-To się nie nazywa telewizja tylko samotność.-Twarz
Ziołasa znów wykrzywił grymas rozczarowania.
Tym razem musiałem przyznać mu rację.
-Oczywiście- powiedziałem.- Oczywiście, że to
samotność. Na miłość nie ma lekarstwa, nie ma żadnej tabletki w jakimkolwiek
kolorze, którą mógłbyś połykać codziennie, żeby się zakochać.
-Albo żeby się odkochać-odparł.
-Albo żeby się odkochać-potwierdziłem.- Być może przy
odrobinie szczęścia i pomysłowości mógłbym cię przekonać, że istnieje jakieś
antidotum, ale dać się przekonać to jednak nie to samo, co uwierzyć. Za dzień,
tydzień, albo miesiąc obudziłbyś się rano tylko po to by stwierdzić, że to
wszystko jedna wielka bzdura.
Ziołas zamyślił się na moment, a potem jego twarz
rozpromieniła się.
-To smutne-wyjąkał ze śmiechem, sięgając po fajkę.
-To wspaniałe-odrzekłem ze smutkiem.
Tak więc rozstałem się najpierw z Julią, a potem z
myślą o niej, czym kolejny raz dowiodłem swojej niedojrzałości. Nie wziąłem
żadnej cudownej tabletki, nie wróciłem do dawnej dziewczyny, ani nie znalazłem
nowej. Chcę powiedzieć, że byłem sam jak palec, i chyba oddałoby to charakter
sytuacji. Wprawdzie pięć palców każdej dłoni u zdrowego człowieka to aż nadto,
by żaden z nich nie czuł się samotny, ale przecież i one nie są wszystkie takie
same. Czułem się jak kciuk, wygięty w drugą stronę i jakiś taki inny,
niepotrzebny. Czułem, że odstaję od reszty, że coś ze mną nie tak. (To nie
miało brzmieć sentymentalnie, ale właśnie tak brzmi). A ja tylko chciałem
znaleźć kogoś takiego, jak ja, niech by nawet był wygięty i odstający jak ja,
abyśmy mogli się do siebie dopasować i abyśmy mogli się nawzajem rozumieć.
Gdyby ktoś spytał mnie wtedy, dlaczego tak się dzieje, odpowiedziałbym, że c`est
la vie, takie jest życie, chociaż wcale nie chciałem, żeby takie było.
Po
tylu miłosnych perturbacjach, w których uniesieniu zawsze w końcu towarzyszyło
rozczarowanie, zaufaniu zdrada, a namiętności lód, pojąłem wreszcie, o co w tym
wszystkim chodzi. Zrozumiałem, że nie ma emocji, które nie przemijają, nie ma
takich słów, które raz powiedziane, są już na zawsze prawdziwe, i nie ma takich
czynów, które do końca świata pozostaną uczynione i niezmienne. Dotarło do
mnie, że to, co dziś jest prawdą, jutro może być kłamstwem, i nie była to wcale
przyjemna świadomość. To było takie okropne, jakbym po dobrym filmie został sam
w kinie, i ocknąwszy się zobaczył, że wszyscy sobie poszli, i pozostałem tylko
ja wśród pustych foteli. Ostatni gasi światło. Może to dlatego, że zawsze
wszystko chciałem przeżywać do końca, wydobywać z sytuacji, jakie niosło życie
tyle, ile się tylko da. Najgorsze jednak było towarzyszące mi stale nieodparte
wrażenie, że znów naiwnie wdepnąłem w głęboką kałużę.
Wtedy coś się stało.
Coś się do cholery musiało stać – ze mną i z moimi
myślami. Nie powiem, że nie mogłem jeść czy spać po nocach, bo wcale tak nie
było. Co dzień opychałem się na potęgę i spałem jak suseł, a mimo to nie mogłem
zaznać spokoju. Czegoś mi brakowało, czegoś, co nadało by sens mojemu życiu. Miałem
wrażenie, że życie przecieka mi przez palce, i gdzieś w środku ziała we mnie
niezmierna pustka. Ratując resztki dobrego samopoczucia coraz częściej
zaglądałem do knajp i klubów rozrzuconych po całym mieście jakby po to, bym nie
stał w miejscu chcąc zwiedzić je wszystkie. Wraz z Izajaszem, Ziołasem i innymi
ludźmi, którzy mieli poważny i niepodważalny powód do picia i rozrywki, jakim
była młodość, zbieraliśmy się w umówionym miejscu i czasie i szliśmy robić to,
co było do zrobienia.
Tak to już jest, że najważniejszą opowieścią w życiu
mężczyzny jest zawsze opowieść o kobiecie. Naciskając klamkę drzwi do
którejkolwiek z knajp zawsze czuliśmy, jak burzy się w nas krew. Tam, gdzieś na
dole czy na górze czekały na nas One. Wtedy, w najgłębszych zakamarkach naszych
męskich genów, odnajdywaliśmy na kilka godzin sens istnienia. Siadywaliśmy w
jakimś wolnym zakątku klubu i zamawialiśmy alkohol. Nie patrząc na siebie i
tylko z rzadka rozmawiając sączyliśmy piwa, paliliśmy papierosy i gapiliśmy się
na dziewczyny, które wraz z upływem czasu stawały się coraz piękniejsze. Nieraz
ruszaliśmy na parkiet, ale dopiero w stanie przyzwoitej nietrzeźwości, wataha wygłodniałych
wilków, pospolite ruszenie czerwonej na pijanych gębach szlachty, z tępymi szabelkami
w drżących rękach. Tańcząc na trzeźwo czułem się bowiem jak w jakiejś
nienaturalnej pozie, czułem że przyciągam niezdrową uwagę ludzi z którymi nie
chciałem mieć nic wspólnego, a już na pewno nie chciałem, żeby mnie oceniali.
Widziałem siebie w ich oczach, swoje biodra i stopy, swoje ręce i twarz, i było
to jakby tańcem przed lustrem, ale znacznie mniej przyjemne. Lustereczko,
powiedz przecie...
Coraz bardziej maślanym wzrokiem, i
coraz bardziej rozzuchwaleni, wypatrywaliśmy obiektów pożądania, a gdy wreszcie
je odnajdywaliśmy, ruszaliśmy do boju. Partyzanci miłości. Arsenał nawiązywania
kontaktu był w nas niewyczerpany. Można było ocierać się w tańcu, chwycić za
biodra, można było zagadać w kolejce do baru a potem postawić drinka, można
było przysiąść się do stolika. Jest rzeczą niepojętą, że spośród milionów atrakcyjnych
sposobów, jakie przychodziły nam do głowy, przynajmniej trzy czwarte okazywały
się rażąco nieskuteczne. Nie raz wracaliśmy na tarczy, jak bohaterowie
przegranej bitwy. Jak starożytni wojownicy Imperium Rzymskiego, kiedy niechcący
zdarzyło im się zapuścić na nieznane, zareńskie tereny dzikich Germanów, od
których zawsze dostawali po dupie.
-Są trzy sposoby, żeby zrozumieć
kobietę-mawiał niekiedy Izajasz, gdy po godzinie lub dwóch powracał
rozczarowany niepowodzeniem.-Niestety, żaden z nich nie działa-dodawał zaraz
potem. Ale i tak wielokrotnie powtarzaliśmy ten sam rytuał, i choć nikt nie
mówił o tym głośno wszyscy wiedzieli, że na dłuższą metę nie ma to sensu.
-Zawsze to lepiej, niż gdybyśmy mieli smarować swoje
ciała farbą i z pióropuszami na głowie tupać wokół ogniska jak czerwonoskórzy
wojownicy-dodałem- albo ubrani w skóry dzikich zwierząt przez całą noc prężyć
się i walić w bębenek jak mężczyźni z czarnoskórych plemion dzikiej Afryki czy
Australii.
A może właśnie to by podziałało?- zastanawialiśmy się,
ale ostatecznie odrzucaliśmy ten pomysł z braku skór dzikich zwierząt.
Tak już jest, że w miarę upływu życia mamy przed sobą
coraz większą przeszłość, i coraz mniejszą przyszłość, i być może dlatego w
końcu nadchodzi taki moment, w którym chwytamy się każdej okazji, która może
coś jeszcze zmienić. W gruncie rzeczy myśleliśmy, że szczęściu, jeśli ma nas
spotkać, trzeba pomóc, nawet jeśli szanse były marne. Prowokowaliśmy sytuacje,
w których coś się może zdążyć i był w tym jakiś niewzruszony upór i
niezachwiana nadzieja, choć nie sądzę, aby-jak twierdzą niektórzy- miało to coś
wspólnego z koniecznością przetrwania gatunku i spłodzenia jak największej
liczby zdrowych potomków, który to obowiązek ciążył na nas-samcach. Fakt
faktem, nawet jeśli nic się nie działo, i zostawało tylko randez-vous sam na
sam z popielniczką i kuflem piwa, a potem z poczuciem beznadziejności
opuszczaliśmy lokal, to i tak widzieliśmy, że już niedługo będziemy tu znowu.
Wychodziliśmy zwykle w porze
zamknięcia klubów, mając dość alkoholu, którego mieliśmy nie pić, i papierosów,
których mieliśmy nie palić. Wraz z innymi niespełnionymi seksualnie samcami
toczyłem się po chodniku, wymęczony tańcem i dymem.
-Może się starzeję-zagadnąłem
któregoś razu Ziołasa.- Czasem mam wrażenie, że moja chwila już minęła.
-Nie gadaj głupot-odpowiedział z
oburzeniem.-Nie dziś, to jutro.
-Jutro, pojutrze, za tydzień,
miesiąc, za rok. Może w następnym życiu. Wierzysz w reinkarnację? Jak sobie
pomyślę o tych wszystkich wydanych pieniądzach i zmarnowanym czasie to wydaje
mi się, że lepiej by było, jakbym został w domu.
-Tak, ale co byś potem opowiadał
wnukom na starość o swoim życiu-że przesiedziałeś je w domu?
-Na razie nie zanosi się na
wnuki.-odparłem.
- I całe szczęście. Powinieneś się z
tego cieszyć-odpowiedział, wytrącając mi tym samym z ręki wszystkie argumenty.
Widząc moje zmieszanie, wyjął paczkę papierosów i poczęstował mnie jednym.
-Zapal sobie-powiedział takim tonem,
jakby było to lekarstwem na wszystkie dolegliwości.
-To lekarstwo na wszystkie
dolegliwości-dodał po chwili.
Pomyślałem, że ma cholerną rację.
Pewnego dnia, po całych dwóch,
okrąglutkich jak piłeczka ping-pongowa miesiącach bez nikotyny, znów zapaliłem
papierosa w oknie mojego pokoju. Nawet nie czułem zimna, choć to już wieczór i
koniec listopada. Latarnie świeciły i rozmywały się w siąpiącym deszczu, a
roztopiony śnieg spływał po dachówkach jak lukrowa polewa po brzegu ciepłego
jeszcze ciasta. Było mi błogo i cudownie, pięknie i spokojnie. Znów nie
zauważyłem skroplonej na parapecie wody i zmoczyłem rękaw bluzy. Znów walczyłem
z dymem, który zawsze stara się wlecieć do środka. Nie potrafiłem odpowiedzieć
sobie na pytanie, w jaki sposób mogłem nie palić. Przecież ja to kocham.
Zaraz potem przyszło mi do głowy, że
to jednak niczego nie rozwiązuje.
-Co mam zrobić?-w yjąkałem sam do
siebie, patrząc na dogasający horyzont.-Co mam zrobić, żeby poczuć się
szczęśliwy? I czy w ogóle mogę coś zrobić?
Pamiętam, jak kiedyś, kiedy nie
paliłem już całe dwa, okrąglutkie jak piłeczka ping-pongowa dni, postanowiłem
odwiedzić Ziołasa. Gdy dotarłem na miejsce otworzył mi drzwi i zaprosił do
środka.
-To co, herbatki?- zagadnął jak gdyby
nigdy nic, kiedy znaleźliśmy się w jego pokoju.
-Co masz na myśli?- spytałem,
niepewny aluzji.
Ziołas popatrzył na mnie z ukosa i
przez moment jakby ważył w myślach odpowiedź.
-No cóż.. he, he.-chrząknął w
końcu.-Nie chciałbym cię rozczarować, ale miałem na myśli po prostu herbatę.
Starzejesz się-pomyślałem i
uśmiechnąłem się lekko. Nie uszło to jego uwadze.
-Co jest?- spytał przekornie.
-Eh, nic..-odparłem.-Po prostu
wyobraziłem sobie ciebie jako sześćdziesięcioparoletniego, stetryczałego
emeryta, siedzącego przed telewizorem w niemodnym sweterku i popijającego
herbatkę w niedomytej szklance.
-No tak...-odparł w zamyśleniu-No
tak. Teraz to jest śmieszne, ale wydaje mi się, że nie będzie takie, kiedy już
się stanie. Sam nie wiem. Zobaczymy. W każdym razie przypomnij mi to za jakieś
czterdzieści, pięćdziesiąt lat.. Ale, ale! Żeby uskutecznić ten najdłuższy w
naszym życiu dowcip, teraz musimy skosztować naparu. Polecam ci kurację
herbacianą-to lekarstwo na wszystkie problemy!
-Zdawało mi się, że ostatnio mówiłeś
tak o czymś zupełnie innym, ale mniejsza o to. Masz jakieś smaki do wyboru?
-Mam różne-odparł z dumą i nie
mówiąc nic więcej skinął głową, bym szedł za nim.
Chciałbym móc rzec, że wtedy on ujął
w ręce kandelabr i w migotliwym półmroku poprowadził mnie wąskimi korytarzami w
nieznanym kierunku, ciągle dalej i dalej, w ciszy tak absolutnej i ciężkiej, że
nawet nasze kroki wydawały się przytłumione i jakieś takie nierzeczywiste.
Chciałbym móc powiedzieć, że powiódł mnie, jak Adso z Imienia róży, ku
najskrytszym tajemnicom europejsko-azjatyckiej cywilizacji, ku najstarszym
księgom, gdzie na kruchych pergaminowych kartach kryją się tajemne przepisy na
wszystkie dolegliwości. Ale on najzwyczajniej w świecie zaprowadził mnie do
kuchni, po czym otworzył jedną z szafek i-wciąż milcząc-wskazał palcem jej
zawartość. W środku piętrzyły się przeróżne kolorowe kartonowe pudełka,
woreczki i folie, co najmniej kilkanaście rozmaitych gatunków herbaty.
-Wybierz co chcesz- zaproponował
wreszcie, a następnie wodząc palcem wzdłuż półek zaczął je wymieniać tak
szybko, że przy końcu nie wiedziałem już o czym mówi.
Były tam liście zielonej herbaty z
lekką nutą goryczki, i herbata czerwona, pewnie malinowa. Była zwykła Yunan, a
także Assam z żółtym czajniczkiem i Assuan z indyjską boginią odprawiającą
mantrę na tekturowym opakowaniu, jak również Earl Grey o cholernie intensywnym
aromacie niezależnym od jakości, a poza tym grejpfrutowa, poziomkowa i leśna w
różnych odmianach, każda sypana lub ekspresowa, a nawet kwiatostan lipy oraz
liść szałwi na ból gardła czy oparzenia. Zdumiony ilością smaków, zapachów i
barw przez moment wahałem się, po czym wybrałem malinową.
-Doskonały wybór!- rzekł z
przekonaniem, choć nie wątpię, że powiedziałby tak bez względu na to, czego bym
sobie zażyczył.
Pijąc herbatę i gadając przegraliśmy dwie partie
szachów. W zasadzie to ja przegrałem, ale ważna była ta herbata, bo czułem jej
wyraźny i świeży smak i byłem dumny, że zamiast torturować moje kubki smakowe
dymem, dostarczam im zgoła innych wrażeń.
Potem, kiedy zbierałem się do
wyjścia, Ziołas, mimo że nie czuł się najlepiej, wziął psa na wieczorny spacer
i poszliśmy na stadion. Milcząc minęliśmy pętlę tramwajową, potem poszliśmy wzdłuż
zielonej, metalowej siatki. Po drodze zapalił fajkę, ja odmówiłem. Ale nie będę
zgrywał bohatera-było cholernie ciężko. A chwilę później – już na stadionie –
zajarał drugą. Wtedy już nie starczyło mi sił, i zajarałem również. Jak mawiał
poeta: Rzucić palenie? To banalne-robiłem
to tysiące razy. Może bym i wytrzymał, ale nie chciałem, bo wydawało mi
się, że fajka pasuje jak ulał do szczerej i poważnej rozmowy, jaką wtedy
przeprowadziliśmy. Rozmowy o dziewczynach, przyszłości, lękach, celach – o
życiu. Było cholernie zimno.
- Kurczę, wiedziałem, że znów to
zrobię-powiedziałem, ale ta aprioryczna wiedza nie dała mi ani krzty
satysfakcji.-Gdybyś nie miał fajek, to bym nie palił-dodałem. Szkoda mi było
tych dwóch miesięcy ciężko wypracowanej abstynencji, które właśnie zmiąłem i
wrzuciłem do kosza jak kartkę wyrwaną z brudnopisu.
- Nie ma to jak, kumple – powiedział
Ziołas z ironicznym uśmiechem na
ustach-Zawsze pomogą.
-W sumie nie chodzi wcale o ciebie,
ani o nikogo innego-powiedziałem po chwili namysłu.-To jest bardziej jak... tik
nerwowy. Właśnie tak! Wsuwasz dłoń do kieszeni, bo wiesz, że gdzieś tam jest
paczka. Wyjmujesz ją powoli, z namaszczeniem – jednocześnie uświadamiasz sobie,
jak dobrze znasz ten gest i już wiesz, czym się skończy- potem otwierasz
wieczko, liczysz papierosy i stwierdzasz, że znów za dużo wypaliłeś. Ale i tak
zaczynasz rytuał od nowa: wyjmujesz fajkę, wkładasz ją do ust, krzesisz ogień,
zaciągasz się. A na końcu wypuszczasz dym i przez chwilę masz uczucie spokoju i
spełnienia, jakby nagle uleciały z ciebie wszystkie złe emocje. To wszystko
jest jak odruch, jak nerwowy tik, powtarzany wciąż od nowa z nadzieją, że
rozładuje piętrzące się w tobie napięcie.
-Papierosy niszczą układ
nerwowy-skwitował Ziołas.- Tak mówi medycyna.
-Tak, wiem, do cholery-żachnąłem
się.-Ale robią to w takim samym stopniu, jak codzienne życie. Tym wszystkim
pewnym siebie naukowcom z ciężkimi
brylami na głowach siwych tam, gdzie nie sięga łysina, tym doktorom i
profesorom przez pół życia pozamykanym na cztery spusty w niedotlenionych
gabinetach wydaje się, że stworzyli przepis na nieśmiertelnego człowieka.
Mówią: nie pal, nie pij alkoholu, prócz odrobiny czerwonego wina do obiadu,
jedz świeże owoce i warzywa, pij wodę, uprawiaj pływanie. Potem znajdź sobie żonę
lub męża i módl się, a będziesz żył wiecznie. Ale to wszystko bzdura. Gdybym
miał przestrzegać ściśle tych wszystkich zasad, kosztowałoby mnie to tyle
nerwów, że niechybnie padłbym na zawał jeszcze przed trzydziestką. I to ma być
nieśmiertelność?
-Wygląda na to, że masz rację-odparł
Ziołas.- Przecież kiedyś ludziom nawet by do głowy nie przyszło, że jest coś
takiego, jak piramida żywieniowa. Zimą jedli mięso zwierząt, które były na tyle
głupie, żeby dać się zabić i usmażyć na ogniu, a tylko latem dodawali do
tego coś niecoś z zieleniny. Tak to
musiało wyglądać, przynajmniej do czasu, aż nauczono się uprawiać to i owo, a
potem robić mrożonki i konserwy.
-Właśnie w tym rzecz- dodałem.-Ten
cały zdrowy tryb życie został chyba wymyślony na użytek dzisiejszego
społeczeństwa. Chodzi o to, by nadrobić stres związany ze stylem życia,
uzupełnić cząstkę siebie zostawioną w biurze albo fabryce, albo spotkać się na
lanczu, żeby pogadać o interesach. To znowu wygląda jak jakiś nerwowy odruch. Wielki
Społeczny Tik Nerwowy.
-Rzecz jasna zdajesz sobie sprawę,
że to bluźniercze słowa?- spytał Ziołas w końcu.-Właśnie rozbiłeś w puch
fundamenty współczesnego świata.
-Jasne, ale chciałem to powiedzieć.
Obaj na moment zamilkliśmy.
-Dlaczego w ogóle poruszyłeś ten
temat?- odezwał się w końcu Ziołas.
-Po prostu chciałbym to powiedzieć w
mojej książce, którą piszę. A w zasadzie w kolejnym rozdziale, bo kilka już
mam.
-Piszesz książkę?- zdziwił się.-A
masz już tytuł?
Nie, nie mam jeszcze
tytułu-pomyślałem. Przyszło mi do głowy, że nawet nie wiem jeszcze dokładnie o
czym chcę pisać. Popatrzyłem na tlącą się w mojej dłoni resztkę papierosa.
-Oczywiście, że mam tytuł-odparłem w
końcu.
-Jaki?-Ziołas wyraźnie nie mógł doczekać
się odpowiedzi. Wypuściłem z płuc ostatni dymek i popatrzyłem na niego
znacząco.
-Tiki nerwowe-powiedziałem.
Rzuciłem niedopałek na ziemię i
przydeptałem go piętą.
Skończyłem rytuał.
Tik nerwowy został zaspokojony, mnie
zaś ogarnęło poczucie niewysłowionego zadowolenia.
Z tego, co wiem, w moim życiu tiki nerwowe obecne były
od zawsze. Miałem je w przedszkolu, w szkole podstawowej i średniej, i
oczywiście na studiach. Nawet teraz, kiedy piszę te słowa, nie mogę się ich
pozbyć. Czy miałem je także w żłobku, do którego chodziłem jako jeden z
niewielu moich ówczesnych rówieśników, tego nie wiem. Podejrzewam jednak, że
nic takiego nie mogło się zdarzyć, ponieważ miejsce to zapamiętałem mgliście
jako najprzyjemniejsze na ziemi i raczej wątpię, by znalazły się tak
jakiekolwiek powody do zdenerwowania. W zasadzie można było niemal cały dzień
leżeć w wygodnym łóżku lub spędzać czas w bawialni. Gapienie się w nowy,
ekscytujący świat i odkrywanie go stanowiło zajęcie fascynujące i pochłaniające
bez reszty. Nie stresowało nas ani przymusowe leżakowanie w południe, ani nawet
załatwianie się trzy razy dziennie-po śniadaniu, obiedzie i podwieczorku- do
ustawionych w równiutkim rzędzie i zawsze tak samo nocników. Jeśli już, to
jedynym odruchem nerwowym było sikanie w pieluchę bez ostrzeżenia, przynajmniej
na początku, ale wcale się tego nie wstydzę, bo wtedy wszyscy tak robili, i
jeżeli robiłem tak również ja, nie musiało to od razu oznaczać jakiejkolwiek
słabości.
W
każdym razie żłobek, którego miałem zaszczyt być wychowankiem, był oazą
spokoju. Mieścił się w starym budynku gdzieś z początku dwudziestego wieku,
wielkiej willi z kilkoma ostro ściętymi dachami, z których każdy opadał w innym
kierunku. Pomiędzy nimi, na wysokości strychu wystawały małe okna, a na dole, tam, gdzie urywała się
krawędź dachu, okna były większe i miały wielkie drewniane okiennice. Zapewne
zamykano je na noc, choć nigdy nie byłem tam o tak późnej porze, by z całą
pewnością móc to stwierdzić. Ściany na dole do pewnej wysokości również były
wyłożone drewnem, ciemnym jak mahoń (ale w pierwszej połowie lat
osiemdziesiątych w Kraju Nad Wisłą to na pewno nie mógł być mahoń). Budynek
położony był jak gdyby w wielkim dole, w kotlince na skrzyżowaniu kilku
ruchliwych ulic nieopodal pętli tramwajowej, nie tak znowu daleko od centrum
miasta. Nie była to ta sama pętla tramwajowa, obok której mieszkałem później,
choć i tam, w podobnie starym, ale dużo mniej klimatycznym budynku, mieściło
się coś na kształt żłobka czy przedszkola. Ten mój leżał jednak, jak już
wspomniałem, w wielkim dole, niczym w leju po bombie, a mimo to do jego wnętrza
można się było dostać tylko idąc najpierw w dół, a potem w górę po szerokich
schodach, prowadzących wprost na taras, a w końcu do eleganckich, drewnianych
dwuskrzydłowych drzwi znajdującego się za nimi salonu. Leżał w dole, a jednak
tam, gdzie jego strome dachy spotykały się, tworzyły szpiczasty wierzch, który
wystawał wysoko ponad powierzchnię ulic. Wszystko to razem, w mojej dziecięcej
wyobraźni nadawało mu kształt pałacu, jakiegoś zaklętego dworu albo zamku
czarodzieja, pełnego tajemnic i skarbów.
Kiedy już jako dorosły facet trafiłem przypadkowo w
tamtą okolicę, postanowiłem rzucić okiem na mój stary żłobek. Spodziewałem się,
że go zburzono, przerobiono na supermarket lub coś podobnego.
Nic
z tych rzeczy.
Budynek stał jak dawniej, jak gdyby wykazywał
nadzwyczajną odporność na przemijanie i wszelkie zmiany, i przez to znowu wydał
mi się czarodziejski i niezwykły. Prawdę mówiąc został przerobiony na hotel,
ale oznaczało to tylko tyle, że przed wejściem wisiała inna tabliczka, a plac,
na którym się zwykle bawiliśmy, zamiast ławek i parkanów, zajmowały teraz
samochody hotelowych gości. Pomyślałem, że to dobrze, że są rzeczy, które nie
zmieniają się wcale albo prawie wcale mimo upływu lat. Cieszyłem się, że wciąż
wywołują wspomnienia, jakby były zarazem ich pomnikiem i źródłem-żywym,
istniejącym, niezmiennym.
Chociaż, kiedy stałem tak na skrzyżowaniu ulic,
patrząc w dół zrozumiałem, że coś zmieniło się na pewno. Tym czymś byłem ja, i
nie wątpię, że byli tym także ci wszyscy, z którymi po raz pierwszy budowałem
domki z klocków, a zimą tarzałem się w śniegu. Wtedy nasz świat był ograniczony
płotem, otaczającym teren wokół żłobka, i nie interesowało nas, co jest po jego
drugiej stronie. Wydawało nam się, że jesteśmy częścią jakiegoś snu, że żyjemy
w enklawie poza zwyczajną rzeczywistością, a czas płynie gdzieś daleko z boku.
A teraz patrzyłem na to wszystko z drugiej strony, za plecami słyszałem warkot
samochodów i krzywiłem nos od ich spalin, dostrzegałem ludzi ciągnących
chodnikiem i tłoczących się obok przystanku, dziury w jezdni, huk tramwajów i
zmiany świateł i poczułem, że nigdy w życiu nie chciałbym mieszkać w tym
miejscu. W zamyśleniu włączył mi się jeden z moich tików i zacząłem nerwowo
zwijać w palcach koszulkę: chwytałem ją dwoma palcami lub między dłonie i od
dołu, tuż przy szwie, zwijałem ją w górę, tworząc coś w rodzaju rulonu. Czasami
podwijałem ją aż do klatki piersiowej, a potem odwijałem w dół i zwijałem
znowu, odwijałem i zwijałem. W końcu, kiedy koszulka stawała się rozciągnięta i
wygnieciona, dawałem sobie spokój.
Popatrzyłem jeszcze raz na pochylone dachy żłobka,
odwinąłem koszulkę do pozycji wyjściowej i uciekłem stamtąd czym prędzej.
W przedszkolu sprawa nie przedstawiała się już tak
różowo. Jedną z niewielu rzeczy, jakie pamiętam z tamtego okresu, oprócz
piosenek o zwierzątkach i wierszyków o jabłuszkach wpadających do fartuszka,
jest straszliwy obraz jednej z przedszkolanek-pani Heli. Pani Hela była stara,
miała pomarszczoną skórę, siwe potargane włosy i zawsze głośno krzyczała. Kiedy
coś przeskrobaliśmy wydzierała się na nas i chwytała za włosy lub za koszulkę,
i naprawdę trudno było ją uspokoić. Wymyślała nam różne kary, ale chyba nie
mogła zrozumieć, że nikt z nas się ich nie boi, ale za to wszyscy boimy się
jej. Nie wiedzieliśmy, czego nie wolno, za to wiedzieliśmy doskonale co
denerwuje panią Helę. Każdego ranka przed wyjściem do przedszkola pytałem mamę,
która z przedszkolanek będzie się nami dzisiaj zajmować, i jeśli była to pani
Hela, opierałem się jak mogłem, bałem się i płakałem na samą myśl o spędzeniu
dnia w przedszkolu, i robiłem wszystko, żeby tylko nie musieć tam iść. Kilka
razy nawet zdołałem postawić na swoim.
Po jakimś czasie, kiedy od starszych kolegów
dowiedzieliśmy się, że Niemcy byli źli i napadli kiedyś na Polskę, przezwaliśmy
panią Helę „Helgą”. Używaliśmy tego określenia za każdym razem, kiedy byliśmy
pewni, że nas nie słyszy i nie będzie mogła nas ukarać. Patrząc na nią mieliśmy
skojarzenia z czymś w rodzaju Baby Jagi z bajki o Jasiu i Małgosi. Byliśmy
pewni, że-gdyby zaszła taka potrzeba-wrzuciłaby nas do pieca i upiekła żywcem.
Jeśli miałbym obwiniać kogoś o przyczynienie się do powstania moich tików, to
Helga byłaby pierwszą osobą, do której wysłałbym list gratulacyjny.
Chociaż, szczerze mówiąc, bałbym się, że mnie
odnajdzie, okrzyczy i wytarga za włosy.
Dużo później dowiedziałem się, że Helga odeszła na
emeryturę, a przy okazji wyszło na jaw, że kiedyś straciła syna w wypadku
samochodowym i potem przez długi czas leczyła się na nerwicę. Poddana
długotrwałym stresogenom Helga była dokuczliwa i nieznośna. Któregoś dnia,
kiedy życie u jej boku stało się zbyt uciążliwe, jej mąż wyskoczył z mieszkania
przez balkon z garścią ubrań pod pachą i szczoteczką do zębów w tylnej kieszeni
dżinsów. Helga nigdy więcej go nie widziała. Wkrótce potem wielu spośród
mieszkańców osiedla zaczęło zabudowywać swoje balkony. Stawiali ścianki z
nowoczesnego, przezroczystego plastiku, montowali kraty, albo po prostu za
pomocą desek i gwoździ łączyli ze sobą kilka starych okien. Być może próbowali
w ten sposób ratować swoje małżeństwa. Kiedy pewnego razu zobaczyłem idące
parami młodsze dzieciaki z mojego dawnego przedszkola pomyślałem, że nawet nie
wiedzą, jak wielkie mają szczęście.
Z
niemal całkowitą pewnością mogę stwierdzić, że w szkole podstawowej moje tiki
były już w pełni ukształtowane. Do zwijania koszulki doszło jeszcze pulsowanie
ścięgna po prawej stronie szyi, i było to o wiele gorsze, bo nie dawało się tak
łatwo pozbyć. Najdłużej trzymało mnie to przez ponad miesiąc i żywiłem wówczas
pełne obaw przekonanie, że zostanie mi to już na stałe. Na szczęście po pewnym
czasie samo przeszło i byłem wtedy szczęśliwy jak nigdy.
Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się, że naprawdę
mogło nie przejść, a wszystko przez jedną lekcję.
Przez lekcję plastyki w siódmej klasie.
Nauczycielka tego przedmiotu była na pozór całkowitym
przeciwieństwem Helgi. Ułożona i spokojna, cicha i zasadnicza, niczym nie
zdradzała kłębiących się w niej myśli. Do szkoły przychodziła zawsze ubrana w
dopasowane spodnie i elegancką koszulę, a jej długie, czarne, wypielęgnowane
włosy lśniły świeżością. Była niskiego wzrostu, a chociaż na jej twarzy rzadko
gościł uśmiech, w nikim nie wywoływała złych emocji. Jeżeli gdzieś w niej tkwił
zalążek szaleństwa, to tym czymś były oczy. Nigdy nie można było w nich
wyczytać nic konkretnego, ale zawsze było to coś czego nie mogłem pojąć i czego
w gruncie rzeczy się bałem. Zdradzało ją tylko to, nic więcej. Na plastyce
rysowaliśmy zawsze to samo, najczęściej wycinaliśmy zwierzęta z papieru lub
lepiliśmy z plasteliny członków rodziny. Wszystko było w jak najlepszym
porządku, dopóki pewnego dnia w szkole nie wybuchła afera. Na jednej z lekcji
pani od plastyki z sobie tylko wiadomych powodów, ogarnięta szałem, kazała uczniom
wyjąć czarne kredki i na białych kartkach rysować krzyże odwrócone do góry
nogami. Sama chwyciła za kredę i malowała je na tablicy. W pewnym momencie
jedno z dzieci podniosło rękę i zapytało:
- Proszę pani, a czemu te krzyże mają być do góry
nogami?
Nauczycielka odwróciła się od tablicy, zaczęła
tarmosić swoje czarne włosy i krzyknęła:
- Ku chwale szatana!
Dzieci przeraziły się i zaczęły rysować, ale dwoje z
nich z nich odmówiło, twierdząc, że szatan jest zły i nie będą rysować nic, co
się z nim wiąże. Wówczas nauczycielka podeszła do drzwi i przekręcając zamek
oznajmiła:
-Nikt nie wyjdzie, dopóki nie narysuje tego, co każę.
A kiedy tamtych dwoje wciąż siedziało bez ruchu,
podbiegła do jednego z nich, chwyciła nożyczki i zagroziła, że obetnie mu
palce. I nie czekając na odpowiedź, cięła ostrym metalem, i choć rana nie była
głęboka, to na białą kartkę spadły krople krwi. Wtedy chyba coś w niej drgnęło,
bo odsunęła się blada jak chusteczka, po czym otworzyła drzwi i patrząc na
uczniów zamglonym wzrokiem, kazała im się wynosić.
Dzień wcześniej miała z nią lekcję moja klasa i
pomyślałem wtedy, że dziwnie byłoby pewnego dnia pójść do szkoły i wrócić bez
palców, albo nawet w ogóle nie wrócić. Nerwy, nerwy... Przed każdą lekcją
plastyki włączałoby mi się ścięgno w szyi, ale za to nie mógłbym już zwijać
koszulki. No bo jak to zrobić bez palców?
Jednak w tej historii najlepsze jest to, że po kilku
dniach plastyczka zjawiła się w gabinecie dyrektora szkoły i zaczęła
przepraszać, tłumacząc się trudną sytuacją osobistą i utrzymującym się z tego
powodu od kilku tygodni napięciem psychicznym. Została przyjęta z powrotem. Na
szczęście po tygodniu sama odeszła i tym razem słuch po niej zaginął. Został
tylko artykuł w gazetce osiedlowej. Ta, która przyszła po niej była naprawdę
fajną babką, i chyba tylko jej zawdzięczam, że do końca życia nie będę się bał
brać do ręki czarnej kredki.
Mimo wszystko nie przypominam sobie, bym od tego
momentu choć raz narysował krzyż, lub przynajmniej miał na to ochotę.
To właśnie myślałem, stojąc z Ziołasem wśród pustych
trybun stadionu sportowego. Dotarło do mnie, że zmieniłem się, i wciąż zmieniam
się na nowo, a jednocześnie zmieniają się inni. Ci, których znałem od lat,
nagle mogli się stać dalecy i obcy, a ci, do których zawsze czułem świadomy
dystans, znienacka zjawiali się w moim życiu. Próbując pojąć to wszystko,
starałem się odnaleźć odpowiedź na tylko jedno dręczące mnie pytanie, ponieważ
tylko ona mogła mi na powrót oddać wiarę w siebie, sens istnienia, cel życia.
Zadałem je sobie pewnego popołudnia, spacerując po pokoju w całkowitym
zamyśleniu. Pytanie to, po odarciu go ze zbędnych frazesów, przez które
wyjątkowo często gubi się właściwy aspekt wypowiedzi, okazało się bardzo
proste.
-Co tu się, kurwa , dzieje?- wyrzekłem głośno przewracając
oczami.
Wtedy poczułem na sobie czyjeś spojrzenie. Odwróciłem
się na pięcie i spostrzegłem matkę stojącą w drzwiach pokoju. Jednocześnie
stwierdziłem, że zarówno ja, jak i wszyscy bohaterowie moich opowieści zawsze
obracają się na pięcie, jakby był to jedyny i najlepszy sposób na zmianę
kierunku patrzenia, albo ucieczkę z literackiego kadru.
-Ja tylko przyszłam powiedzieć, że obiad już
gotowy-rzekła z wyrzutem.-Ale z tobą już nawet nie można porozmawiać, bo od
razu „kurwa”. I to do własnej matki!
Wyglądała tak, jakby miała się za chwilę rozpłakać.
-Cooo?Ja przecież nie mówiłem do ciebie!- odparłem
pospiesznie.
Widziałem, jak się zmieszała, bo na moment jej twarz
wyciągnęła się w ordynarnym grymasie, jakby próbowała na siłę zmazać z niej
dopiero co przeżyte emocje.
-Co nie znaczy, że masz używać brzydkich
słów-powiedziała pewnym głosem i odwróciwszy się na pięcie wycofała się,
zamknąwszy za sobą drzwi.
Ten ruch zirytował mnie bardzo.
Tak bardzo pragnąłem zrozumieć to wszystko,
co się działo w środku i na zewnątrz mnie, że dość szybko moja ciekawość
została zaspokojona. Niejako rozczarowując mnie okazało się wkrótce, że ja po
prostu stałem się dorosły. Dorosły, a co za tym idzie odpowiedzialny, rozważny,
coraz mniej spontaniczny, za to bardziej ułożony i przewidywalny. Wkurzało mnie
to, bo spodziewałem się jakiegoś skomplikowanego, ale rozwiązywalnego problemu,
po pozbyciu się którego byłbym zdolny do takiego życia, jakie prowadziłem
dawniej-pełnego entuzjazmu, zdziwienia i niewinnych błędów. Zastanawiałem się,
czy to możliwe? Czy kiedykolwiek jeszcze odważę się wypić w parku tanie wino, a
potem wrócić do domu udając całkowitą trzeźwość? (Szpikulec Johnny powiedział
mi, że swój pierwszy krok w dorosłość uczynił, kiedy przestał pić tanie wina. A
przestał je pić, kiedy podrożały ponad 4 złote).Czy choć raz znajdę w sobie
tyle niesubordynacji, by zalecić się do jakiejś nieznajomej dziewczyny, a potem
umówić się z nią nie wiedząc nawet, jak ma na imię?
A
może znów nazrywam róż w klombie przed blokiem, na kartce w cienkie linie,
wyrwanej ze szkolnego zeszytu napiszę „kocham cię”, zaniosę przed drzwi
ukochanej, nacisnę dzwonek i ucieknę co sił w nogach?
Zastanawiając się nad tym, uśmiechnąłem się smutno sam
do siebie. Joseph Heller, po przeżyciu drugiej wojny światowej, napisaniu 9
znakomitych książek i spłodzeniu kilkorga dzieci powiedział, że nareszcie wie,
kim chciałby być, gdy dorośnie: Gdy dorosnę, chciałbym być małym chłopcem.
Odpowiedź jest, jak zwykle, prosta.
IX. TAŃCZĄC
W BIAŁYM GARNITURZE
Jesienią
tego roku złamałem nogę.
Właściwie
to ją skręciłem. Czy zdaję sobie sprawę, że nie brzmi to jak sensacyjny
nagłówek z gazety, nie wywołuje żadnego głupkowatego grymasu twarzy w stylu wow! ani no co ty!? Tak, zdaję sobie, ale dla mnie to z pozoru błahe
wydarzenie było nad wyraz brzemienne w skutkach. Innymi słowy: fakt, że
Chrystus urodził się jakieś 3 lata przed
narodzeniem Chrystusa, nie ma dla mnie absolutnie żadnego znaczenia,
natomiast fakt, że tego listopadowego dnia wspomnianego anno domini kupowałem bilet tramwajowy w kiosku pod przejściem
podziemnym, wywarł trwały w pływ na moje życie.
Kiedy pochyliłem się ku zobojętniałej kioskarce, w
oddaleniu, przez oszkloną witrynę, niemal całkowicie zabarykadowaną podrzędną
kolorową prasą, spostrzegłem Julię. I można by tłumaczyć, że gdybym się nie
pochylił, że gdybym stał prosto i nie ugiął mojego wątłego ciała przed
wątpliwym majestatem zielono-żółtego loga Ruchu,
ale jednak zrobiłem to-zrobiłem nieodwracalnie.
Szła sama, kierując się w stronę schodów, prowadzących
na powierzchnię, do jednego z przystanków. Na ramieniu trzymała klasyczną
czarną torebkę ze sztucznej skóry, a w niej zapewne milion różnych
nieprzydatnych, i niezbędnych na każdą okazję maneli. Nagle coś we mnie
wezbrało, jakby ktoś wpompował we mnie dziesięć litrów kawy wprost z ekspresu
ciśnieniowego albo podłączył do kroplówki z amfetaminą. Zalała mnie fala ciepła
i zakręciło mi się w głowie. Zanim rzuciłem kioskarce garść drobnych, chwyciłem
bilet i popędziłem w stronę Julii
poczułem jeszcze, że serce zamiera we mnie, a potem w ułamku sekundy zaczyna
bić jak oszalałe, jakby chciało wyrwać się z piersi. Kawałek mięsa pod moimi
żebrami szaleńczo tętnił życiem, niczym centrum miasta w godzinach szczytu. To
było jak gong zrywający bokserów do walki, niezwykły sygnał, który sprawia, że
zaciskają rękawice, biorą głęboki oddech i w jednej chwili są gotowi na
wszystko. Ruszyłem biegiem, próbując jak najszybciej przebyć dzielący nas
dystans-jakieś pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt metrów-zanim zniknie mi z oczu
i wsiądzie do tramwaju, który na pewno powiezie ją gdzieś daleko stąd i daleko
ode mnie.
-Julia!- zawołałem, ale nie
dosłyszała mnie. Zwiększyłem tempo, czując pulsującą we mnie energię.
-Julia!- krzyknąłem po raz drugi. Tym
razem byłem pewien, że doszły jej moje słowa, ale w tym samym momencie wyrósł
przede mną szeroki i obrzydliwie pomalowany filar, podtrzymujący sklepienie
podziemnego przejścia. Julia na chwilę zniknęła mi z oczu. Przerażony, że zaraz
ją zgubię, próbowałem zręcznym ruchem wyminąć przeszkodę, lecz w tym samym
momencie zahaczyłem czubkiem buta o wystającą granitową płytę chodnikową i
poczułem, że tracę równowagę. Najpierw przemknęła przeze mnie szybka i
niecenzuralna myśl na temat władz gminnych, które budują pomniki zamiast chodników
i szklane fontanny zamiast porządnych dróg, potem usłyszałem chrupnięcie w
nodze, a gdy te dwa pierwsze etapy upadku miałem już za sobą, wyrżnąłem głową w wyrosły przede mną kamienny filar.
Uczyniwszy to, bezwiednie odbiłem się od betonowej przeszkody i rozpostarłem
się na ziemi jak długi. Naraz pociemniało mi w oczach, do ust napłynęła ciepła
ślina i zobaczyłem wszystkie gwiazdy. Dosłownie wszystkie. Leżąc na chodniku w
centrum miasta, między tymi wszystkimi obcymi ludźmi wokół mnie, wpatrywałem
się w wirujące nade mną Gwiazdę Północną i Casiopeię, widziałem Mały i Wielki
Wóz, serfowałem po drodze mlecznej wymijając pulsary i supernowe. Czułem zapach
mgławic. Z rozpostartymi ramionami szybowałem po nieboskłonie jak Gagarin, jak
pies Łajka, który nie rozumie gdzie jest, po co, i jak się tu znalazł, chociaż
wie, że jest przepięknie. Miarą jasności gwiazdy jest tak zwana wielkość
gwiazdowa. Im mniejsza wartość wielkości gwiazdowej, tym jaśniejsza jest
gwiazda-przypomniałem sobie nie wiadomo skąd. Tak, bez wątpienia byłem
Gagarinem i byłem Łajką, ale było w tym jeszcze coś innego, coś lepszego. To
były miliony... nie!- miliardy gwiazd i gwiazdeczek: mrugały ku mnie nawet te
najmniejsze i najbardziej błahe, te na które tylko kochankowie zwracają uwagę leżąc
na trawie i trzymając się za ręce w ciepłą, lipcową noc. A wszystkie one
migotały tak jasno i wyraźnie, i uśmiechały się do mnie.
Byłem zachwycony!
Miarą jasności gwiazdy jest tak zwana wielkość
gwiazdowa...
-Bredzi.-usłyszałem nad sobą i otworzyłem oczy.
Otaczał mnie tłum gapiów. Nie wiedziałem czy śmieją się ze mnie, czy mi
współczują, i nie obchodziło mnie to.
-Nic panu nie
jest?- spytał ktoś.
-Nie... w porządku-odparłem niepewnie.-Po prostu
potknąłem się i…
-Może pan wstać?
Chwyciłem jakąś okutą w szary sweter rękę wysuniętą z
tłumu. Podniosłem się i syknąłem z bólu. Prawa noga kłuła mnie jak diabli
gdzieś w okolicy kolana, a pod okiem czułem ogromnego guza. Dotknąłem go, ale
nie było krwi. Tyle bólu i żadnej krwi, to wyraźnie bez sensu-pomyślałem.
Zawiedziony niewykorzystaniem potencjału
dramaturgii tej sceny otrzepałem ubranie i spróbowałem zrobić krok.
-Au!- jęknąłem i już wiedziałem, że nie jest wesoło.
Jakaś para pomogła mi odzyskać równowagę chwytając mnie z obu stron pod ramię.
-Tu za rogiem jest szpital-powiedział chłopak-Ma pan
szczęście w nieszczęściu. Odprowadzimy pana.
-Za czym pan tak gonił?- spytała z przejęciem w głosie
dziewczyna.
-Aaa… za tramwajem-wyjąkałem. Jak ognia chciałem
uniknąć konieczności zaznajomienia ich z faktem, że tak naprawdę chodziło o
dziewczynę. I to jaką dziewczynę! Byłą dziewczynę! Z głębi mej kulturowej
świadomości wydobyłem przeświadczenie, że wiąże się to z pewnym rodzajem
wstydu. Nie mam pojęcia dlaczego tak pomyślałem, tak po prostu było. -Nie
chciałem, żeby mi uciekł-dodałem po nieco zbyt długiej chwili. Nie wypadło to
zupełnie szczerze i nigdy nie dowiem się na pewno czy mi uwierzyli i nie
obchodzi mnie to. Popatrzyli tylko na siebie i wtedy jedno z nich odparło:
-Jeśli mamy zdążyć, to zawsze zdążymy. Nie ma co się
spieszyć.
-Wiem-powiedziałem cicho, choć wcale nie byłe tego
taki pewien.
Powlekliśmy się chodnikiem aż do przeszklonych drzwi
szpitala, po czym windą na drugie piętro, do zatłoczonej poczekalni.
Zostawiwszy mnie tam chłopak i dziewczyna ulotnili się jeszcze szybciej, niż
się pojawili. Czasem myślę, że wcale ich tam nie było. Nie zdążyłem im nawet
podziękować.
Byłem zły na siebie za nieporadność. Jeszcze przed
chwilą czułem moc i entuzjazm i... może coś jeszcze. Skłamałbym, gdybym rzekł,
że chciałem tylko zamienić kilka szybkich, niewiele znaczących słów, zapytać o
stare, dobre czasy, lub po prostu chwilę na nią popatrzeć. Skłamałbym mówiąc,
że przez tę ulotną chwilę nie byłem jak pies, z wywalonym jęzorem buszującej we
mnie chuci nie pragnąłem rzucić się na Julię, wytarmosić jej pośladki,
przygnieść swoim ciężarem, ślizgać się po jej spoconej z gorąca i podniecenia
skórze, usłyszeć jak jęczy. Skłamałbym,
więc nie kłamię – byłem psem, chciałem tarmosić, ślizgać się i usłyszeć. Teraz
jednak, w dusznej poczekalni izby przyjęć, nie było już we mnie ani energii,
ani entuzjazmu, ani chuci, była za to wściekłość i rozczarowanie. Nieco jeszcze
zamglonym wzrokiem omiotłem teren wokół mnie, jak gdybym mógł jeszcze dostrzec
Julię, wyłowić ją z tłumu, wypatrzeć w kącie pomieszczenia lub pod filarem,
lecz i ona zniknęła.
Szpital pachniał historią i środkami dezynfekcyjnymi
na bazie alkoholu.
Ponieważ nie byłem umierający, przez jakąś godzinę
nikt się mną nie interesował. Widziałem ludzi wchodzących i wychodzących przez
znajdujące się dookoła drzwi, pacjentów, pielęgniarki, lekarzy, sprzątaczki. Z
nudów wpatrywałem się w zwisające z sufitu kawałki farby olejnej albo
wsłuchiwałem się w świszczące oddechy staruszków i rozmaite odmiany kaszlu przywleczone
przez astmatyków. Obserwowałem, jak ktoś na wózku inwalidzkim pchał się w
stronę windy-pod skórą jego ramion widziałem prężące się mięśnie, falujące
ironicznie na przekór cienkim jak patyki nogom, ledwo rysującym się pod
spranymi dżinsami. Wyglądał jak carska Rosja, kolos na glinianych
nogach-pomyślałem. ”Oto przede mną stał jeden posąg. Posąg ów był bardzo
wielki, jego blask był nadzwyczajny, wygląd zaś straszliwy. Cały był z żelaza,
ale stopy miał z gliny. Widziałem żelazo zmieszane z gliną przez nasienie
człowieka, ale nie złączone jedno z drugim. A wtedy tajemniczy kamień stoczył
się z góry i uderzył w podstawę, rozbijając posąg w pył, a wiatr uniósł resztki
i nie pozostało po nich żadnego śladu”.
W pewnym momencie obok mnie przycupnęła para
osobliwych staruszków. Ona, z wyrazem
konsternacji na pomarszczonej twarzy trzymała się za obandażowaną łydkę.
On z równym przejęciem trzymał ją za rękę. Siedzieli w absolutnym milczeniu,
tylko staruszka od czasu do czasu syczała z bólu, ściskając mocniej łydkę, a
wtedy staruszek syczał również i mocniej ściskał jej dłoń. Nie patrzyli na
siebie, ale widać było między nimi gruntowną symbiozę, jakby stanowili jedno
ciało, zrosły przez wiele lat jeden dwugłowy, czterooki, czworonożny,
czwororęki i czterdziestopalczasty organizm. Przez chwilę przypatrywałem się
brunatnym plamom widocznym na bandażu między ściskającymi łydkę palcami
staruszki. Ta, widząc to nachyliła się ku mnie.
-To przez bronowanie-szepnęła.
-Bronowanie?- spytałem próbując ukryć zdziwienie, przez
co tylko zrobiłem głupią minę-Jak to przez bronowanie?
-A tak to-odparła.- Zima idzie, trza było pole zaorać,
póki ziemia nie szczezła. Ale mojemu staremu nie chciało się ruszyć aż
przymrozki naszły i patrz pan teraz.
To mówiąc wskazała na swoją opuchniętą łydkę i jęknęła
z bólu. Kiwnąłem głową, jakbym chciał dać do zrozumienia, że znam ten rodzaj
cierpienia, choć nie bardzo widziałem sens w tym, co mówiła.
-Ale dziś rano to nie wytrzymałam i powiedziałam, że
jak się za orkę nie weźmie to mu całą wódkę, bimber znaczy, w piwnicy wyleję i
na zimę z niczym zostanie. No to się dziad przestraszył, ciągnik do brony
zaprzągł i poszlimy z rana na pole. Ale panie, wychodzimy, a tam przymrozki z
nocy jeszcze nie zeszły i cała ziemia szczeźnięta. To ja mówię do niego
„poczekamy do południa aż odtaje, a za ten czas słome w oborze przerzucim”. Ale
on, wie pan, taki narwany chłop i „dawaj” gada do mnie, „przeca nie bede na
polu cały dzień sterczał”…
- Bo nie bede- ocknął się siedzący obok dziadek.-Młody
byłem i nie sterczałem to i za starości nie bede.
-Dobrze, nie bedziesz, nie bedziesz-staruszka machnęła
na męża ręką i znów zwróciła się do mnie-No to zaczelimy orać, ale brona nie
chciała wejść w ziemie. Ziemia za twarda o tyle, co tu dużo gadać.
Przerwała na chwilę i porozumiewawczo kiwając głową w
moją stronę westchnęła głęboko, zamarła na chwilę, po czym nabrawszy powietrza,
z nową energią kontynuowała.
-No to on woła na mnie, żebym na brone stanęła i
ciężarem docisnęła to zęby wejdą w ziemie i robota pójdzie. A ja głupia
staneła, ale jak ruszył to tak szarpneło, że ja upadła i noga mi pod brone
weszła i patrz pan-staruszka chwyciła dłonią koniec bandaża i zaczęła odwijać,
ukazując krwawe ślady.-Tak mnie urządził.
-Brona, nie ja-odfuknął staruszek. Ona tylko machnęła
lekceważąco ręką.
Żachnąłem się i odwróciłem wzrok. Kątem okna
dostrzegłem jednak, jak staruszka patrzy z wyrzutem na męża, a ten robi
przepraszającą minę.
Wreszcie mnie poproszono. Życzyłem staruszce dużo
zdrowia i próbowałem się podnieść. Młoda i ponętna pielęgniarka pomogła mi
wstać i pozwoliła mi oprzeć się na swoim ramieniu. Kiedy wsunęła się pode mnie
i oplotła moją talię ręką, poczułem bijącą od niej intensywną, erotyczną woń.
Nie wiem, czy to były perfumy, ale jeśli tak, to musiały być cholernie dobre. A
może był to zapach jej włosów? Tak, chyba tak. Udając, że sapię z wysiłku mocno
wciągnąłem w nozdrza powietrze i wtedy zdawało mi się, że odbieram wyraźnie i z
osobna zapach każdego kosmyka jej włosów, tak jakby każdy pachniał inaczej, a
wszystkie razem tworzyły niepowtarzalną kompozycję. Podniecało mnie to.
Domyślając się jednak, że za chwilę na pewno każą mi ściągnąć spodnie do
badania, starałem się opanować, by nie doprowadzić do wstydliwej sytuacji. Mimo
to, nie mogłem oderwać wzroku od jej dużych, gładkich piersi, falujących w rytm
naszych chwiejnych kroków. Widziałem jak naprężają się pod fartuchem, pęcznieją
jak drożdżowe ciasto, niemal przebijają biały fartuch gotowe w każdej chwili rozerwać guziki i wystrzelić
do przodu, a w końcu opadają z lekkością jesiennych liści. I tak krok za
krokiem, oddech za oddechem, drżenie za drżeniem. Nie wiem co w tym jest, być
może chodzi o tę biel. Wiem jednak, że zanim dowlokliśmy się do dużej sali, a
potem do następnej, i jeszcze jednej, gdzie na ciasno rozstawionych łóżkach
bezwładnie gnieździli się chorzy, po raz kolejny tego dnia byłem wniebowzięty.
Nie musiałem podnosić wzroku by wiedzieć, jak leżący na łóżkach mężczyźni
wychylają głowy spod kołder i wgapiają się we mnie z zazdrością.
Gdy w końcu dotarliśmy do wolnej pryczy, z ulgą
rozłożyłem się na twardym materacu. Pielęgniarka uwolniła mnie ze swego
uścisku, po czym odskoczyła z wdziękiem, ustępując miejsca łysiejącemu
doktorkowi koło czterdziestki. Doktorek śmierdział papierosami w nienajlepszym
gatunku i nosił wielkie cieniowane okulary w staroświeckich oprawkach. Na jego
skinienie dziewczyna przesunęła jeden ze stojących obok parawanów w taki
sposób, aby oddzielić mnie od reszty sali. Pomyślałem: jak to dobrze mieć na
skinienie taką młodą dziewczynę w białym, łatwym do demontażu fartuchu, pokój i
parawany, i jak by to było...
-Co się stało?- spytał lekarz tubalnym głosem,
świadczącym o kompletnym braku zainteresowania odpowiedzią. Z jego ust wydobyła
się woń spalonego tytoniu tak intensywna, że niemal mogłem ją ugryźć.
-Chyba skręciłem kolano-odparłem. Doktorek, kazał mi
ściągnąć spodnie, a potem chwycił moją nogę i zaczął ją wyginać na wszystkie
strony, szarpać i wykręcać, uciskać i
rozciągać jak podłużne, gumowe balony, z których robi się balonowe zwierzątka,
a na końcu zaczął z całej siły ciągnąć mnie za kostkę niczym wściekły pies,
próbując w ten sposób zepchnąć mnie ze stołu. Kilka razy syknąłem z bólu, ale
poza tym chyba było w porządku.
Zaraz potem poprowadzono mnie w głąb długiego korytarza.
Zastanawiałem się dlaczego nie wsadzono mnie na wózek inwalidzki tylko kazano
kuśtykać na jednej nodze, ale nie przyszło mi do głowy żadne sensowne
rozwiązanie. Zamiast tego wmówiłem sobie, że podskoki na tworzących
szachownicę, czarno-białych kafelkach podłogi stanowią odmianę gry w klasy,
nieco tylko utrudnioną przez brak drugiej kończyny. Na końcu korytarza
skręciliśmy, by niespodziewanie znaleźć się w niewielkim, obskurnym
pomieszczeniu. Przy ścianie, oparta o poobdzierane biurko siedziała jakaś kobieta
o wyraźnie znudzonych rysach twarzy, niezwykle obfitych kształtach, w średnim
wieku, ubrana jak wszyscy tutaj, w biały kitel. W mig spostrzegłem, że
określenie „obfite kształty” nie za nadto pasuje do nieznajomej, a jeśli już to
w tym sensie, że w kubaturze jej ciała zmieściłyby się najmniej 3, a może nawte 4 takie
pojęcia, w pełnym tego słowa znaczeniu. Innymi słowy można by rzec, że była po
prostu zajebiście gruba. Tłuściszka zamieniła kilka słów z lekarzem, po czym
skinęła, bym usiadł, i nie wstając z krzesła wychyliła się, by ze stojącej nieopodal
szafki zgarnąć jakieś papiery. Posłyszałem, jak stare drewniane nogi krzesła
skrzypnęły lękliwie, a obite czerwoną dermą siedzisko wygięło się, z wysiłkiem
powstrzymując tłuste pośladki przed ześlizgnięciem się na podłogę.
Spostrzegłem, jak spod białego fartucha wydostaje się gruby cielisty konar o
konsystencji galarety, rozciąga się w niemożliwy sposób, a następnie chwyta pięciopalczastą macką kilka
arkuszy papieru. Z psychologicznego punktu widzenia nie wydaje się to w pełni
uzasadnione, ale w owej chwili zastanowiło mnie, czy ta kobieta kiedykolwiek (i
w jakikolwiek sposób) mogła być (dla kogokolwiek) atrakcyjna. Oczyma wyobraźni
próbowałem odchudzić ją o jakieś 20 kilo, jednak próba ta okazała się nieudana,
i to wcale nie przez słabość mego umysłu. Z kolei spróbowałem z 25 kilogramami (po
cztery z każdego uda, co razem daje osiem, piątkę z brzucha i piersi-razem
trzynaście, po półtora z każdej łydki i ręki-to już dziewiętnaście; znów cztery
z pośladków, dwa z pleców i jeden dla osłonięcia szyi oraz podbródka-razem
25)ale dopiero operacja na 30 kilogramach żywej materii przyniosła jako
takie rezultaty. Aby dopełnić zabiegu odjąłem jej zarazem 30 lat od jej
domniemanego wieku, i w ten oto sposób w moim umyśle zrodził się niezwykły,
fantasmagoryczny obraz siedzącej obok mnie kobiety. Czy podobał mi się?
Niestety nie. Dla własnego bezpieczeństwa zmuszony byłem czym prędzej wyrzucić
go z pamięci, jednak nikt mi nie zarzuci, że nie dałem jej szansy. Wiem, dorastający
młodzieniec nawet w najskrytszych myślach nie powinien wyrażać tak
niestosownych opinii o nieznajomych kobietach, w dodatku co najmniej dwukrotnie
starszych od siebie, i co najmniej dwukrotnie cięższych (wszak mają one dużo
innych zalet niż ulotne piękno ciała) jednak czasem naprawdę trudno zapanować
nad wyobraźnią.
-Proszę
to wypełnić-powiedziała beznamiętnie grubaska podsuwając mi pod nos kilka
blankietów. Na mojej twarzy odmalował się wyraz zdziwienia-Zostanie pan u nas
kilka dni-dodała po chwili, a kiedy moje rysy nie zmieniły się rzekła:- Musimy
zrobić artroskopię.
-Nie
jestem przygotowany na żadne argo...arto... na tooo...-odparłem przerażony.
-My
pana przygotujemy-odrzekła i wyciągnęła mi z dłoni wypełnione druki.
Chwilę później pod drzwiami stanęła inna pielęgniarka.
Chwyciła mnie za ramię i powlokła przez jakieś schody, piętra, windy i
korytarze, do kolejnej sali, w której, jak się okazało, poza nami nie było
nikogo.
-Niech się pan przebierze-powiedziała z
uśmiechem podając mi długą koszulę z materiału podobnego do prześcieradła, lub
może nawet uszytą z samego prześcieradła.
-Całe ubranie niech pan włoży do szafy,
ja za chwilę wrócę. Aha, i proszę nic nie jeść od teraz aż do operacji. Jedynie
płyny, jeśli już pan musi.
Odwróciła się i wyszła.
Nieco skonfudowany ściągnąłem z siebie ubranie i
wskoczyłem w koszulę. Była bardzo luźna i chociaż sięgała mi nieco za kolana,
czułem się, jakbym był nago. Najbardziej doskwierała mi dziwna swoboda między
nogami, jednak po chwili uznałem, że jest to całkiem wygodne. Zastanawiałem się
czy arabowie pod swoimi dżelabami noszą bieliznę, ale uznałem, że w gorącym
klimacie byłoby to całkiem bez sensu. Może tylko jak lecą do Europy albo USA,
zakładają bieliznę? W końcu pomiędzy chodzeniem w prześcieradle w Omanie a w
Milłoki musi być jakaś różnica. Rozejrzałem się po sali i stwierdziłem, że stoi
tu kilka wolnych łóżek. W rogu sali wisiał telewizor. Chwyciłem pilota i w
oczekiwaniu na powrót pielęgniarki zacząłem pstrykać kanałami. Leżąc poczułem,
że burczy mi w brzuchu, i zacząłem marzyć o włożeniu czegoś smacznego do ust, a
potem, gdy głód spotężniał, już nawet o suchej kromce chleba. Pstrykałem
kanałami telewizora patrząc, jak ludzie w reklamach obżerają się do woli nowym
rodzajem pizzy z sosem krewetkowym od Doktora Oetkera, opijają się dietetyczną
colą, całymi rodzinami pochłaniają stosy chickenburgerów albo ciasta z torebki,
a potem ze śmiechem klepią się po brzuchach. Z chęcią zlizałbym ekran
telewizora, ale mogłem tylko zlizać cieknącą mi z kącików ust ślinę. Wpatrując
się w ekran w końcu pomyślałem, że jest jakaś piekielna logika w tym, że zaraz
po reklamach najlepszego żarcia na świecie, pojawiają się reklamy najlepszych
na świecie tabletek na biegunkę i wzdęcia. I kiedy chwilę później stanęła przy
mnie pielęgniarka, oświadczając, że przyszedł czas na „lewatywkę”, wcale nie
pomyślałem, że to kiepski żart. Kazała mi odwrócić się na bok i podwinąć
koszulę, a kiedy to uczyniłem, wetknęła mi w tyłek coś śliskiego i wstrzyknęła
we mnie jakiś nieprzyjemnie zimny płyn. Następne dwadzieścia minut po jej
wyjściu spędziłem na siedząco, grzejąc sedes w toalecie, pozbywając się tego,
co miałem w środku i dziwiąc się, że aż tyle tego jest. Kiedy wstałem, ochota
na jedzenie przeszła mi całkowicie.
Na swój następny posiłek musiałem czekać dwadzieścia
sześć godzin. Przez ten czas odliczałem najpierw godziny, potem chwile, a
wreszcie już każdą minutę. Kiedy – już po operacji - w końcu go dostałem ze
zdziwieniem stwierdziłem, że mój żołądek skurczył się do rozmiarów orzecha
włoskiego. Ku memu rozczarowaniu zdołałem wepchnąć w siebie tylko jedną kromkę
chleba o bardzo przeciętnym smaku i kilka łyków gorzkiej herbaty. Cóż, na
bezrybiu i rak ryba!
Kiedy wyprawa do toalety dobiegła końca, wymęczony,
choć z uczuciem zawoalowanej lekkości, znów położyłem się do łóżka. Potem był
już tylko długi, nudny, męczący dzień. Korzystając z samotności i ze spokoju,
jaki tak rzadko można osiągnąć w codziennym życiu, nareszcie znalazłem czas by porozmyślać o tym, co się zdarzyło. Co za
głupia sprawa! Tak dać się kontuzjować, jak w jakiejś głupawej komedii z Jimim
Carrey`em, albo jak w czarno-białym filmie Charliego Chaplina. Uznałem to za
naprawdę słaby dowcip. Brakowało mi tylko drabiny, wiadra i bufoniastych spodni
na szelkach, i wtedy byłoby już naprawdę zabawnie.
A jednak wiedziałem, że to co zrobiłem nie było wcale
śmieszne. Kiedy zobaczyłem Julię w mgnieniu oka stałem się jak pies aportujący
za rzuconym kijkiem. Mógłbym przysiąc, że prawie czułem jak moje kły zaciskają
się w locie na pachnącym drewnie. Cieszyłem się jak dziecko gdy na pierwszą
komunię dostaje wymarzony rower albo komputer. Chciałem skakać z radości i wyć
do księżyca.
Wszystko pewnie przez te pieprzone feromony-
pomyślałem. Mówią, że jak już się je zwietrzy, wówczas we krwi wytwarzają się
specjalne substancje miłosne i zostają w tobie kilka lat-czasem dłużej, czasem
krócej. Coś jak złapanie paskudnego egzotycznego wirusa w tropikach. Feromony
budują domki i zakładają rodziny w twojej krwi, ciężko pracują tworząc drogi,
mosty i fabryki, sadzą drzewa, planują i projektują, a po fajrancie grają w
football, dają w szyję i tańczą. Od momentu poznania wymarzonej dziewczyny
nieustannie jednak maleją, kurczą się i słabną. I kiedy w końcu wszystko wydaje
się być gotowe, a mały świat feromonów doskonale skończony, nagle zupełnie
znikają zostawiając za sobą pustkę. I
wtedy ze zdziwieniem stwierdzamy, że choć feromony się ulotniły, nasza
dziewczyna wcale nie zniknęła, lecz – a jakże! - wciąż tu jest i właśnie daje
ci do zrozumienia, żebyś wyniósł śmieci. Wieść gminna niesie, że gdy nadchodzi
feromonowy „D-day” i sprawcy całego zamieszania ulatniają się, w mózgu zaczyna
brakować endorfin. Wówczas większość mężczyzn sięga po alkohol, albo nagle
przed czterdziestką zaczynają uprawiać sporty, choć ostatni raz mieli na sobie
dres i trampki jeszcze przed ukończeniem szkoły średniej. Część mężczyzn, tych
których można by nazwać managerami życia, po prostu znajduje sobie młodszą
kobietę. Ci wiedzą co robią, młode kobiety są bowiem jak ciepły tropikalny
deszcz i mają to do siebie, że w atmosferze ich wpływów poziom endorfin i
fernomonów w męskim ciele wyraźnie wzrasta. Ja jednak nie byłem żadnym z tych
typów: sport uprawiałem zawsze, alkohol też piłem zawsze, jeszcze tylko nie szukałem
młodszej. Ale wtedy w szpitalu miałem dopiero tyle lat, że młodsze ode mnie
były już chyba tylko nieletnie.
Moje rozmyślania przerwał szczęk klamki w drzwiach.
Podniosłem się na poły i spostrzegłem, jak do „mojej” sali wwożą jakiś towar na
wózku. Był przykryty prześcieradłem, dlatego zdołałem dojrzeć tylko piętrzący
się pod materiałem kopiasty kształt. Gdy podjechali bliżej uznałem, że wózek
przypomina trochę zwykłe szpitalne łóżko, jest jednak większy i masywniejszy.
Gdy w końcu zatrzymali się przede mną, pojazd na kółkach rzeczywiście okazał
się być szpitalnym łożem, ze zdumieniem zaś stwierdziłem, że przykryty
prześcieradłem towar okazał się być człowiekiem.
Spod bieli naciągniętego materiału wyłaniał się czubek
siwej, choć niemal całkiem łysej głowy, która do złudzenia przypominała
końcówkę mocno wysłużonego mopa, albo korzeń białej rzodkwi, z którego gładkiej
powierzchni sterczą gdzieniegdzie pojedyncze, małe korzonki. Z wpółotwartych
ust dobiegał specyficzny dźwięk, na tyle znajomy, że mógłby stanowić pewien
rodzaj oddychania. Można powiedzieć że był to daleki kuzyn przeciętnego
oddechu. Bardziej bowiem kojarzył mi się
z sapaniem nałogowego palacza papierosów z 40-letnim stażem po wniesieniu na
trzecie piętro dwóch toreb z zakupami. Domyśliłem się, że schowany pod
narzuconym prześcieradłem pagórek stanowi masywne ciało staruszka. Od razu stanęła
mi przed oczami gruba pielęgniarka z wielkimi cycami, u której wypełniałem
formularze.
Śpiącego dziadka wepchnięto pod ścianę w przeciwległym
kącie sali, za co w głębi ducha podziękowałem bogu. No cóż, jeśli już koniec błogiej
samotności to może chociaż uda nam się zachować zdrowy dystans?- pomyślałem.
Jak się potem okazało, potężny świszczący dziadek
składał się (oprócz wielkiego, cielska i łysiejącej siwizny) z pułkownika
wojska polskiego w stanie spoczynku, póki co emerytalnego, a także z pękniętego
biodra i świszczących dróg oddechowych. Nieruchomo leżał na boku, odwrócony
twarzą do ściany i spał jak niemowlę. Nie odważyłem się włączyć telewizora, aby
nie obudzić śpiącego pułkownika.
(Stary
niedźwiedź mocno śpi
Stary
niedźwiedź mocno śpi
My się go
boimy, na palcach chodzimy
Jak się
zbudzi będzie zły!)
Wziąłem do ręki Paragraf
22 Hellera w miękkiej okładce kremowej barwy i otworzyłem
na pierwszej stronie. Książka wydawała się odpowiednio gruba i miała
dostatecznie małe literki aby wystarczyć mi do końca pobytu w szpitalu.
Próbowałem poczytać, ale za nic nie mogłem skupić się na lekturze, ponieważ
wciąż wyraźnie słyszałem każde chropowate stęknięcie leżącego w kącie
pułkownika, każde jego parsknięcie i świst. Staruszek był jak pęknięte dudy,
jak uszkodzony akordeon, który już nie potrafi grać, a im więcej powietrza w
niego pompujesz, tym głośniej pierdzi. Odczuwałem niezdrowy niepokój za każdym
razem gdy spomiędzy jego warg wydobywało się długie, donośne, rozczochrane
chrapnięcie. Przez niemal minutę falą uderzeniową unosiło się ponad sufit,
coraz wyżej in szerzej, by ostatecznie rozpłaszczyć się na podłodze z głośnym
plaśnięciem starczych ust. Postanowiłem zmusić się do drzemki, choć nie szło mi
to zupełnie, bo oddech dziadka wypełniał pokój i zamiast przynosić ukojenie
kołyszącego rytmicznie ciepłego oceanu, przynosił tylko niezdrowe wizje.
Potworne świsty i gorąco, jaki naraz zapanował w sali sprawiły, że gdy tylko
zamknąłem oczy naszła mnie wizja jazdy bez siodła na pijanym, sapiącym ciężko
wielbłądzie po kamienistym bezdrożu gdzieś między Assuanem a Marrakeszem.
Stary
niedźwiedź mocno chrapie
Stary
niedźwiedź mocno chrapie
Jak się
zbudzi to nas złapie…
W sali panował
ukrop. Promienie popołudniowego słońca
zręcznie sforsowawszy smugi na szybach okiennych zaczęły wdzierać się do
pokoju. Świetliste kreski na ścianach i
suficie wyglądały ja ślady pędzla - przedziwna dwubarwna mozaika szarości i
złota. Zrobiło mi się gorąco. Odrzuciłem na bok kołdrę i wilgotny od potu
usiadłem na brzegu pryczy, jednak nie bardzo przychodziło mi do głowy, co ze
sobą począć. Rozejrzałem się po sali i spostrzegłem tuż przy drzwiach nowe
łóżko. Musieli je tu po kryjomu wepchnąć, kiedy drzemałem. Tak więc było już
nas trzech (w każdym z nas inny pech…).
Ten nowy nie od razu przypadł mi do gustu, bo na okrągło nawijał przez telefon
wykrzykując coś do słuchawki i przeklinając pod nosem. Początkowo miałem go za
furiata, ale tylko do chwili gdy wyjaśnił mi, że leży w szpitalu od miesiąca,
ponieważ lekarze nie potrafią złożyć do kupy jego potrzaskanej pięty. Zapytałem
go w jaki sposób tak paskudnie się urządził.
-Grałem z córką w ringo- odparł. -Próbowałem je złapać
przeskakując nad żywopłotem, i kiedy znalazłem się po drugiej stronie, rąbnąłem
piętą w krawężnik. Runąłem na ziemię i już nie byłem w stanie podnieść się z
ziemi.
Zamilkł na moment i spojrzał przenikliwie gdzieś
daleko za okno, jakby zobaczył tam co najmniej sterowiec, albo coś jeszcze
bardziej zaskakującego. Westchnął i zmrużywszy powieki dodał cicho:
-Umysł wciąż jeszcze młody, ale ciało już nie to.
-Doskonale to rozumiem- odparłem.
W końcu ja też skręciłem kolano próbując złapać coś
szybko uciekającego, jakbym miał tylko jedną szansę, jakbym wiedział, że los
podarował mi tych kilka sekund, gdy Julia znów pojawiła się w moim życiu. Tylko
kilka sekund – nie mogłem czekać. Zawsze długo zastanawiam się, nim podejmę
ważną decyzję: analizuję, dyskutuję, rozważam, rozpatruję, porównuję, odwlekam
i rozciągam w czasie aż do granic możliwości. Ciągnę jak za gumkę od gaci i
sprawdzam, na ile luzu mogę sobie pozwolić, zanim pęknie. Tym razem nie było
chwili do zastanowienia. Tym razem rzuciłem się ku Julii jak pies na… ringo. A
może bardziej jak na bumerang, który nagle powrócił do mnie znikąd – wszak
wspomnienie tamtej chwili powróciło po raz kolejny gdy opadłem na szpitalną
poduszkę i zamknąłem powieki. Powracało raz po raz i nie chciało się odczepić,
jak upierdliwy komar krążący nad uchem gdy w parną letnią noc próbuję
zasnąć. Julia, dlaczego to byłaś właśnie
ty? Czy nie zdajesz sobie sprawy że to by było zbyt błahe i proste, żebyśmy tak
po prostu spotkali się znów przypadkiem na ulicy i kolejny raz uśmiechnęli się
do siebie w ten pełen tajemniczej dwuznaczności sposób? Przecież my nie
jesteśmy i nigdy nie byliśmy bezkształtni i sztuczni jak postacie z
telewizyjnych seriali. Byliśmy prawdziwi, czuliśmy w sobie głębię, a uczucia z
hukiem wylewały się z nas jak wodospady i tonęliśmy w spienionych falach
młodzieńczego zapału. A jednak los tak z
nas zadrwił i uczynił nas bohaterami tego przeklętego, choć na swój sposób
cudownego scenariusza. Powiem ci szczerze Julio - choć przecież doskonale wiem,
że nie możesz usłyszeć teraz moich myśli - że to nie było z twojej strony do
końca fair. Znów wtargnęłaś nagle do mojego życia jak wiosenna burza i
zostawiłaś w mojej głowie totalną pożogę. Myślałem, że powiemy sobie kilka ważnych
słów, ale nie usłyszałaś mojego wołania. Myślałem, że znów dotknę twoich
kasztanowych włosów, lecz nawet nie zdołałem pochwycić ich narkotycznego
zapachu . Upadłem jak upada napastnik w najważniejszym meczy sezonu, sfaulowany
tuż przed bramką, gdy niespodziewanie dostaje świetne podanie i właśnie
przymierza się do zwycięskiego strzału. Czy mam uwierzyć, że jesteś już tylko
wspomnieniem i pogodzić się z tym, że tak jak wspomnienie - nigdy cię do końca
nie stracę, ale też nigdy do końca nie odzyskam? Przecież wciąż jesteś dla mnie tak namacalna
i bliska, choć nasze ścieżki w niepojęty dla mnie sposób rozeszły się dawno
temu. Doskonale pamiętam twoją kraciastą, flanelową spódnicę (kojarzyła mi się
z koszulą, którą z uwielbieniem nosiłem przez dwie ostatnie klasy podstawówki,
póki całkiem się nie zdarła) w której nieopatrznie wypaliłaś sobie dziurę
papierosem, gdy po szkole siedzieliśmy w parku na ławce całując się i trując Carmenami. (To były cholernie dobre
fajki. Pamiętam jak kupowaliśmy je po dwa osiemdziesiąt za paczkę w sklepiku na
rogu, niedaleko naszego liceum i jak za każdym razem trzęśliśmy portkami, żeby
gruba sklepikarka nie zapytała nas o dowody osobiste, których jeszcze wtedy nie
mieliśmy. Dzisiaj żadne fajki nie kosztują dwa osiemdziesiąt, a Carmenów chyba już w ogóle nie sprzedają
– nie wiem, bo palę rzadko – ale wydaje
mi się że wszędzie tylko LMy albo Marlboro czy jakieś inne nowe paskudztwo od
Phillipa Morrisa, które smakuje jak zjełczałe siano, albo te cholerne slimy,
którymi jak się człowiek zaciąga przez cienki filtr to jakby sam siebie
wysysał, jakby płuca wypluwał, jakby robił z siebie wydmuszkę. Dziś prawdziwych Carmenów już nie ma,
że tak powiem.) A więc pamiętam tę osmoloną dziurę w twojej kraciastej
spódnicy, i to, jak ją potem zszyłaś
nieporadnie białą nitką, która jeszcze bardziej rzucała się w oczy, i jak bałaś
się aby ojciec nie zrobił ci za to karczemnej awantury, jak to się nie raz
zdarzało. Podobałaś mi się wtedy jak diabli - wyglądałaś naprawdę słodko w tej
pocerowanej spódnicy, która przypominała mi nasze wspólne chwile, i wprost nie
mogłem oderwać od ciebie oczu ani tym bardziej ust czy rąk. Pamiętam jak
pierwszy raz pozwoliłaś mi zdjąć z ciebie stanik i dotknąć twoich piersi, i jak
potem wracałem do domu, ze szczęścia prawie sunąc w powietrzu, tuż nad ziemią.
Ech, co to był za dzień! Taki dzień, w
którym nawet anioły grzeszą, a niebo wydaje się być tak niedaleko. Wydawało
się nam, że dotknęliśmy stóp boga i chwyciliśmy w dłonie nici tego świata.
Byliśmy jak kiszone ogórki, ściśnięte w szczelnie zakręconym słoiku na zakurzonej
półce gdzieś w piwnicy. Dobrze nam było blisko siebie, mogliśmy do woli cieszyć
się sobą i nie myśleć o niczym więcej. Mieliśmy nasz mały, własny, bezpieczny
świat. Życie było jak akwarium, pełne ciepłej wody za którego przeszklonymi
ścianami mogliśmy pluskać się do woli. Może czasami wciąż jeszcze takie jest, może
nadal moglibyśmy to zrobić? Ale dzisiaj
wolę raczej myśleć, że to wszystko jest jak płócienny worek, z którego wciąż
losujemy podrzucone przez kogoś fanty, nigdy nie wiedząc co tym razem
przyniesie nam los.
Zostały tylko wspomnienia, patykiem pisane historie.
Po dawno wypitym winie, na krańcu języka i w spłowiałych zakamarkach pamięci majaczy tylko daleki,
bardzo daleki posmak. Z całej siły zaciskam powieki, wstrzymuję oddech i
próbuję cofnąć czas, próbuję raz i drugi, i trzeci, ale czuję tylko, jak wokół
oczu rysują mi się kurze łapki. Otwieram oczy, napełniam płuca powietrzem, a
mimo to obezwładnia mnie ponure
przeświadczenie, że muszę się poddać. Wiem, teraz nareszcie, niestety już wiem,
że w życiu są takie rzeczy, którym powinniśmy dać przeminąć, są takie myśli i
uczucia, których nie wolno nam zatrzymać na siłę, i takie osoby, którym
powinniśmy pozwolić odejść, gdy tego zapragną.
Za dużo tych pytań, a za mało odpowiedzi.
Następnego ranka przyszli po mnie. Zostałem zbudzony
tuż przed szóstą, co już samo w sobie było zapowiedzią przyszłych męczarni. Na
blaszanej szafce przy łóżku wylądowało kilka kolorowych tabletek i szklanka
wody .
-Proszę to
połknąć – powiedziała pielęgniarka po czym opuściła pomieszczenie. Chwile
zajęło mi dojście do siebie. Zgarnąłem tabletki na dłoń i przełknąłem,
popijając porządnym haustem, jak się okazało, niezbyt smacznej wody. Minutę
później do sali weszły dwie pielęgniarki, chwyciły mnie pod pachami i za nogi
niczym worek cementu i przerzuciły na przyciągnięte przez nie łóżko, po czym
zostałem wypchnięty na korytarz.
Wszystko to trwało najwyżej kilka sekund. Byłem pod wrażeniem ich sprawności.
W niebywałym tempie zaczęliśmy sunąć przez kolejne
korytarze. Jedna siostra z przodu, druga z tyłu szpitalnej pryczy, niczym
obstawa prezydenta. Co chwilę krawędź łóżka z impetem uderzała w kolejne
stojące nam na przeszkodzie wahadłowe drzwi, w poręcze mijanych schodów, wystające
klamki i framugi drzwi lub w porysowane ściany windy. Za każdym razem tylko
kilka cienkich centymetrów od palców
moich stóp. Wydawało mi się, że coś wciąga mnie w głęboki, niekończący się
tunel. Nad sobą widziałem podrygujący biust pielęgniarki i przepływające jak
pasy na autostradzie podłużne światła jarzeniówek. Ciekawe, czy to samo czuł
Kennedy w Dallas, kiedy rozstawał się z ziemskim padołem? Albo Luther King w
Memphis? Albo Lennon w Nowym Yorku?
W końcu dotarliśmy do jaskrawo oświetlonej sali.
Pielęgniarki obróciły mnie na bok (och tylko nie to!) i czmychnęły, po chwili
zaś pojawiła się przy mnie sympatycznie wyglądająca kobieta w średnim wieku.
Spojrzała na mnie łagodnie i posłała mi przyjazny uśmiech. Odpowiedziałem jej
tym samym i wtedy spostrzegłem w jej dłoni olbrzymią strzykawkę, na której
końcu majaczyła gruba, stalowa igła. W rzeczywistości strzykawka wcale nie była
taka wielka, ale igła budziła we mnie respekt i przerażenie. Jej ostrze
połyskiwało złowrogo w świetle jarzeniówek, jakgdyby puszczało do mnie oczko.
Mimo to nie było mi do śmiechu.
-Proszę się rozluźnić-usłyszałem gdy kobieta pochyliła
się nade mną.
No pewnie!- pomyślałem.
Proszę się po prostu rozluźnić, zrelaksować się i pomyśleć o czymś przyjemnym.
Może o wakacjach na Karaibach albo o udanej randce , albo rozchylonych nogach
młodej dziewczyny. A kiedy wbiję panu w gardło to co trzymam w ręku proszę nic
nie mówić tylko oddychać spokojnie, o ile będzie pan mógł, i uśmiechać się. Ha,
ha! Może też pan zanucić coś ze starych przebojów, jeśli pan chce. O ile mogę
coś zasugerować niech to będzie raczej Frank Sinatra niż Jefferson Airplane.
Myślę że „Come fly with me” jest idealne. „I get a kick out of you” też byłoby
nienajgorsze.
Poczułem jak metalowe ostrze wbija mi się w kręgosłup
tuż nad tyłkiem. Było to czymś w rodzaju ukąszenia wkurwionego z głodu komara,
ale nic poza tym. Potem jednak kobieta nachyliła się nade mną z nową
strzykawką, podwinęła aż do pępka dół mojej koszuli, pod którą nie miałem na
sobie absolutnie nic i kazała mi rozszerzyć nogi, a gdy to uczyniłem, bez
pardonu wbiła mi igłę w zagłębienie u nasady nogi. Tym razem zabolało bardziej.
Syknąłem z bólu, ale i tak przemknęła mi przez głowę pewna myśl. Kiedy
patrzyłem na skupioną twarz kobiety gdy wstrzykiwała we mnie to coś, zadałem
sobie pytanie ile już takich sytuacji przeżyła i ile męskich przyrodzeń
widziała. Oczywiście kiedy tak operowała w okolicy mojego krocza próbowałem z
jej mimiki wyczytać wyraz podziwu lub też degustacji, ciekawości lub odrazy, ale
nie zdradziła się niczym. Na jej twarzy malowała się wyłącznie koncentracja.
Zrobiło mi się nieswojo, że myślę o takich rzeczach w takiej chwili, ale
widocznie jest coś w twierdzeniu, że facet to tak naprawdę tylko proste,
udomowione zwierzę. Raczej silne, niekiedy miłe w dotyku i ładnie pachnące po
goleniu, myślące co cztery minuty o seksie, trochę futerkowe domowe zwierzątko,
które większość kobiet dostaje w prezencie od losu, gdy stają się dorosłe.
Próbowałem wyglądać naturalnie, jednak okazało się to najtrudniejszą z póz,
jakie mogłem wtedy przyjąć. Musiałem wyglądać naprawdę głupio.
-A teraz proszę poleżeć spokojnie, zanim znieczulenie
zacznie działać-rzekła i odwróciła się na pięcie.
Chciałem jej odpowiedzieć, że nigdzie się nie
wybieram, ale zniknęła równie szybko jak się pojawiła. Po chwili zacząłem czuć,
jak drętwieją mi nogi, a po kilku kolejnych minutach odkryłem, że nie mogę nimi
poruszyć. Wysiłkiem woli próbowałem wykonać jakikolwiek ruch od pasa w dół, ale
ta część mojego ciała ani drgnęła. Potem przyszedł lekarz i patrząc mi w oczy
kilkakrotnie ukłuł mnie skalpelem w kolano. Nie doczekawszy się z mojej strony
reakcji innej niż zdziwiona mina zawołał pielęgniarki i wciągnięto mnie na salę
operacyjną.
Było to niezmiernie ciekawe doświadczenie. Nie mogłem
poruszyć niczym i nie czułem nic poza delikatnym mrowieniem. Sparaliżowany
mniej więcej od pępka w dół przez chwilę żyłem obawą, czy mi tak przypadkiem
nie zostanie. Nogi może i mógłbym jeszcze przeboleć, ale co z resztą? Na
wiszącym nade mną kolorowym ekranie widziałem, jak chirurg za pomocą skalpela i
mikrokamery majstruje w mojej nodze, próbując naprawić uszkodzone dzieło
boskiego stwórcy. Widziałem swoje chrząstki i ścięgna, szkliste błony i fragmenty
mięśni. Czułem, jakby ktoś drapał mnie w nogę przez bardzo, bardzo gruby
papier. To było niesamowite, zobaczyć kawałek siebie od środka i wiem już, jaką
fascynację musiał przeżywać Rembrand malując swoją Lekcję anatomii doktora Tulpa. Wreszcie wiem, co musieli czuć
zgromadzeni na obrazie głodni wiedzy adepci medycyny, i wreszcie co czuł sam
doktor Tulp, gdy w metalowych szczypcach wyciągał z ręki trupa martwe
wnętrzności.
Gdy było już po wszystkim, powlekli mnie z powrotem do
sali i położyli na łóżku. Ponieważ wciąż byłem całkowicie odrętwiały, leżałem
jak kłoda i czekałem, kiedy ustąpi paraliż. Przeczytałem kilkadziesiąt stron Paragrafu 22 Hellera, lecz mimo
znakomitości prozy w końcu znużyła mnie i ona. Nie mając nic lepszego do roboty
zacząłem rozglądać się po pomieszczeniu, szukając kogoś, do kogo można by się
odezwać, i wtedy spostrzegłem leżącą na szafce obok łóżka niebieską tabletkę.
Widocznie jakimś sposobem musiała wyślizgnąć się spomiędzy moich palców
gdy łykałem medykamenty, postanowiłem
więc czym prędzej naprawić ten błąd. Przełknąłem środek i popiwszy resztką
wody, ułożyłem się wygodnie na materacu. Chwilę później powieki zaciążyły mi i
udałem się w objęcia Morfeusza. Tuż przed tym nim świadomość opuściła mnie
całkowicie, poczułem jak na mojej twarzy
ciepło rozleniwiają się promienie popołudniowego słońca.
Gdy się ocknąłem, w pokoju było niemal ciemno.
Otworzyłem oczy i próbując przyzwyczaić wzrok do mroku zacząłem łowić dźwięki dochodzące
z sali lub korytarza. Znieczulenie zaczęło mnie opuszczać, bo ból w nodze dawał
mi się we znaki. Starałem się skupić na odgłosach krzątaniny wieczornego
obchodu-szuraniu nóg po gumoleum, skrzypieniu drzwi, popiskiwaniu kółek
metalowego wózka, na którym pobrzękiwały szklane ampułki.
Jednak najgorsze przyszło dopiero w nocy. To zawsze
przychodzi właśnie wtedy. W dzień, dopóki przez szyby zagląda słońce, dopóki
można leniwie oprzeć wzrok o zieleń za oknem, wszystko wydaje się być w
porządku. Po sali kręci się personel, ktoś kogoś odwiedza, gra telewizor i wtedy
wydaje się, że jest się częścią tego wszystkiego, jakby elementem tętniącego
krwiobiegu życia. Widząc uśmiechnięte twarze, można na chwilę zapomnieć o bólu.
Dopiero w nocy człowiek może poczuć się naprawdę samotny i opuszczony, chociaż
widzi nad sobą świecącą czerwoną diodę przycisku, dzięki któremu zawsze można
przywołać kogoś w białym fartuchu. Coś takiego przydałoby się pewnie w
większości drugorzędnych restauracji, gdzie zawsze trzeba drzeć się przez całą
salę przywołując jedną z tych ponętnych, młodych, szczupłych, głupawych
kelnerek, albo drałować do baru i osobiście dopraszać się o porcję jedzenia,
kufel piwa albo rachunek. Jednak w sali szpitalnej po zmroku nigdy nie naciska
się czerwonego przycisku bez potrzeby. Nie można się też do niego przytulić ani
poskarżyć się mu do ucha. To taka próba męskości, o której nikt nigdy nie mówi
głośno, choć bezustannie czuje się jakąś metafizyczną presję, która nie pozwala
mężczyźnie pokazać, że cierpi. W nocy, kiedy jest cicho, spokojnie i ciemno jak
w trumnie, w pełnej izolacji od świata, każdy jęk i każde westchnienie przynosi
odrobinę wstydu. Najgorsza rzecz, jaką można wtedy zrobić, to własnym stękaniem
obudzić śpiącego w bandażach sąsiada z łóżka obok, któremu dopiero co i z
wielkim trudem udało się zasnąć. Pamięta się o tym, wpatrując się w czerwony
punkcik nad głową.
Pamięta się o tym, nawet jeśli boli jak diabli.
Wpatrzony w ciemność zdałem sobie sprawę, że im bardziej
znieczulenie przestaje działać, tym wyraźniej czuję jak gdzieś w okolicy
żołądka, ze środka odrętwiałego ciała, wyrasta we mnie głaz. Z każdą chwilą
stawał się większy i twardszy, i – jakże by inaczej-bardziej bolesny.
Początkowo myślałem, że to nic niezwykłego, i że z pewnością ustąpi wraz z
odpływem tępego odrętwienia. Nic bardziej mylnego-podczas gdy stopniowo
odzyskiwałem czucie, ból narastał, aż w pewnym momencie musiałem uznać, że
jeszcze chwila, a stanie się nie do wytrzymania. Sięgnąłem po wiszący nad moją
głową czerwony przycisk i nacisnąłem go. Gdzieś w oddali na korytarzu odezwał
się przytłumiony sygnał brzęczka. Po chwili drzwi do sali otworzyły się
ukazując siostrę oddziałową. W świetlistym kwadracie drzwi wyglądała jak Matka
Boska. Patrząc pytająco, ale bez zdziwienia, podeszła do mojego łóżka.
Dobierając słowa, by zabrzmiało to jak najsensowniej, powiedziałem jej o
pulsującym głazie w moim brzuchu, i w sekundę później znałem już odpowiedź.
-Trzeba zacewnikować- rzekła beznamiętnie
pielęgniarka. Odwróciła się na pięcie i wyszła zostawiając mnie z przerażającym
uczuciem, że po raz kolejny będą wkładać we mnie jakąś plastikową albo metalową
rzecz, której nie powinno tam być. Nie spodziewałem się mieć z tego powodu zbyt
wiele przyjemności, ale dotknąwszy twardej, pulsującej powierzchni poniżej
pępka stwierdziłem, że jest mi już wszystko jedno.
Parę chwil później-dokładnie wtedy, gdy wwiercający
się we mnie ból zaczął stawać się naprawdę nie do zniesienia-w drzwiach stanęły
dwa białe fartuchy. Pierwszy szedł fartuch o twarzy lekarza z rysującą się na
niej bezwzględną miną profesjonalnego rzeźnika, który podwija rękawy i jednym
celnym i silnym rąbnięciem w kawał mięsa rozdziela je na dwie równiutkie
połówki razem z kością.( „Proszę pół kilo łopatki”. CIACH! „A może
być sześćdziesiąt deko?”. „Dobrze, może być”.)
Drugim fartuchem była czająca się tuż za nim
pielęgniarka z naręczem strzykawek i gumowych przewodów, a także paru innych
rzeczy, o których przeznaczeniu ani wtedy, ani teraz nie mam zielonego pojęcia.
Oboje stanęli przy moim łożku-ona z lewej, on z prawej strony-a ja poczułem
nagły i okropnie bolesny skurcz. Zacisnąłem zęby i chwyciłem palcami skronie.
Kiedy je oderwałem, pot ściekał mi z dłoni jak krople wody z szyby podczas
ulewy. Reszta mojego ciała nie wyglądała lepiej. Od gorąca i bólu spociłem się
na tyle, że wyglądałem, jakbym prosto spod prysznica wskoczył do pościeli.
Spłynąłem Niagarą potu prosto w słono-tłuste jezioro. Koszulkę i spodenki
miałem wilgotne, a w miejscach styku z powierzchnią łóżka niemal zupełnie
mokre. Krople potu spływały mi po czole i skroniach, a włosy pozlepiały się w
tłuste kosmyki. Czułem, jak z spod moich pach wydobywa się drażniący, słonawy
zapach. Dotknąwszy swego krocza stwierdziłem, że gorąco bucha z niego jak z
otwartego pieca. Cóż za strata energii. Przez cały ten czas pielęgniarka i
lekarz grzebali w przyniesionym przez siebie asortymencie, a mnie dopadła
kolejna, chyba najgorsza ze wszystkich, fala bólu. To była jedna z tych
upiornych chwil, w których myśli się, że zaraz się nie wytrzyma, chociaż staje
się jasne, że nie ma innego wyjścia, jak właśnie wytrzymać. W takiej chwili
najgorsza, poza bólem, jest świadomość całkowitego braku wyboru.
-Bardzo mnie boli-wyjąkałem, co było lżejszą,
ocenzurowaną wersją szalejących w mojej głowie myśli, pełnych wykrzykników i
najgorszych przekleństw. Myśli, które raz po raz podsuwały mi nową propozycję
tego, co za moment się ze mną stanie: mogłem umrzeć lub wykitować, mogłem
przekręcić się, zejść lub zaliczyć zgon, albo skonać, kopnąć w kalendarz, lub
też wyzionąć ducha i...
-Już, już-usłyszałem wtedy nad sobą elastyczny
i uprzejmy głos lekarza. Z wysiłkiem uniosłem głowę i spojrzałem na jego twarz
rzeźnika i zadbane ręce, które wprawnie, choć bezskutecznie próbowały poradzić
sobie z plątaniną gumowych wężyków. Zacząłem jęczeć i sapać, a mój oddech stał
się nerwowy i płytki. Ściekający ze mnie pot wsiąknął w pościel i miałem
wrażenie, jakbym leżał na wilgotnej ziemi. Zacisnąłem powieki i ujrzałem siebie
spoczywającego w głębokim dole o stromych, ciemnych ścianach, z których
wystawały poszarpane korzenie drzew, i po których pełzły ohydne robaki. Na sobą
spostrzegłem prostokątny błękit nieba, jakbym spoglądał w okno, i płynącą,
rozmazaną biel chmur zwisających jak firanki, a na ich tle spowite cieniem
twarze ludzi, których nie mogłem rozpoznać. Coś do mnie szeptały-jak przez mgłę
widziałem że ich wargi poruszają się, to w górę, to w dół, to na boki, jakby
się uśmiechały-ale za nic nie mogłem usłyszeć jakichkolwiek słów.
-Co?- spytałem cicho czując, że moje usta są
zaschnięte i popękane.
-Już, już-usłyszałem w odpowiedzi.-Już, już.
(„A może być sześćdziesiąt deko?” „Dobrze,
może być”.)
Otworzyłem oczy i znów byłem w szpitalnej sali.
Stwierdziłem, że lekarz wreszcie uporał się z rozplątywaniem przewodów i teraz
dwoma palcami trzyma mnie za przyrodzenie, przygotowując się do wprowadzenia
cewnika. Na kilka sekund ogarnęła mnie panika.
-Czy to pomoże?- jęknąłem nerwowo. W moim głosie
dźwięczała nuta rozpaczy. W napięciu oczekiwałem na odpowiedź i zdałem sobie
sprawę, że jeśli usłyszę coś w rodzaju „Powinno...” albo „U większości
pacjentów...”, zacznę się drzeć jak opętany.
-Zaraz poczuje pan ulgę-doszedł mnie spokojny jak
zwykle głos lekarza.-Nie trzeba było czekać tak długo-dodał po chwili, jakby
wyczuwając moją nieufność. Mimo wszystko już same słowa podniosły mnie na duchu.
Przetrzymawszy kolejny atak uniosłem nieco głowę i spojrzawszy na gumowe
przewody i plastikowy zbiornik na mocz nagle zapragnąłem-Boże! jak bardzo
zapragnąłem-żeby wreszcie podłączyli to do mnie i żeby wszystko działało jak
należy.
-Już, już-usłyszałem po raz ostatni i zobaczyłem dwa
białe fartuchy oddalające się w kierunku drzwi. Pół minuty później przez
wystającą z mojego przyrodzenia gumową rurkę ból uleciał ze mnie niemal
całkowicie i poczułem się szczęśliwy jak nigdy. Z monalizowskim, głupkowatym uśmieszkiem
(jak marne musi być życie erotyczne tych, którzy widzą w tym uśmiechu cokolwiek
seksownego!) ległem w lepiącej się pościeli. Jeszcze przez jakieś pół godziny
pociłem się obficie, a mój oddech wariował tak, że nie mógłbym wydobyć ani
słowa, nawet jeśli miałbym w tym momencie coś sensownego do powiedzenia, i
jeśli byłby tu ktoś, kto chciałby tego słuchać. Ale poza tym, wreszcie wszystko
wydawało się w porządku. Z kącików oczu pociekło mi kilka łez, jakby wyciekały
ze mnie resztki bólu, Westchnąłem kilka razy i uspokoiłem się całkowicie.
W końcu miałem czas, żeby porozmyślać. Przed oczyma
uparcie majaczyła mi czarna torebka Julii. Zawinąłem się w kołdrę i odwróciłem
twarzą do ściany, ale nic nie pomogło. Za moimi plecami ktoś chrząknął i
zaszeleścił pościelą, a potem zapadła cisza.
Następnego dnia przyszedł Ziołas. Nie wiem skąd się
tam wziął, ale leżąc w szpitalnym łóżku zawsze miło zobaczyć kogoś nie
przyobleczonego w biel albo spłowiały błękit.
Wymęczony trudami nocy nie byłem
w najlepszej formie, jednak widok Ziołasa w uchylonych drzwiach dodał mi
otuchy. Zajrzał niepewnie i rozejrzał się po sali. Ujrzawszy mnie wynurzył się
całkowicie zza wpółotwartych drzwi, dzięki czemu z ulgą stwierdziłem, że
żadnych kwiatów w jego rękach nie ma, na ramieniu zawieszoną ma studencką torbę,
a twarz zdobi tak dla niego charakterystyczny półuśmieszek.
-Gdzie kwiaty?- spytałem wesoło gdy uścisnęliśmy sobie
dłoń.
-Na polu. –odparł przekornie.-Lepiej powiedz jak się
czujesz?
Stanął u
wezgłowia szpitalnego łóżka i omiótł je wszystkowiedzącym wzrokiem – zupełnie
jak John Wayne w swoich najlepszych
latach, gdy zeskoczywszy z konia, w kowbojskim kapeluszu, zakurzony wdzierał
się do saloonu pełnego wrogich, nieogolonych męskich gąb i ukradkowych spojrzeń
napalonych, półnagich kobiet. W jego oczach jarzyła się czujność i jakaś forma
wyczulenia na sytuację, ale przede wszystkim dał się zauważyć brak możliwości
traktowania sprawy całkiem serio. Wiedziałem, że Ziołas nie jest w stanie
podejść do tego wszystkiego poważnie. Skręcenie? Jakie kurna, skręcenie? Noga?
Jaka znów, kurna, noga? Wiem, że on wiedział, że ja też nie potrafię robić z
tego wielkiego halo, w końcu dla nas
obu jasne było, że jego wizyta bardziej niż z poczucia troski, wynika z
potrzeby towarzystwa.
-Cóż- odparłem-pogłoski o mojej śmierci, jeśli
jakiekolwiek były, musiały być mocno przesadzone.
-Aha-odrzekł Ziołas, zmieniając wyraz twarzy z
półuśmieszku na ćwierćuśmieszek, po czym – mimo wszystko -całkowicie
spoważniał, czym muszę przyznać, nieco mnie zaskoczył. Tylko w jego oczach
pozostał inteligentny ślad całkowitego porozumienia.
-Nie dzwoniłem do ciebie- powiedziałem-skoro więc
tutaj jesteś, musiałeś dostać od kogoś cynk.
-Cynk to kładłem punktowo na twarz w liceum, jak mi
pryszcz wyskoczył- parsknął w nagłym
przypływie wesołości.
-Nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek miewał tego
typu problemy- zauważyłem być może z odrobiną braku dystansu.
-No dobrze, rzeczywiście,
dzwoniłem do twojego domu, żeby wyciągnąć cię na piwo. Od twojej mamy
dowiedziałem się o gdzie jesteś.
-W takim razie, skoro już pofatygowałeś się
tutaj, usiądź i posłuchaj, co mam do
powiedzenia.
Ziołas przysunął sobie krzesło spod ściany. Chwilę
później opowiedziałem mu o wszystkim. W miarę upływu słów mięsnie na twarzy
Ziołasa tężały, przez co przybierała coraz poważniejszy i coraz bardziej
zamyślony wyraz. Gdy skończyłem, milczał wpatrując się w okno. Przez moment
zdawało mi się, że on też dostrzegł Zeppelina krążącego nad miastem. Po chwili
odwrócił się do mnie, i patrząc mi przenikliwie w oczy powiedział:
-Wiem, co jest twoim problemem.
Moje brwi powędrowały w górę.
-Co takiego?- odparłem zaskoczony.-Nie twierdzę, że
mam jakiś problem. Gdybym miał, pewnie próbowałbyś podsunąć mi jakieś rozwiązanie,
albo przynajmniej mnie pocieszyć, a tego bym nie chciał. Właściwie to chyba
chciałem tylko, żebyś mnie wysłuchał. Wiesz, trochę jak kobieta... one zawsze
tego oczekują.
-Naprawdę?
-Nie czytasz gazet? Nie słuchasz plotek?
Ziołas wyszczerzył zęby i założywszy ręce za głowę odchylił się na
oparciu krzesła. Wydawał się w pełni zrelaksowany.
-Nie będę próbował cię pocieszać, bo to na nic się nie
zda, jednakże problem naprawdę istnieje i trzeba go rozwiązać. Julia,
powiadasz? Tak, pamiętam ją, rzeczywiście swego czasu nieźle namieszała ci w
głowie. Nie dziwę się zresztą, niezła była z niej laska, choć nie do końca
w moim typie.
-Zatem rozumiesz, że musiałem oszaleć widząc ją po
tylu latach?- spytałem retorycznie niemal twierdzącym tonem.
-Nie!- wykrztusił trochę za głośno. - Wcale nie to
miałem na myśli. To co zrobiłeś dowodzi tylko jednego-że teraz będziesz musiał
wybrać. Od tego wyboru zależeć będzie, czy do końca życia zostaniesz chłopakiem
z liceum, beztroskim, naiwnym, młodym samcem bez szans na przeżycie w brutalnym
świecie, czy też raz na zawsze rozprawisz się z przeszłością i staniesz się
naprawdę dorosły. Zdaję sobie sprawę, że nie brzmi to zbyt dobrze, ale każdy
musi przez to przejść. Wiem, że nie jestem twoim ojcem tylko kumplem i może nie
do mnie zależy mówienie takich rzeczy, lecz wiem też, że to niełatwy wybór. Dokonałem
go jakiś czas temu i uwierz mi - teraz czuję się znacznie lepiej.
-Ale Julia…- próbowałem oponować lecz Ziołas
natychmiast mi przerwał.
-Zapomnij o niej.-powiedział- Zapomnij o Julii. Ona
jest tylko jednym z tysiąca przykładów, jednym z miliona przeżyć. Wierzę, że ta
dziewczyna zarezerwowała znaczną ilość komórek twojej pamięci, musisz jednak zrozumieć,
że każdy z nas ma swoje wspomnienia i swoją Julię. Większość z nas jest jednak
zbyt neurotyczna by móc sobie na dłuższą metę pozwolić żyć tym, czego już dawno
nie ma!
-W porządku, przyznaję, bywam może nazbyt neurotyczny,
tak jak i ty czasem bywasz, i tak jak pewnie połowa ludzi na tej planecie, ale
czy jest coś złego we wspominaniu przeszłości?
Ziołas zamyślił się na chwilę.
-Kilgore Trout napisał kiedyś
opowiadanie w formie rozmowy między dwoma drożdżami – zaczął. - Spożywając
cukier i dusząc się we własnych ekskrementach dyskutowały nad celem życia. Z
powodu swojej ograniczonej inteligencji nie wpadły na to, że robią szampana.
-A więc jestem drożdżem?- spytałem.
-Nie, jesteś szampanem który znów
chciałby być drożdżem.
Zamilkł, a gdy znów otworzył usta, jego głos był cichy
lecz wyraźny, i pełen namaszczenia. Był jak głos boga, przebijający chmury.
-Ty jej nie wspominasz- powiedział.-Ty nie wspominasz
przeszłości. Ty próbujesz ją dogonić.
-Ja…
-Próbujesz dogonić przeszłość!- niemal wykrzyknął w
przypływie emocji unosząc ręce do góry.
Jego słowa przeraziły mnie. Nie dlatego, że były same
w sobie strasznie, lecz dlatego, że w głębi duszy musiałem przyznać mu rację.
Ta świadomość zaskoczyła mnie i w jednej chwili zdałem sobie sprawę w jakim
punkcie swojego życia właśnie jestem. Niestety Ziołas nie mylił się, że
rozprawienie się ze wspomnieniami może mnie kosztować dużo wysiłku. Chciałem go
o to spytać, ale pielęgniarka, która właśnie wtargnęła do sali oznajmiła koniec
odwiedzin. Ziołas zaczął zbierać się do wyjścia. Kazanie było skończone.
-Zastanów się nad tym-rzucił cicho zarzucając torbę na
ramię. Nie musiał mówić nic więcej i nie powiedział. Obaj wiedzieliśmy, że
muszę zmierzyć się z tym problemem, i że mogę liczyć tylko na siebie. Odwrócił
się na pięcie i wyszedł. Zostałem sam na sam z moimi myślami, nieodstawionym na
miejsce krzesłem, i pułkownikiem kaszlącym w poduszkę pod pokrywą szpitalnej
kołdry.
Tej nocy-ostatniej przed opuszczeniem szpitala- mimo
potwornego zmęczenia, nie mogłem zasnąć. Ból fizyczny, choć niewątpliwie mnie
dręczył, nie był wcale największym z mych zmartwień. Wróciłem myślami do
rozmowy z Ziołasem, i odniosłem niezwykłe wrażenie, że tego popołudnia
przekroczyłem jakąś niewidzialną barierę. Zadałem sobie pytanie czy może być
coś gorszego od bólu wwiercającego się w kości i mięśnie, bólu którego nie
można dotknąć ani uśmierzyć? Czy jest bardziej niezręczna sytuacja niż stanie
się kupą mięsa katowaną za pomocą laleczki voodoo przez niesfornego chłopca? Chyba tylko żołnierze
idący wśród świstu kul na czającego się w okopach wroga, albo dawni wojownicy
rzucający się na błyszczące w słońcu ostrza szabel byli w stanie wyłączyć się
całkowicie i nie czuć nic, nie widzieć nic i nic nie słyszeć, nawet huku dział
i paraliżujących okrzyków nieprzyjaciela.
Potrafię to też ja, gdy nażrę się podwójnej dawki ketonalu (jeden
własny, wydębiony od pielęgniarki z wieczornego obchodu, drugi zwinięty
dziadkowi spod okna). Łyknąwszy tabletki, zapadłem w dziwne odrętwienie.
Wpatrzony w rysujący się w ciemności blady prostokąt sufitu spostrzegłem na
jego tle, jak na kinowym ekranie, przedziwną projekcję własnych myśli. Julię,
palącą papierosa za szkolnym winklem i mostek w parku obok szkoły, na którym
zwykliśmy się spotykać wiosną; Ziołasa śmiejącego się z jakiegoś głupiego żartu, i mnie samego z
nim, Izajaszem i jeszcze kilkoma innymi ludźmi których nie mogłem rozpoznać,
gdy w zapadającym mroku wspinamy się na górkę na naszym przedmieściu. I znowu
Julia, blaknąca i rozpadająca się w pył,
zdmuchiwana wiatrem. Wpatrując się, jak cząsteczki jej włosów, ust i
ramion, kształtnych bioder, zębów i palców u stóp ulatują donikąd, zrozumiałem,
że ona jest tylko wspomnieniem i poczułem, jakby i ze mnie po kawałku coś
ulatywało. Naraz pojąłem, że odeszła ważna część mnie, jakby wycięto mi nerkę
albo kawałek wątroby, i najgorsza była świadomość, że tak naprawdę ta część
odeszła nie teraz, lecz już dawno, dawno temu. Julia nigdy już nie będzie moja.
Ani Julia, ani Dorota, ani żadna inna dziewczyna, której usta kiedyś całowałem,
której ciepło uspokajało mnie, której zapach przyprawiał mnie o dreszcz, której
uśmiech sprawiał, że nie pragnąłem niczego więcej. Nigdy więcej nie spotkam
Dużej, nie wbije mi ze złością paznokci w dłoń. Blizna jest już prawie
niewidoczna i pokryła się pierwszymi zmarszczkami (wciąż nie mogę nauczyć się,
aby przed snem smarować ręce kremem). Płonie
we mnie czarna dziura wyrwanej przeszłości. Parzy jak piekło aż do granic
wytrzymałości więc majacząc wołam: Tak, Duża, ty poznałaś smak bólu do końca i
chyba już wiem, co chciałaś powiedzieć, gdy twoje wargi z ledwością mogły się
poruszać. Chciałaś powiedzieć, że najgorszy nie jest ból sam w sobie, ale o
wiele gorsza jest przerażająca świadomość, że przestaje się istnieć. Musiałaś
wiedzieć, że powoli stajesz się tylko fotografiami zamkniętymi w szufladzie.
Pod stertą świadectw szkolnych i liścików od koleżanek przemieniasz się w coraz
bardziej niepewne wspomnienie, w najpiękniejszy poemat pisany kiepskim
atramentem, który w końcu blaknie i znika. Potem zostają już tylko puste strony
w książce, której nikt już więcej nie przeczyta.
Próbowałem dogonić przeszłość, zatrzymać świat w jego
starych, dobrze znanych ramach, jak dziecko podskakując próbuje chwycić wstążkę
balonika, która nie wiadomo kiedy wyślizgnęła się z małej dłoni ku niebu. Cóż, może
po części sam tego wszystkiego chciałem? Może sam wypuściłem swój balonik? Z
jednej strony wydawało mi się, że fakt, iż leżę teraz w szpitalnym łóżku, jest
wynikiem i wypadkową kiedyś dawno podjętych decyzji i zapomnianych uczynków,
wypowiedzianych słów, przespanych okazji, wykorzystanych okazji, albo braku
okazji. Poczynionych kroków. Wykonanych ruchów. A z drugiej strony wiedziałem,
jak niewielki mam wpływ na swoje życie. Mój bunt wobec uciekającego czasu
dobiegał końca. Powoli prąd dorosłości pociągał mnie za sobą w niezmierzoną
otchłań. Poczułem się jak wypłowiała gwiazda na niebie, ledwo widoczna nawet w
najczarniejszą noc. Gdzieś w dole siedzieli młodzi kochankowie wpatrując się w
wieczorne niebo, ale wiedziałem, że ich rozognione oczy nie spoczną na mnie.
Mają swoje gwiazdy, młode, błyszczące i silne. Dopiero zapisują swoje historie,
a pierwsza strona ich opowieści wciąż jest wyraźna i czytelna. Obejmują się,
drżą z zimna i podniecenia, i szepczą sobie do ucha, że nigdy tego nie zapomną,
choć zapomną na pewno, przysięgają że nigdy nie odejdą, choć odejdą nie raz, i
mówią, że będą kochać nad życie, choć to życie często bywa silniejsze niż
najtrwalsza miłość. Są naiwni, nieświadomi. Są ślepi jak nowonarodzone kocięta
w miękko wyściełanym, kartonowym pudełku.
A mimo to cholernie żałuję, że nie jestem na ich
miejscu.
Być może prawdą jest, że ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy, lecz przecież i
one przeminą i przeistoczą się we wspomnienia. Człowiek jest tylko filtrem,
który przemienia przyszłość w przeszłość, a życie w śmierć, trawi rzeczywistość
i wydala wspomnienia, jakby były po prostu pozostałościami przemiany materii
ducha. Każdy w końcu rozpadnie się w międzygwiezdny pył, wsiąknie w korzenie
roślin, stanie się korą drzew, szumem strumienia. Czy tuląc się do krągłych
brzóz nie czujemy czyjegoś dawnego „ja”? Oddechu przeszłości? Cząstki życia
uwięzionej w słodkim zapachu liści?
Za dużo tych pytań, a za mało, zawsze za mało
odpowiedzi. Jak apostoł Tomasz po trzykroć powtarzam: Nie wiem. Nie wiem. Nie
wiem. Usypiam już niemal, ledwo trzymam się wątku. Ciekawski snów obiecuję
sobie, że jutro przemyślę to sobie jeszcze raz dokładnie, domyślę do końca,
pozbędę się wszelkich wątpliwości. Już prawie śpię. Coś widzę ale nie jestem
pewien czy to już sen. Wychodzę na jakąś łąkę, czy coś.
A na tej łące…
Nawalenie się wcale nie było pierwszą rzeczą, jaką
zrobiłem po opuszczeniu szpitala. Było rzeczą drugą. Najpierw musiałem udać się
do pobliskiego sklepu monopolowego, by odstać swoje w kolejce pomiędzy
zestresowanymi panami w garniturach, a śmierdzącymi żulami, którym zawsze jest
wszystko jedno. Z flaszką wina pod pachą i paczką papierosów za pazuchą
pognałem w stronę rzeki. Usiadłem na kamiennym nabrzeżu, gdzie trudno było mnie
dostrzec z ulicy. Sącząc wino pogrążyłem
się w myślach. Czy rzeczywiście, jak
powiedział Ziołas, próbowałem dogonić przeszłość? Czy powinienem teraz odrzucić
to wszystko? Wrócić do domu? Zabić w sobie to płaczliwe, żałosne dziecko? Nawet
mord na własnej duszy wymaga przecież odrobiny okrucieństwa. Nagle olśniła mnie
pewna myśl. Wstałem i co sił pobiegłem do tramwaju. O tej porze bez trudu można
było znaleźć wolne miejsce. Zaległem z głową opartą o szybę. Brzęcząca puszka
koiła znajomym dźwiękiem niczym szum morza.
Przede mną długa droga na przedmieście.
Moje przedmieście.
Nasza górka. Mont Blanc naszej młodości. Czomolungma
naszych uczuć i myśli. Wpatrywałem się w nią stojąc na skraju parku w rękami
wbitymi w kieszenie. Sprawiała wrażenie jakby obcej, dalekiej, choć przecież
dzieliło nas tylko kilkaset kroków. Zrzuciłem to na karby popołudniowych cieni,
wlekących się leniwie po ziemi i pniach drzew, i na moje zmęczenie spowodowane
spożytą dawką alkoholu. Powoli zacząłem wspinać się po zboczu. Dziwne
-pomyślałem-zawsze wydawało mi się, że jest tu bardziej stromo. Krok za krokiem
zbliżałem się do szczytu, gdzie wszystko się zaczęło, i gdzie wszystko miało
się skończyć. Przedmieście tonęło w szklistopurpurowej barwie zachodzącego
słońca. Czerwone dachówki domów zdawały się płonąć żywym ogniem. W oddali po
szynach jak podłużne ślimaki sunęły tramwaje. Wnętrze parku ciemniało z każdą
minutą. Po chwili dotarłem na szczyt i usiadłem na starym, zwalonym pniu, na
którym jako chłopcy wyryliśmy swoje inicjały. Schyliłem się i w półmroku zacząłem
błądzić dłonią po chropowatej powierzchni drewna. Wreszcie odnalazłem znajome
wgłębienia. Wciąż tam były, jak starożytne hieroglify upamiętniające minione
zdarzenia. Kiedyś i i one spróchnieją i rozsypią się po kawałeczku w drobny
pył. Może w tym miejscu wyrosną nowe drzewa, na których ktoś ostrym dłutem
pozostawi własne wspomnienia.
W zapadającym
mroku zobaczyłem jak tam, w dole jakieś dzieciaki wbiegały z hałasem na naszą
górkę, wdychając w płuca rześkie powietrze. Pomyślałem, że o tej porze powinny
już być w domu. Na chwilę znikły między drzewami i słyszałem tylko ich głębokie
oddechy, przytłumiony śmiech, i tupot małych stóp wśród opadłych liści. W końcu
dobiegły do mnie i spostrzegłszy dziwną postać skuloną na pniu drzewa,
przystanęły niepewnie. Spojrzały po sobie nieco wystraszone, a potem zaczęły
cicho chichotać. Nagle rozpierzchły się we wszystkie strony, tylko jedna
dziewczynka została nieopodal mnie. Zasłoniwszy twarz dłońmi zaczęła głośno
liczyć. Jeden, dwa, trzy, cztery. Myślałem, że dziś już nikt nie bawi się w
chowanego. Oczyma wyobraźni przypomniałem sobie nas wtedy, kiedy biegliśmy na
górkę we czterech, kiedy trawa umykała nam spod nóg a na plecach czuliśmy
wpatrzone w nas światła latarni. I wtedy dotarło do mnie, że już nie pasuję do tego
miejsca. Mój czas minął i ono teraz należało do nich, chociaż nie mogłem się z
tym pogodzić. Naraz wszystko stało się zimne i obce, górka już nie była tą
górką, ja nie byłem dawnym ja, moje przedmieście już nie było moim
przedmieściem. Wszystko to, co było najpiękniejsze ugrzęzło w moich
wspomnieniach za jakimś niewidzialnym murem i za nic nie chciało przekroczyć
magicznej bariery. To chyba właśnie wtedy podjąłem tę decyzję. Zresztą wydaje
mi się, że nie miałem innego wyjścia. Po prostu nie mogłem postąpić inaczej.
Bezszelestnie, niczym dziki zwierz, podkradłem się do
dziewczynki. Szesnaście, siedemnaście, osiemnaście. Mimo, że miała zasłonięte
oczy, stała twarzą do drzewa, jakby chciała pokazać, że za nic w świece nie
będzie podglądać. Dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery… naraz ściszyła głos i
zaczęła liczyć szeptem. Dwadzieścia pięć. Prawą ręką chwyciłem za długie,
zwisające luźno wokół wątłych ramion włosy, a lewą zasłoniłem usta. Stłumiwszy
jęk, niemal bez wysiłku powiodłem bezbronne ciało ku piętrzącym się za mną
krzewom leszczyny. Gdy zaczęła się szarpać huknąłem jej głową o drzewo.
Poskutkowało. Ani na chwilę nie zwalniając uchwytu, obezwładnioną, zawlokłem na miejsce i
położyłem na miękkim podłożu z trawy i liści. Sapałem ciężko niczym podstarzały
wilk w pogoni za uciekającą ofiarą, moje ciało oblepiał zimny pot. Czułem w
sobie energię, lecz nagle straciłem rezon i nie bardzo wiedziałem co dalej.
Rzeka, tu była, blisko. Pójdę w stronę rzeki – pomyślałem. Zanurzę się w zimną
wodę niczym umierający słoń. Wpatrując się w gęstniejącą ciemność poczułem
ciepło na dłoniach. Wyplątawszy je nerwowo ze zmierzwionych włosów dziewczynki
uniosłem je w górę ku lśniącej poświacie wschodzącego księżyca by obojętnie
stwierdzić, że po palcach spływa mi gorąca krew.
W głowie zaczęło mi wirować. Zostawiłem nieprzytomne
ciało, wstałem niepewnie i niemal po omacku zacząłem zsuwać się w dół zbocza.
Dzieciaki gdzieś pierzchły. Powietrze przesycone było jakimś upiornym smakiem,
języki latarni paliły mnie jak ognie, ziemia stała się wilgotna i miękka i
zdało mi się, że z każdym krokiem zapadam się w nią coraz głębiej. W głowie
huczały mi słowa dawnego wiersza. Nie mogłem się od nich opędzić, bo wracały ze
zdwojonym echem:
Na pobliskiej wieży znów zadzwonił dzwon
Słońce zaszło chmurami, zamarło przedmieście
Metalowy kielich
znów obwieścił zgon
Miał w sobie milion westchnień
Jego smutny ton.
Słyszałem dźwięk dzwonu, i wydawało mi się że dobiega
z pobliskiego kościoła, choć przecież było już zbyt późno na mszę. Jego głos dobiegał
najpierw z oddali, a potem z każdym kolejnym uderzeniem narastał niemiłosiernie
coraz głośniej, głośniej i głośniej... ZA GŁOŚNO!!!
Zanim sen dobry wreszcie ci się przyśni
Zginiesz od huku spadających liści
Słowa stopniowo przechodziły w krzyk i rozsadzały mi
czaszkę. Próbowałem zatkać uszy, jednak na niewiele się to zdało. Widziałem
błyski flesza jak fotografie ulotnych chwil. Błysk! To Duża... a raczej
Roksana, bo nie potrzebuję już więcej kłamać. Stoi roześmiana na środku
dziurawego boiska, ubrana w obszerna sukienkę w czarno-białe groszki. Stoi i
zanosi się śmiechem pokazując mnie palcem wyciągniętej dłoni. Próbuję chwycić
jej rękę...Błysk! lecz zamiast niej chwytam butelkę wódki. Patrzę na nią,
potrząsam i widzę poruszający się w niej przezroczysty płyn, ale nie potrafię
powiedzieć, czy butelka jest do połowy pusta, czy do połowy pełna, po prostu
nie wiem, nie wiem, nie wiem...znowu błysk!, trochę silniejszy. Jadę nocnym
tramwajem (jak to?, przecież dobrze wiem, że nie ma już nocnych tramwajów!),
rzuca mną na lewo i prawo, kurczowo zaciskam zbielałe palce na poręczy, zbiera
mi się na wymioty więc wychylam się przez okno i...Błysk! wypadam przez nie
prosto w pole kukurydzy. Leżę w miękkim błocie i liściach. Między łodygami
widzę poruszające się światła latarek. Szukają mnie, chcą mnie dorwać, uświadamiam
sobie i wzbiera we mnie fala strachu i adrenaliny. Poderwawszy się z ziemi zaczynam
uciekać. Jest zajebiście. Biegnę i nogi mam całe oblepione gliniastym,
brunatnym błotem, więc szybko zdejmuję buty i skarpetki i dalej biegnę boso.
Boso przez świat. Jest trochę bardziej ślisko i trochę zimniej ale czuję się
wolny. Tak ! Całkiem wolny! Coraz szybciej poruszam nogami. Głosy za mną cichną
i już widzę przed sobą koniec pola, więc znowu przyspieszam ale nagle okazuje
się że stoję w miejscu. Napinam mięśnie ze wszystkich sił, naprężam każde
ścięgno, jednak przez to poruszam się jeszcze wolniej. Głosy za mną zbliżają
się a ja nie mogę ruszyć z miejsca. Lepię się do powierzchni i lepię się od
potu, targam całym ciałem jak mucha uwięziona w pajęczej sieci, a im bardziej
próbuję się uwolnić tym mocniej grzęznę. Ziemia jest jak klej i nie pozwala mi
ruszyć się z miejsca. Wpadam w panikę, są tuż za mną, widzę dłoń z
rozcapierzonymi palcami wysuwającą się spomiędzy liści...I wtedy kolejny błysk,
dłuższy od innych, oślepia mnie zupełnie i na moment robi mi się czarno przed
oczami. Trwa to dwie sekundy...może pięć, trudno powiedzieć, i przez ten czas
majaczy przede mną tylko ciemność. W końcu jednak czarna mgła rzednie i
zaczynam dostrzegać zarysy okna, podłogi, drzwi. Siedzę na kanapie w ciemnym
pokoju. Przez zasłonięte rolety sączą się wąskie strugi światła jak ostrza
noży. Czuję na swoich ustach usta Julii, nie... Doroty...o Jezu! to usta
Izajasza!.
-Co robisz!?- wykrzykuję i ze wstrętem odpycham go od
siebie, a on jak gdyby nigdy nic zaczyna miękkim krokiem stąpać po pokoju
i deklamować swoją opowieść. Widzę jego
gesty, miny, ruchy warg, rąk i nóg, słyszę słowa, które nagle przechodzą w
piiiissssk... Pisk orła. Izajasz rozkłada skrzydła, z jego rozdartych tenisówek
wyrastają szpony. Podlatuje do mnie, chwyta pazurami i rozłożywszy potężne
skrzydła unosi wysoko nad ziemię. Czuję, że nie wytrzymam, że zaraz rozerwie
mnie na strzępy. Mam już dość więc próbuję wierzgać i wyrywać się, ale nie
starcza mi sił. Widzę oddalającą się
Ziemię-najpierw dom z kolorowymi dachówkami, potem dziurawą ulicę, osiedle,
rzekę przecinającą miasto. Potem przestaję cokolwiek dostrzegać, więc zamykam
oczy i daję się unieść dokądkolwiek. A gdy jesteśmy wysoko, bardzo wysoko, wyżej
niż chmury i wyżej niż gwiazdy, Izajasz nagle puszcza mnie i zaczynam spadać w
piekielnym tempie. Spadam ze snu w przepaść codzienności...a może z
codzienności w przepaść snu-sam już nie wiem. Lecę dość długo, mimo to nie
czuję wiatru ani chłodu, za to jestem zmęczony, potwornie zmęczony. Na chwilę
znów zamykam powieki i znowu widzę błysk, a gdy otwieram oczy, siedzę w
kościelnej ławie. Chłonę duszny mrok kadzideł a pod palcami czuję szorstkość
starego, sękatego drewna. Wreszcie jest cicho, nie ma dzwonów i nie ma słów,
wszystko zamarło. Zaczynam się modlić: Zdrowaś
Mario, łaskiś pełna Pan z Tobą… i wtedy słyszę za moimi plecami czyjeś
słabe kroki, ale coś powstrzymuje mnie przed odwróceniem się. Spostrzegam, jak
na kamienną posadzkę kościoła pada cień-ciemny zarys głowy i ramion. W
migotliwym świetle świec wydają się potwornie wielkie, wyglądają jakby
poruszały się, tańczyły. Z każdą sekundą rozrastają się i pęcznieją, chłonąc
powierzchnię posadzki niczym rak. Powolny stukot zbliża się, jest tuż za mną. Przeszywa mnie dreszcz. Czyjś wilgotny,
ciepły oddech mierzwi mi skórę na karku, aż każdy pojedynczy włosek na mojej
skórze panicznie staje na baczność wyciągając w obronnym geście swój jedyny
pazur. A potem postać wyłania się z mroku ukazując mi swą twarz. Przez sekundę
trwam w niepewności, ale w końcu
-Ziołas!-
wykrzykuję...
Ziołas płynnym ruchem podchodzi tuż do mnie i z
obojętną miną pochyla się.
-Może
zapalisz?- odpowiada spokojnie, wyjmując z kieszeni kurtki paczkę niebieskich
LM-ów. Jest dziwnie blady, nawet jak na niego, i jakoś taki nieobecny, choć
przecież widzę go i słyszę. Ale dobrze, że tu jest. Och jak dobrze, jak błogo,
jak bezpiecznie. Przyjacielu, ty zawsze najlepiej wiesz, czego mi trzeba. Aż
boję się pomyśleć co bym zrobił bez ciebie tym i każdym poprzednim razem gdy
jednym słowem albo jednym gestem uspokajałeś moje myśli i pozwalałeś im wrócić
na właściwe tory.
-Pan
mój i bóg mój!- wykrzykuję bezwiednie i uśmiecham się. Padam na kolana i
wyciągam rękę po papierosa jak po opłatek.
-Bierzcie i palcie z tego
wszyscy-podpowiada Ziołas i rozkłada ramiona. Kątem oka dostrzegam jak na jego
otwartych dłoniach pojawiają się małe, żółtawe ognie, choć nigdzie nie widzę
zapalniczki. Przystawiam papierosa do płonącego wnętrza dłoni, odpalam i zaciągam
się dymem. Czuję rozkosz. W tej rozkoszy zamykam oczy i unoszę głowę. Uśmiecham
się bezwiednie bo jest mi błogo, i cicho, i ciepło, i bezpiecznie, i niczego
więcej mi nie potrzeba, ale kiedy na powrót podnoszę wzrok, jak na złość znów
jestem w parku. Przez chwilę biję się z myślami, czy to kolejna wizja, czy też
powrót do rzeczywistości. Spoglądam w niebo i stwierdzam, że księżyc świeci tak
realnym blaskiem… Zlany potem, brudny i lepki od krwi i błota, odwracam głowę i
próbuję wpatrzyć się w ciemność. W głowie przebiega mi stado dzikich koni, i z
lekkim niedowierzaniem zdaję sobie sprawę, że w ręku trzymam nie papierosa, lecz obgryzioną z
kory, poszarpaną gałązkę leszczyny. W ustach czuję cierpki smak i kawałki miękkiego
drewna. Z rozciętego ramienia sączy się krew. Moja krew. Próbuję zrobić krok
lecz mój wycieńczony organizm odmawia posłuszeństwa. Nogi uginają się pode mną
i padam na ziemię jak bezwolne ciasto.
Wszystko dzieje się tak szybko. Kiedy już leżę powalony jak pień drzewa
w czasie wiosennej burzy, odpływa ze mnie cała energia. Tracę myśli. Resztkami
sił zatrzaskuję powieki i wreszcie pełen spokoju wsłuchuję się w przemęczony,
wieczorny oddech przedmieścia.
Dobiegający zewsząd śpiew nocnych ptaków odprowadza mnie do krainy
Morfeusza.
A może troszkę, troszkę dalej…
Jednak nie umarłem. Nie umarłem, chociaż wszędzie
widzę tylko biel. Ja też jestem
biały. Ha, ha! Jakie to zabawne!– biały
człowiek w białym pokoju. Jak ten obraz
- biały kwadrat na białym tle. Niby
mnie nie ma, a jednak jestem. Nie istnieje nikt, prócz mnie. Wokół panuje
potworna, złowroga cisza, ale mimo to mam nieodparte wrażenie że to wciąż nie
koniec. Ciągle żyję. Ręce mam dziwnie spętane i ledwie mogę nimi poruszyć, nie
wspominając nawet o podrapaniu się w czubek nosa lub jakąkolwiek inną część
ciała. W tym momencie każda z nich wydaje się tak odległa jak australijskie
wioski Aborygenów, w których nigdy nie byłem, albo jak egzotyczny szczyt
Czomolungmy, do którego lodowych szczelin nigdy nie dotarłem.
Budzę się. Uwalniam ręce, potem słyszę szczęk zamka w
drzwiach i w ogóle spostrzegam, że są tu jakieś drzwi. Przez wąską szparę
wjeżdża plastikowy talerz z zupą i plastikowa łyżka z zaokrąglonymi brzegami.
Jakiś męski głos nieznoszącym sprzeciwu tonem krzyczy zza drzwi, żebym jadł,
więc jem. Pałaszuję nieco przestygłą pomidorową z ryżem, za którą nigdy nie
przepadałem i sam się sobie dziwię, że tak gładko i bez żadnego sprzeciwu
przechodzi mi przez usta. Dziwię się, ale nie czuję w sobie absolutnie żadnej
potrzeby uskarżania się, nie przepływa przeze mnie ani dżul energii, który
mógłby zmusić mnie do najmniejszego choćby działania. Wszystko jest mi
obojętnie. Obojętna jest mi nawet myśl, że wszystko mam głęboko w dupie.
Bezwiednie odsuwam prawie pusty talerz w stronę drzwi i tempo wpatruję się w
ledwie zarysowany na nich biały kwadrat , zza którego zaraz wyłoni się
włochata, umięśniona ręka i zabierze niedojedzone przeze mnie resztki. Ręka
pojawia się, talerz znika, a w jego miejscu pojawiają się dwa kubeczki. Jeden z
nich jest duży i napełniony wodą, drugi jest mały i zawiera kilka kolorowych
pastylek. Dostrzegam jednak podobieństwo między nimi, oba bowiem są zrobione z
przeźroczystego plastiku. Idealne jednorazowe kubeczki na biwak, grilla, albo
do picia wódy w parku. Przez głowę przemyka mi cień dalekich skojarzeń, ale nie
mogę wydobyć z niego konkretnego kształtu. Coś mi mówi, że powinienem czuć się
jak nastolatek, a coś innego, że tamto pierwsze nie ma racji. Zresztą, nic mnie
to nie obchodzi. Mogę siedzieć tak całe wieki, bo właśnie tak jest dobrze. Mogę
wsłuchiwać się we własny oddech i liczyć płynące przeze mnie krople krwi. Nie muszę się ruszać. Nie muszę działać. Mogę, nie muszę. Mogę. Nie
muszę. Czy to nie doskonały stan?
Z rozmyślań wyrywa mnie ten sam gruby głos,
który tym razem bezlitośnie rozkazuje bym połknął. Więc połykam, chwilę jeszcze
przetrzymując tabletki w ustach tylko po
to, by stwierdzić, że są okropne w smaku. Popijam wodą, żeby nie stanęły mi w
gardle i aby pozbyć się wstrętnego posmaku.
Woda jest chłodna i sprawia prawdziwą ulgę.
Wciąż jeszcze nie umarłem. Nawet więcej, bo znowu mam
wolne ręce. Mogę podrapać się, gdzie tylko zapragnę. Nigdy bym się nie
spodziewał, że ta świadomość może sprawić tyle przyjemności. Biel gdzieś
znikła. Gdy otwieram oczy , widzę poszarzałe od kurzu ściany celi. Wiem, że to
cela, bo tylko w celach są takie kraty w oknach. No, może jeszcze w niektórych
tanich hotelach w podrzędnych dzielnicach dużych, ekskluzywnych, błyszczących, azjatyckich miast. Tu też jest jak w hotelu. Codziennie
dają mi jedzenie, mam własny kąt i cały dzień wyłącznie dla siebie. Mogę
robić, co chcę. Podejrzewam, że to jakaś
oferta all inclusive, tylko te kraty w oknach nie dają mi spokoju. Są
przygnębiające. Nie potrafię powiedzieć skąd to wszystko wiem, tak samo jak nie
wiem, dlaczego mówię kraty na pionowe
stalowe pręty tkwiące w małym okienku nad moim łóżkiem. Żeby cokolwiek przez
nie dojrzeć muszę wskakiwać na pryczę i stawać na palcach, jednocześnie podciągając się rękami za
wystający kawałek gzymsu.
Codziennie o tej porze niedaleko stąd przejeżdża
pociąg towarowy. Zawieszony z tej strony muru z naprężonymi mięśniami i szyją wyciągniętą nad parapet obserwuję,
jak jego purpurowe żelazne wagony skrzą
się w porannym słońcu. W pochmurne, deszczowe dni wyglądają jak ciężka, ponura
machina wojenna, sunąca żmija zniszczenia. Zawsze, gdy widzę jak wolno
przesuwają się po kamienistym nasypie myślę sobie, że chciałbym kiedyś
dowiedzieć się, dokąd tak co dzień zmierzają. Chciałbym pojechać nad morze.
Zobaczyć je jeszcze raz. Posłuchać szumu fal, poczuć słony smak na ustach.
Obserwuję i starannie liczę wagony , a gdy ostatni z nich niknie w oddali,
wpatruję się w pozostawioną pustkę i tęsknym wzrokiem biegnę po torach aż po
majaczący wśród traw, szklisty horyzont. Odrywam się od krawędzi okna gdy
słyszę dobiegające z korytarza popiskiwanie kółek wózka z jedzeniem. Odliczam osiem kroków i w sekundę po tym, jak
przez drzwi wjeżdża wsunięty przez włochatą rękę plastikowy talerz, chwytam
żarcie i pakuję w siebie. Jestem głodny, potwornie głodny. Cieknie mi po
brodzie i po białej płóciennej koszuli, ale mam to gdzieś. Potem chwytam
kubeczek i przełykam kolorowe pastylki. Za każdym razem, gdy to robię odnoszę
nieodparte wrażenie, jakbym czynił coś złego, coś nienaturalnego. To bardzo
dziwne. Nie potrafię tego inaczej określić, wiem tylko, że z każdym dniem czuję
to silniej i coraz bardziej zaczynam się zastanawiać co by było, gdybym choć
raz nie połknął tabletek. Bardzo mnie to nurtuje, i kiedy tak myślę, przypomina
mi się wszystko. Przez moment przeżywam szok, w niedowierzaniu wytrzeszczam
oczy i mam ochotę wrzeszczeć, ale za każdym razem właśnie wtedy uspokajam się.
Czuję się tak, jakby ktoś całą moją gorycz oblał beczką słodkiego miodu. Czuję,
jak moje myśli oblepia gęsta warstwa półprzeźroczystej mazi, przez którą nic
nie jest w stanie przebić się na powierzchnię. Siadam na podłodze z plecami
opartymi o ścianę i pochyliwszy głowę, przez na wpół opuszczone powieki próbuję
policzyć kamyczki na rozpostartej przede mną, szaro-białej, granitowej
podłodze.
Wreszcie czuję, że żyję. To jest ten dzień. Wczoraj
ich nie połknąłem i dziś też tego nie zrobię. Długo trzymałem je w ustach,
prawie zwymiotowałem gdy rozpuszczały się w mojej ślinie a język niemal mi
zdrętwiał od gorzkiego smaku, ale nic nie dałem po sobie poznać. Zrobiłem ich w
konia! Tak, zrobiłem ich!
Myślę jasno, myślę trzeźwo. Wiem jak się nazywam i
wiem skąd jestem, choć jeszcze nie wszystko pamiętam. Jestem pewien, że nie
mogę dłużej tu zostać. To nie jest moje miejsce, przecież jest
tyle lepszych, znacznie lepszych miejsc. Nie widzę powodu, dlaczego
miałbym zostać właśnie tutaj.
Postanawiam działać szybko i nie wahać się. Słyszę
popiskiwanie wózka, więc przybliżam się do framugi drzwi. Osiem kroków, szczęk
zamka i drzwi uchylają się, a w szparze pojawia się znajoma, włochata ręka.
Milion razy zastanawiałem się, do kogo może należeć. Kim jest i jak wygląda
ten, do którego należy ciężarna dłoń? Czy cała postać jest tak umięśniona,
proporcjonalna do reprezentującej ją kończyny, czy to tylko częściowy wybryk
natury, jak zbyt długie nogi, albo zbyt krótka szyja? Zaciskam obie dłonie na
włochatym nadgarstku i z całej siły wciągam do środka. Moje ciekawość zostaje
zaspokojona, gdy na podłodze ląduje wielkie, dwumetrowe cielsko zwieńczone
lekko łysiejącą głową. Facet wpatruje się we mnie z niedowierzaniem i
przerażeniem. Jest potężny, naprawdę
potężny, ale kilka mocnych kopnięć w zdziwioną twarz i kilka uderzeń głową w
granitową podłogę z mocnym chwytem za resztki czarnych włosów na głowie
pozbawia go całego potencjału. Nie chcę mu zrobić krzywdy, ale gość jest o
jedną trzecią większy ode mnie, więc nie mam wyboru. Zrywam z łóżka
prześcieradło i szybko drę je na kawałki. Podchodzę do faceta, krępuję mu ręce
i knebluję usta, po czym cicho wybiegam z sali. Czuję się jak prawdziwy
komandos. Jak Rambo! Jak Rambo!
Na korytarzu przystaję i przez kilka sekund
intensywnie wsłuchuję się we wszechobecną ciszę. Staram się złowić każdy
najmniejszy szmer, ale nie odbieram
żadnych głosów, ani tupotu nóg, ani odgłosu wagonów nadjeżdżającego
pociągu. To ostatnie nieco mnie zastanawia i niepokoi, ale nie mam nic do
stracenia.
Winda jedzie w dół więc nie czekając na jej powrót
zbiegam klatką po schodach. Daję w mordę sanitariuszowi, (zdążyłem zauważyć
tylko jego zdziwioną minę zanim moja pięść ugrzęzła w jego przegrodzie nosowej)
przeskakuję przez masywny szlaban portierni i pod ceglanym łukiem bramy wybiegam na boczną uliczkę. Było łatwiej, niż
myślałem. Może nawet trochę za łatwo, a
to zawsze psuje zabawę. Wiem jednak, że będą mnie gonić więc daję susa w
gęstniejące na poboczu krzaki i przedzierając się przez nie brnę w stronę
torów. W połowie drogi zatrzymuję się i nasłuchuję nadjeżdżającego pociągu
jednak nic takiego nie dociera do moich uszu. Niedobrze, jeśli się spóźni, ale
znacznie gorzej jak nie przyjedzie wcale. Wtedy cały misterny plan weźmie w
łeb. Może zagłuszył go mój wezbrany oddech,
szum nerwowego kroku wśród
wysokich traw albo dobiegające z oddalenia krzyki sanitariuszy. Ruszam
dalej nie oglądając się za siebie i wybiegam na tory. Mrużę oczy od nagłego
słońca. Osłoniwszy twarz dłonią w dali dostrzegam zielony zarys lokomotywy jak
światełko w tunelu. Sanitariusze są coraz bliżej. Nie muszę nawet odwracać
głowy by to stwierdzić, bo drą się w niebogłosy i przeklinają jak marynarze w
czasie sztormu albo pijąc na umór w portowych barach. Nie mam czasu, by
odetchnąć. Przechodzę na drugą stronę torów i skulony posuwam się w stronę
pociągu. Czy zdążę? Czuję potworne zmęczenie,
ogień w mięśniach nóg i kłucie w płucach. Końce włosów lepią się od potu
i przypomina mi się, jak w młodości trenowałem bieganie na średnich dystansach.
Kiedy łapałem swój rytm, nikt nie mógł mnie dogonić. Mogłem biec i biec, w
nieskończoność, do znudzenia, jak Forrest Gump.
To
wspomnienie dodaje mi sił. Białe kitle wciąż mnie tropią pozostawiając za sobą
pasmo połamanych krzewów i rozdeptane kępy traw. Staram się oddychać głęboko.
Jestem coraz bliżej, już słyszę miarowy stukot żelaznych kół na łączeniach szyn.
Wreszcie dobiegam. Prężę się do skoku jak dzika pantera , odbijam się od ziemi
i łapię w locie najbliższy żelazny uchwyt, niczym uciekającą zdobycz. Opuszki
moich dłoni ślizgają się napotkawszy
tłustą od smaru krawędź, ale szybko odnajduję punkt zaczepienia. Wspinam
się po brunatnej ścianie wagonu, przerzucam ciężar ciała nad jego górną
częścią, po czym zsuwam się do
wnętrza. Syknąwszy z bólu upadam na
stertę węgla, wciąż rozgrzaną promieniami
popołudniowego słońca. Poczerniały od pyłu sadowię się tyłem do kierunku
jazdy i rozcierając obolałe miejsca delektuję się odchodzącym ciepłem dnia.
X. PATYKIEM PISANY
Nie potrafię wskazać momentu, w którym mój oddech
uspokoił się i zgrał z miarowym stukotem żelaznych kół niczym dobrze dobrany
chór. Wgapiony w przestrzeń popadłem w dziwne odrętwienie, w jakąś zadumę nad
mijanym krajobrazem. Na linii horyzontu, pomiędzy tłem nieba a ciemniejącą wraz
z odchodzącym dniem zielenią drzew, na
kominie dalekiej kopalni dostrzegłem
płonący jaskrawo płomień spalanego metanu. Mijałem stare budynki z
czerwonej cegły z powybijanymi szybami i farbą łuszczącą się z zaniedbanych
elewacji. Od zagrzybionych fundamentów po porośnięte mchem dachy dało się
wyczuć jakby poczucie beznadziei, jakąś przerażającą, niemą prawdę. Próbowałem
odgadnąć, kim są ludzie ukryci za murami domów, co myślą, czym żyją. I czy tam w ogóle ktokolwiek jest?
Pozostałości betonowych konstrukcji zostawione samym sobie wyglądały, jakby
pewnego dnia zniecierpliwieni budowniczowie zabrali narzędzia i bez słowa
wynieśli się na zawsze w lepsze strony. Widziałem podparte betonowymi
kolumnami, jakby zawieszone w powietrzu wiadukty bez dróg dojazdowych, schody
prowadzące znikąd donikąd, fragmenty słupów i chodników. Wzdłuż torów ciągnęły
się podłużne, piaszczyste zagłębienia porzuconych, niedokończonych ulic, które
nigdy nie doczekały się nawet kropli czarnego asfaltu, i które tu i ówdzie
porosły już świerki albo pojedyncze kępy ostrych, wysokich traw. Wszystko to
przypominało Atlantydę, jakąś tajemniczą krainę, dotkniętą nagłym kataklizmem,
który w mgnieniu okaz unicestwił ją, porzucając w niepamięć.
Gdy
dzień jak mityczny Feniks chylił się ku upadkowi, a szarzejące obłoki
przysłoniły nieboskłon, bure ściany
kamienic sprawiały niesamowicie przygnębiające wrażenie. To zdecydowanie nie
były szklane domy z powieści Prusa, o których czytałem w liceum. Czułem, jakbym
zatapiał się w gęstniejący, opuszczony, przeraźliwie posmutniały, czarnobylski,
toksyczny krajobraz. Na tym tle rysowały
się z rzadka kontury XIX-wiecznych dworków dawnych potentatów przemysłowych.
Wzrok mój pełzł po nich ociężale jakby były zatopione w gęstej smole. Niczym
upadłe anioły, z wykuszami na rogach, pozieleniałymi kopułami, strzelistymi
wieżyczkami baszt i sypiącymi się ogrodzeniami były, na wzór nowożytnych zamków
mieszczańskich, śladem minionej świetności i zapomnianego splendoru. Żelazne mosty, opuszczone bocznice torów
kolejowych i gwiaździste torowiska
rozjezdni. Pordzewiałe wiaty, nieczynne kominy, gdzieniegdzie strzępy murów,
które zostawione na pastwę losu nie potrafiły same przetrwać. I drzewa,
wszędzie drzewa, spomiędzy których wyłaniały się sterty gruzów albo dzikie
wysypiska śmieci. Ten mezalians natury i ogryzków człowieczej cywilizacji ma w
sobie coś jednocześnie przyciągającego i odpychającego, jakąś ambrozję i
truciznę zarazem. Obserwowany z wysokości pociągu, tyłem do kierunku jazdy,
zdaje się uciekać, niknąć w mroku, ale budzi we mnie –nie wiem: zdrową czy nie zdrową- fascynację.
Betonowe słupy linii energetycznych jak martwe, posiniałe sosny. W oddali
ogromne stalowe konstrukcje wysokiego napięcia niczym przygarbione mityczne
potwory podtrzymujące na zwieszających się ramionach falujące węże drutów,
sunących w nieskończoność. Pokłady paproci
jak zielone dywany, powalone i na poły spróchniałe pnie brzóz. Biel brzóz i
szarość brzóz, zieleń liści i ciemny brąz gałęzi.
Kiedy
pociąg przyspiesza, a las gęstnieje i przysuwa się do torów, krajobraz zaczyna
rozmywać się w szarawe kreski jak pejzaż rozmazany pędzlem niecierpliwego malarza.
Przypatruję się sarnie, która przez chwilę biegnie wzdłuż pociągu po czym nagle
znika, a na jej miejscu pojawiają się najpierw rozwalone bramy ogrodzeń, potem
resztki papy zerwanej z dachu, a wreszcie kolejne mury, i kolejne miasto.
Pociąg sunie z impetem, gładko i bez wątpliwości prze do przodu, jakby chciał
uciec z tej nieprzyjaznej przestrzeni, wyjechać poza kadr, przebić się przez
przegniłe ramy obrazu i uwolnić się na zawsze. A kiedy zwalnia, można szerzej
otworzyć źrenice i wpatrywać się w ten dziwny świat ponad krawędzią wagonu, na
której wciąż widnieją brudnawe ślady kropel wczorajszego deszczu.
Gdzieś
w środku nocy budzę się, choć nie z zimna, i przez chwilę wpatruję w wiszące
nade mną gwiazdy. Ja mknę do przodu, lecz one zdają się trwać nieruchomo, od
zawsze. Próbuję odgadnąć, w jakiś sposób pojąć ich romantyczną istotę, odkryć,
co mają w sobie takiego, że od wieków człowiek wpatruje się w nie z takim
przejęciem. Czy prawdą jest, że większość z nich dawno już umarła? Jeśli tak,
to co mamy nadzieję odnaleźć w ich martwym świetle, w tym odbiciu dawno
stłuczonego lustra? Być może wszystko, a może nic. Kogoś takiego, jak my, a
może kogoś zupełnie obcego. Może
spełnienie marzeń, a może piekielny żar. I zadaję sobie pytanie czy w ogóle
potrzebujemy dowiedzieć się co jest tam, w górze, gdzie nie sięgają niczyje
oczy ani ręce. A może Bóg stworzył nas po to właśnie, abyśmy poszukiwali i
tęsknili, pragnęli i pożądali, abyśmy dążyli i zastanawiali się? Po to,
żebyśmy pragnęli, lecz nie mogli
wiedzieć?
Ze snu wyrywa mnie lejący się z nieboskłonu żar
południa. Przede mną majaczy miasto. Czuję, że wreszcie dotarłem do celu.
Wyskakuję z wagonu gdzieś pośrodku torów i cały umorusany od węgla przemykam
ulicami w stronę morza. Choć jeszcze nie mogę dostrzec ciemnych, spienionych
wód, jestem pewien, że intuicja i chłodna bryza prowadzą mnie w dobrym
kierunku. Mam wrażenie, że na ustach już osiada mi ich słona wilgoć. Wreszcie
wyłania się spoza murowanego nabrzeża, i
zawsze, zawsze, zawsze jest to jak poczuć dotyk boga. Zafascynowany
przystaję więc na chwilę i znów koję się
rozpostartym przede mną ogromem i spokojem. Potem ruszam zatłoczonym chodnikiem
wzdłuż brzegu i czuję się tak szczęśliwy, że nieistotne jest nawet to, w którym
pójdę kierunku. Jakie wszak ma znaczenie obrana droga, gdy nie wie się, dokąd
chce się dojść? Ludzie na ulicy dziwnie na mnie patrzą, jedni z przerażeniem,
inni z ostrożną ciekawością, ale niemal
wszyscy bez słowa usuwają się na bok, a tych, którzy tego nie robią sam
roztrącam ramionami. Wiem, jak wyglądam: mam brudne ręce i twarz, potężne wory
pod oczami, błędny wzrok i dziwny strój, na którym ze szpitalnej bieli
pozostało jedynie kilka jaśniejszych punktów. Jak obłąkany mijam budki pachnące
cholernie drogimi smażonymi rybami i
fast-foody pełne niskiej jakości majonezu i czerwonej kapusty skutecznie
plamiącej ubranie. Na plaży skrzeczy generator, który zasila pompę tłoczącą
powietrze do ogromnego dmuchanego zamku z gumową zjeżdżalnią pełną
rozwrzeszczanych dzieciaków. W słońcu lśnią się łańcuchy sztucznych bursztynów
i posrebrzanych wisiorków. Bryza porusza kolorowymi pocztówkami na stalowych
stojakach i rozsiewa wokół dym ze smażalni, który drażni moje nozdrza i żołądek
. Zdaję sobie sprawę, że jestem cholernie głodny. Postanawiam zwinąć kiełbasę z
grilla ustawionego przy wejściu na
długą, wbijającą się w morze promenadę. Szybkim ruchem kradnę ją z gorącego rusztu i parząc sobie dłonie uciekam
po plaży. Wzburzone głosy zszokowanych turystów milkną już po chwili. Pędzę ile
sił, nogi niosą mnie daleko za miasto, tam gdzie nie ma już ludzi tylko szum
morza i wilgoć piasku. Wreszcie mogę
zwolnić kroku. Spożywam wieczerzę złożoną z zimnej kradzionej kiełbasy, która
jednak smakuje nadspodziewanie dobrze. Nie wiem, czy jestem zachwycony, czy jest
mi po prostu wszystko jedno. Być może rzeczywiście woda po walce ma jak wino smak. Nasycony stąpam samotnie po
nadbrzeżnych wodorostach i kamieniach schłodzonych morską wodą. Wokół mnie
nagle robi się pusto i jakby martwo.
Wciąż prę przed siebie, a czas jakby zatrzymał się w miejscu, choć widzę
przecież słońce przesuwające się po nieboskłonie, opadające coraz niżej i
niżej. Ogrzewa moje ramiona i twarz, a wiatr wiejący od morza jakby na przekór
chłodzi je swoimi pocałunkami i targa moje włosy. Nagle zdaje mi się, że przez
jego obezwładniający szum dochodzi mnie czyjś daleki głos. Wsłuchuję się uważnie i po chwili uświadamiam
sobie, że to mój własny szept. Poprzez spieczone wargi deklamuję wiersz z
dzieciństwa, fragment byronowskiej opowieści o przygodach Childe Harolda:
Miła zaprawdę jest puszcza bezdrożna,
zachwycające samotne pobrzeże
A towarzystwo bez ludzi mieć można na
morskich falach – muzykę w ich szmerze.
Przerywam na moment by przypomnieć sobie resztę słów.
Wiodę wzrokiem dookoła, lecz nie dostrzegam nikogo, kto mógłby mnie usłyszeć. Odarty ze wstydu zaczynam znów głośniej:
Do miłowania bliźnich się poczuwam, lecz
nade wszystko naturę miłuję
Z nią w obcowaniu z siebie się wyzuwam,
z tego, czym jestem lub byłem
I czuję, z wszechświatem zlany rozkosze
tak błogie
Że ich wyrazić, ani skryć nie mogę.
Wbiegam na wysoką wydmę i siadam między krzewami,
niczym kot moszcząc sobie legowisko w kępie wysokich traw. Nawet bez podnoszenia głowy mam stąd świetny
widok na morze, w którym po raz kolejny topi się słońce. Skąpany w czerwieni
stwierdzam, że jest to z pewnością najpiękniejszy pokój z widokiem, w jakim
dane mi było być. Nad miękkim, zielono-żółtym obrusem z trawy i liści, krążą
skrzydlaci grajkowie, wyśpiewując
pieśń wieczoru niczym mariachi w hiszpańskim
musicalu. Nasycony i ukojony ich głosem i hipnotycznym szumem fal nawet nie
wiem, kiedy opada na mnie delikatny koc ciemności. Zasypiam wplątany w kępy nadmorskich traw.
W ciemności budzi mnie krzyk mew. Otwieram oczy i
wsłuchuję się tak, jakby to mnie ktoś
wołał. Patrzę w chłodne, nocne niebo i widzę szybujące w mdłym blasku księżyca
ciemne kształty dziobów i skrzydeł. Pchany niewidzialną energią podnoszę się i
schodzę na brzeg. Zapadając się w piasku wlokę moje niedoskonałe ciało noga za
nogą i zostawiam za sobą ślady stóp. Wiem, że już nigdy po nich nie przejdę.
Siadam tuż nad wodą i na mokrym piasku wypisuję patykiem moje historie. Za
chwilę pojawia się fala spienionej, ciemnej wody i zmywa je wszystkie do morza.
Próbuję po raz kolejny, lecz znów nadaremnie. Kreska za kreską, słowo za
słowem, wspomnienie za wspomnieniem giną wciągnięte w dziką otchłań.
Potem
sam kładę się na piasku, na pulsującym skraju morza, i drżąc z zimna czekam na
swoją falę. Patrzę w niebo i ukojony hipnotycznym szumem wiem, że zaraz
nadejdzie i porwie mnie do moich wspomnień.
A kiedy sam stanę się wspomnieniem, już nic nas nie
rozdzieli.
Oddycham głęboko. W powietrzu czuję morską sól.
Kamil Mońko
listopad 2003 - grudzień 2011
Jestem dziś w połowie Powieści, a mam wrażenie, że znam Ciebie, choć nie znam w ogóle, że czuję ból (egzystencji?), który Ty czujesz, ten niedosyt i przesyt jednocześnie, myśli, słów, uczuć, doświadczeń, życia... Pewnie nigdy nawet Ciebie nie poznam, nie zapalę z Tobą papierosa w oknie i nie okaże się, kto dalej ten dym wydmuchuje.
OdpowiedzUsuńMoże nawet skasujesz ten "komentarz", bo dlaczego ktoś całkiem obcy ma zaśmiecać Twoje miejsce w sieci, komentować Twoje myśli, twierdzić, że czuje(myśli), co czujesz(myślisz)/czułeś(myślałeś)/czuć(myśleć) możesz, że włazi ze swoimi kaloszami w Twój ogródek i robi sobie z niego wybieg dla własnego stadka kur...
Poeta, myśliciel, romantyk, wędrowiec, mężczyzna [...] z niewiadomego miasta, z własną historią i doświadczeniami, czyjś syn, czyjś przyjaciel, może mąż, może ojciec, może dusza towarzystwa a może samotnik, może ktoś zupełnie inny...ale czy to ma jakieś znaczenie, czy może mieć jakiekolwiek?